niedziela, 2 lipca 2017

Frankowy odlot

Frankowicza” czekają kolejne lata procesów i nerwy, banki zaś umocnią się w poczuciu bezkarności i nieodpowiedzialności za swe praktyki.


Być może pamiętają Państwo przełomowy wyrok sądu I instancji z kwietnia 2016 r. w sprawie wytoczonej mBankowi przez „frankowicza”. Na wszelki wypadek przypomnę, że za sprawą uchylenia abuzywnej klauzuli indeksacyjnej dotyczącej sposobu naliczania rat doszło do faktycznego przewalutowania kredytu na złotówki – bo bez tego zapisu nie sposób było określić wartości zobowiązania we frankach. Niestety, przed kilkoma dniami (22 czerwca) orzeczenie to zostało odwrócone o niemal 180 stopni przez sąd apelacyjny. Wyrok w II instancji (prawomocny, bo wartość sporu nie przekraczała 50 tys. zł.) trudno określić inaczej, niż jako kuriozalny. Sąd stwierdził w nim mianowicie, że wprawdzie rzeczona klauzula jest niedozwolona, lecz nie zmienia to samego charakteru umowy jako kredytu waloryzowanego kursem waluty obcej. Na dodatek uznał, iż klauzula wg której naliczano raty w oparciu o bankowe tabele kursowe była... uzgadniana z klientem indywidualnie i to na kliencie spoczywał obowiązek zaproponowania alternatywnego sposobu naliczania zobowiązania (np. w oparciu o średni kurs NBP). Ponieważ klient tego nie zrobił, pozew został oddalony w całości.

Mamy tu do czynienia z jakimś kompletnym odlotem logiki i zdrowego rozsądku. Już pomijam, że sąd kompletnie zignorował europejskie orzecznictwo w tej materii, podobnie jak istotne poglądy formułowane przez UOKiK oraz Rzecznika Finansowego – formalnie nie musiał ich brać pod uwagę, aczkolwiek dla samej przejrzystości mógłby się do nich odnieść w uzasadnieniu, skoro sąd I instancji częściowo właśnie na nich oparł swój wyrok. Ale jakim cudem sąd uznał, że klauzula będąca przedmiotem sporu była ustalana „indywidualnie”, skoro był to nie podlegający negocjacjom wzorzec umowy przedstawiany klientowi do podpisania – zabij, nie zgadniesz. Klient miał do wyboru – podpisać, albo zrezygnować z kredytu. Czy na orzeczenie sądu wpłynęłaby informacja, że klient zgłosił bankowi sposób innego naliczania rat, a bank tę propozycję zignorował (skoro to rzekomo na kliencie spoczywał obowiązek wykazania się taką inicjatywą)? Toż to jakiś absurd.

Jak podkreśla na stronie pomocfrankowiczom.pl dr Jacek Czabański, mamy obecnie sytuację, w której nie sposób wyliczyć wartości należnego świadczenia. Z jednej strony bowiem mamy uchyloną klauzulę, która to ustalała, a z drugiej – sama waloryzacja pozostaje w mocy, tylko że nie wiadomo według jakiego mechanizmu i jakiego kursu. Jest to więc scenariusz na kolejny proces, bo można się domyślać, że bank zaproponuje jakiś własny, arbitralny przelicznik, klient się na niego nie zgodzi – i cała zabawa zacznie się od początku. Dr Czabański zwraca ponadto uwagę, iż „Wyrok powiela niestety błędną argumentację SN o częściowej skuteczności klauzul abuzywnych, a więc przyjmuje, że w miejsce zakwestionowanego postanowienia umownego (tu: określającego mechanizm ustalania właściwego kursu) należy wprowadzić inny mechanizm oparty o zwyczaje rynkowe (nie istniejące wszak w tym zakresie, o ile pominąć nieuczciwe praktyki banków)”. Na zdrowy rozum, skoro sąd zdecydował się już na formułę „częściowej skuteczności” klauzul abuzywnych, to powinien powołać biegłego do ustalenia „właściwego” kursu – tego jednak nie uczynił. W konsekwencji, „frankowicza” czekają kolejne lata procesów i nerwy, banki zaś umocnią się w poczuciu bezkarności i nieodpowiedzialności za swe praktyki.

I na zakończenie historia z życia wzięta, obrazująca jakie skutki w wielu przypadkach kryją się za poczynaniami banków. Pewna moja znajoma została zmuszona do ogłoszenia upadłości konsumenckiej. Kilkanaście lat temu wzięła niby-kredyt frankowy na kupno niedużego, dwupokojowego mieszkania w jednej z podwarszawskich miejscowości. Dziś, po latach spłacania haraczu, rzeczoznawca wycenił mieszkanie na 120 tys. zł. - a do spłaty wciąż pozostaje wielokrotność wartości nieruchomości. Znajoma po latach szarpaniny stwierdziła, że dalej zwyczajnie nie da rady, doszła do ściany. Słowem - dramat, jakich przypuszczalnie wśród „frankowiczów” zdarza się wiele, bo wystarczy jakiś splot niefortunnych życiowych okoliczności, by uczciwy, ciężko pracujący człowiek stał się praktycznie bankrutem. I tu warto postawić kilka cisnących się na usta pytań: czy można uznać, że produkt finansowy oparty w ogromnej mierze na spekulacji kursem obcej waluty jest dostosowany do profilu przeciętnego klienta? Nie finansisty, nie giełdowego gracza, lecz zwykłego Kowalskiego – szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę obecną płynność rynku pracy? Czy oferowanie klientom długoletniego produktu wysokiego ryzyka w walucie w której nie zarabiają można uznać za zgodne z zasadami współżycia społecznego? Jak nazwać w cywilizowany sposób taki proceder, urągający poczuciu elementarnej uczciwości, którym trudnią się podmioty pragnące w społecznym odbiorze uchodzić za – uwaga - instytucje zaufania publicznego? Zostawiam to pod rozwagę Czytelników – i, mam nadzieję, sądów do których trafiają sprawy takie, jak opisana w niniejszym felietonie.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 26-27 (30.06-13.07.2017)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz