czwartek, 30 października 2014

Czy Polskę stać na podmiotowość?

Staliśmy się czymś w rodzaju kondominialnego „obrotowego sojusznika” na styku stref wpływów.

I. Obrotowy sojusznik

Podsumowując cykl dotyczący rozkładu geopolitycznych sympatii poszczególnych odłamów polskiej prawicy na który złożyły się teksty „Rosyjskie miraże prawicy” (PN nr 20), „Każdy realista ma swojego protektora” (PN nr 41) oraz „Polska - USA: zaufanie traci się tylko raz” (PN nr 42), warto zadać pytanie: czy Polskę stać na podmiotowość? Spróbujmy na nie odpowiedzieć.

Czym jest w wymiarze państwowym podmiotowość? W skrócie - jest to wewnątrzsterowność, zdolność do realizacji własnych interesów zarówno w polityce wewnętrznej jak i zagranicznej. Podmiotowość jest zatem czymś więcej niż formalna suwerenność, państwo może bowiem dysponować zewnętrznymi atrybutami takimi jak własne terytorium, władze, prawodawstwo, a mimo to nie być podmiotowym, stanowiąc narzędzie w rękach silniejszych partnerów. Jego polityka staje się tym samym funkcją polityki „strategicznych sojuszników”. Możliwa jest również sytuacja podmiotowości narodu w warunkach utraty własnego państwa – tak było podczas rozbiorów, gdy Polacy zachowali generalnie swą tożsamość i starali się realizować interes narodowy na różnych polach (powstania, praca organiczna, polityczne dążenia do poszerzania autonomii poszczególnych zaborów).

Jak się to ma do dzisiejszej sytuacji Polski i Polaków? Niestety, diagnoza nie jest wesoła. Zarówno wśród elit, jak i w szerokich kręgach społecznych mamy do czynienia ze zjawiskiem, które można określić jako abdykację z podmiotowości. W zasadzie całą historię III RP sprowadzić można do starań by zakotwiczyć się w międzynarodowych strukturach, co ma oczywiście swój sens, ale jedynie wtedy, gdyby owe struktury traktowano jako mechanizmy lewarujące wzrost siły i znaczenia Polski, a nie jako cel sam w sobie. Tymczasem uznano, że po wejściu do UE i NATO historia się dla nas skończy, a wszelkie strategiczne decyzje będzie można scedować na ponadnarodowe gremia – problemy społeczno-gospodarcze załatwi za nas Unia, natomiast militarne bezpieczeństwo zagwarantuje nam Sojusz Północnoatlantycki pod przywództwem Stanów Zjednoczonych. My mamy jedynie słuchać wytycznych i nadrabiać cywilizacyjne zapóźnienie. Stanowisko to podziela znaczna część Polaków, wciąż w dużej mierze pozwalająca sobą sterować za pomocą grania na kompleksach czy to cywilizacyjnych wobec Zachodu, czy to militarnych w odniesieniu do Rosji. Społeczne nastroje nadal sprowadzają się do postawy: siedzieć cicho i nie drażnić nikogo z wielkich braci, nie potrząsać szabelką. W efekcie miotamy się od ściany do ściany w trójkącie Niemcy – Rosja – USA. Staliśmy się czymś w rodzaju kondominialnego „obrotowego sojusznika” na styku stref wpływów.

II. Między Rusem, Prusem i Jankesem

Podmiotowość postrzegana jest jako uciążliwy balast, mówiąc Dmowskim - „obowiązek polski”, którego nikt nie chce wziąć na siebie, a wręcz odmawia się przyjęcia do wiadomości samego jego istnienia. Natomiast mniejszość poczuwająca się jednak do podniesienia z błota „obowiązków polskich” błędnie je definiuje, sprowadzając do wyboru między Rusem, Prusem a Jankesem. Na powyższe dodatkowo nakłada się ekscytujący prawą stronę opinii publicznej ideologiczno-marketingowy podział na narrację „realistyczną” oraz „insurekcjonistyczną” - podział, nota bene, z gruntu fałszywy, o czym za chwilę.

Otóż wybór sprowadzony do podczepienia się pod któregoś z geopolitycznych protektorów jest wyborem pozornym, niczego bowiem nie zmienia w naszym zasadniczym położeniu. Owszem, w putinowskiej Eurazji będzie trochę bardziej dziko i biednie; w niemieckiej Europie dostatniej a reżim biurokratyczny bardziej praworządny; pod atlantyckimi skrzydłami, o ile Ameryka na poważnie zechce w regionie wrócić do gry, będziemy mogli „prężyć cudze muskuły” (©Michalkiewicz) – ale to wciąż sytuacja wasala, którego suweren w każdej chwili będzie władny przehandlować, bądź pozbawić sojuszniczych protez. Jest jeszcze opcja zrzeczenia się podmiotowości na rzecz paneuropejskiego Lewiatana, co w 2011 proponował na łamach „Rzeczpospolitej” niegdysiejszy „podmiotowiec”, czyli dr Marek Cichocki z „Teologii Politycznej”. Jasne, że gdy nie ma pola manewru lepiej wybrać którąś z możliwości zachodnich, lecz przecież nie w tym rzecz. Nie chodzi o to, by z Putinem - „katechonem” powstrzymywać demoliberalnego antychrysta za cenę korzenia się przed knutem, bądź konsumować dotacje z Unii i dziękować za kolejną montownię w „specjalnej strefie ekonomicznej” - za pracownicze śmieciówki i przyzwolenie na gospodarczą neokolonizację, czy wreszcie „robić łaskę” USA w zamian za obietnice bezpieczeństwa. Innymi słowy, rzecz nie w tym, by na zmianę orać na cudzych polach, lecz by założyć własny folwark.

Nasza pozycja w relacjach ze światowymi potęgami nie może wynikać z aktualnego układu sił między tymiż, lecz winna być pochodną własnej siły i związanej z nią pozycji Polski w regionie. Należy zatem zbudować rodzimy potencjał, przyciągać samemu zamiast być przyciąganym i dopiero z pozycji regionalnego mocarstwa wysłuchać ofert imperiów, następnie zaś jako równoprawny partner wybrać przymierze geopolityczne dające więcej korzyści. Przy czym, budując regionalny system sojuszy, należy wystrzegać się taniej i bojaźliwej kokieterii, która dziś każe nam przemilczać Wołyń i ukraińską banderowszczyznę oraz odwracać wzrok, gdy Litwa dyskryminuje polską mniejszość nie dochowując traktatowych zobowiązań. To droga donikąd, objaw słabości zawsze bezbłędnie wychwytywany przez naszych sąsiadów. Polska „soft power” ma sprawić, by naszym sąsiadom zaczęło zależeć na dobrych relacjach i sami marginalizowali niekorzystne dla nas nurty w swych krajach – tak jak Polska obecnie na różnych poziomach wystrzega się wszystkiego, co mogłoby nie spodobać się Niemcom, a do czasu Majdanu i bankructwa tuskowego „resetu” tłumiła również jakiekolwiek akcenty antyrosyjskie. Takie właśnie powinno być oblicze polskiego „prometeizmu”, tudzież „polityki jagiellońskiej”, jak zwał tak zwał – gwarantem ma być siła, bo na umizgi słabeuszy nikt nie zwróci uwagi.

III. Realistyczny insurekcjonizm

To oczywiście daleka droga i ciężka, wielotorowa praca. To sprawa niezależności energetycznej, wyzwolenia się z pęt pakietu klimatycznego, przestawienia gospodarki na konkurencyjność jakością a nie tanią siłą roboczą, odbudowa potencjału militarnego opartego na własnej zbrojeniówce a nie na imporcie, praca nad świadomością obywatelską, wyzwolenie polskiej przedsiębiorczości, zerwanie z całym neokolonialnym paradygmatem gospodarki zaordynowanym nam w charakterze „transformacji”, zredukowanie zadłużenia, wyjście z pułapki średniego wzrostu, stworzenie warunków, by Polacy chcieli mieć dzieci i opłacało się im mieszkać w Polsce... długo by wyliczać. Na pierwszy rzut oka, jesteśmy w takim bagnie, że może się to wszystko wydawać zadaniem ponad siły – i tu również upatruję przyczyny naszego przyklejania się do kolejnych protektorów. Jeżeli jednak nie spróbujemy, nikt za nas tego nie zrobi. Zresztą, nie trzeba samemu wymyślać prochu – wystarczy rozejrzeć się po świecie i powtórzyć w kolejnych dziedzinach to, co udało się gdzie indziej – od Islandii po Węgry.

I na zakończenie słów kilka o zasygnalizowanym wyżej sporze między „realizmem” a „insurekcjonizmem”. Odkładając już na bok kwestię, że w znacznej mierze jest to wojenka medialno-biznesowa o prawicowy target sprzedażowy, by utrzymać publiczność w stanie permanentnej ekscytacji i skłonić tym samym do kupowania kolejnych gazet, książek, filmów i gadżetów, co do meritum ten spór jest pozorny. Cały szkopuł w tym, że ojciec-założyciel realizmu, czyli Roman Dmowski traktował go jako środek do celu – niepodległości, zaś współcześni epigoni uczynili sobie z realizmu usprawiedliwienie dla kolaboracji. Ten realizm, to była m.in. gigantyczna praca organiczna prowadzona w szeregu dziedzin, tak by w godzinie próby, wykorzystując nadarzającą się międzynarodową koniunkturę, Polacy byli gotowi wziąć sprawy polskie we własne ręce – choćby i wbrew woli samego Dmowskiego robiąc powstanie - lecz dysponując tym razem odpowiednim zapleczem. Tak pojęte, nieco zredefiniowane, realizm i insurekcjonizm nie są ze sobą sprzeczne, ba – jedno jest dopełnieniem drugiego. Można rzec, trawestując Piłsudskiego - insurekcjonizm celów, realizm środków. A insurekcją, która nas czeka i którą przeprowadzić musimy, jeżeli chcemy przetrwać jako naród i państwo jest wybicie się na podmiotowość. Zatem, powtórzę pytanie: czy stać nas na to? Musi, bo w przeciwnym razie nie stać nas będzie na nic innego.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/polska-%E2%80%93-usa-zaufanie-traci-si%C4%99-tylko-raz

http://blog-n-roll.pl/pl/ka%C5%BCdy-realista-ma-swojego-protektora#.VEahWVc_j5E

http://blog-n-roll.pl/pl/rosyjskie-mira%C5%BCe-prawicy#.VEagn1c_j5G

http://podgrzybem.blogspot.com/2011/12/nowa-podmiotowosc-lewiatana.html

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 43 (27.10-02.11.2014)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz