niedziela, 10 lipca 2016

Eurosceptycyzm i Brexit, a ruska agentura

Trzeba spadać, zanim Makrela z Junckerem urządzą nam Europę i „wspólną przestrzeń”, jakiej świat nie widział.


I. „Od Lizbony do Władywostoku”

Zarówno przed, jak i tuż po Brexicie jednym z wiodących tonów federalistycznej propagandy była gra rosyjskim zagrożeniem. Po wyjściu Wlk. Brytanii na Kremlu miały strzelić korki od szampana, bo osłabienie UE wraz z jej dwoma centrami decyzyjnymi – oficjalnym w Brukseli i faktycznym w Berlinie - miało sprawić, że Putinowi będzie łatwiej rozgrywać Europę. I można by się było nawet z tą argumentacją zgodzić, gdyby nie jeden drobny szczegół: jest ona podnoszona przez te same środowiska, które jeszcze niedawno roiły o wspólnej przestrzeni bezpieczeństwa i współpracy „od Lizbony do Władywostoku”. Działo się tak nawet po wybuchu wojny na Ukrainie i wprowadzeniu obustronnych sankcji. Perspektywą na przyszłość, szczególnie dla nas, jest wielka strefa wolnego handlu, do której będzie należała także Rosja” - to słowa Angeli Merkel z kwietnia 2015, wygłoszone podczas wizyty w jej okręgu wyborczym. Podobne deklaracje padły w kwietniu tego roku podczas berlińskiej konferencji gospodarczej East Forum, gdzie przytłaczająca większość uczestników opowiedziała się za wspólną przestrzenią gospodarczą obejmującą UE oraz Unię Eurazjatycką. Warto również przypomnieć, że sankcje i problem Ukrainy nie przeszkadzają Niemcom i Rosji w realizacji projektu Nord Stream 2 – wbrew protestom krajów Europy Środkowej.

Innymi słowy, rosyjski straszak wykorzystywany jest instrumentalnie, w charakterze propagandowego młotka na przeciwników euro-federalizmu i hegemonistycznych zapędów berlińsko-brukselskiej centrali. Ta sama centrala wraz z gigantami europejskiego biznesu dąży natomiast nie tyle nawet do „superpaństwa” (to jest jedynie etap pośredni), ile wręcz do powstania monstrualnego, eurazjatyckiego kołchozu. A zatem, zwolennikom „silnej Unii”, która jakoby ma dla nas stanowić zabezpieczenie przed neoimperialnymi zakusami Kremla, radziłbym rozważyć następujący scenariusz: co się stanie z Polską, jeżeli ta „silna Unia” dogada się z Moskwą ponad naszymi głowami, a my z dnia na dzień obudzimy się we „wspólnej przestrzeni” jako podrzędna prowincja, zagubiona gdzieś pomiędzy „Lizboną a Władywostokiem”? To będzie dopiero kondominium – niczym okres wasalizacji Polski z czasów Tuska-Komorowskiego, tyle że podniesiony do n-tej potęgi.


II. Kolejne „etapy”

Warto stale pamiętać, iż obecne napięcia między UE a Rosją są wyjątkiem we wzajemnych relacjach, a nie regułą. Regułą jest robienie wspólnych interesów, milczące przyzwolenie na strefy wpływów i obszar buforowy w Europie Środkowej – szczególnie, gdy Stany Zjednoczone wchodzą w okres „resetu” i przenoszą ciężar uwagi w inne rejony świata, puszczając nasz fragment Europy w dzierżawę Niemcom. Stan ten uległ zachwianiu, kiedy Niemcy sięgnęły po „nie swoje” chcąc poszerzyć obszar Mitteleuropy o Ukrainę, a i USA postanowiły wrócić do gry i nieco utrzeć Putinowi nosa. Ta sytuacja jednak nie będzie trwała wiecznie i prędzej czy później czeka nas powrót do „business as usual” - zaś ci sami ludzie, którzy dziś nas straszą Putinem, gładko powrócą na tory nawoływań do „konstruktywnej” współpracy, niczym Adam Michnik, którego organ dziś usiłuje przodować w antyrosyjskiej retoryce, a który jeszcze niedawno brylował w Klubie Wałdajskim i w wywiadach dla rosyjskiej prasy komplementował putinowski system jako „liberalną dyktaturę”, ciskając zarazem gromy na polskich „rusofobów”. Bowiem to, co głoszą nasze kompradorskie elity jest jedynie echem kolejnych „etapów” polityki unijnego establishmentu. Spektakularnym przykładem powyższej prawidłowości było nagłe przestawienie wajchy po wybuchu ukraińskiego Majdanu. Rosja - wczorajszy kandydat do „pojednania” i potencjalny członek NATO do którego gromko zapraszał ją nie dający się nikomu wyprzedzić w lizusostwie wobec możnych tego świata Radosław Sikorski, z dnia na dzień stała się nagle śmiertelnie zagrażającym nam agresorem – a wszystko w rytmie poleceń płynących z berlińskiego dworu cesarzowej Angeli.

Patrząc z tej perspektywy, Brexit i jego konsekwencje w postaci rozluźnienia unijnego gorsetu są dla nas szansą, a nie zagrożeniem, zwiększając pole manewru. Takiego pola nie mielibyśmy w sfederalizowanej Europie.


III. Z rosyjskiej perspektywy

A jak to wszystko może wyglądać punktu widzenia samej Rosji? Cóż, napiszę tak: gdybym był jakimś wszechpotężnym macherem od wywierania wpływu, w typie generała Abdulrachmanowa z „Montażu” Vladimira Volkoffa, to z jednej strony inspirowałbym skrajnych euro-federastów, podsycając ich mokre sny o potędze w rodzaju przywołanej tu „wspólnej przestrzeni od Lizbony po Władywostok”. Czyniłbym tak, doskonale wiedząc, że ich zapędy wywołają narastający opór europejskich narodów. Z drugiej strony natomiast – wspierałbym europejskich separatystów, wzmagając wewnętrzne ciśnienie w skali całego kontynentu. Potem zaś usiadłbym w fotelu i czekał, aż ten konflikt nabierze własnej dynamiki i rozsadzi Europę.

I, jak się zdaje, Rosja właśnie coś takiego robi, grając na wielu fortepianach. Kokietuje tradycyjnie przychylną sobie europejską lewicę (wystarczyło posłuchać szefa niemieckiego MSZ, Franka-Waltera Steinmeiera, nazywającego manewry Anakonda „pobrzękiwaniem szabelką” i wzywającego do „dialogu i współpracy” z Rosją). Z kręgów euro-lewicy płyną też najdalej idące projekty powołania „superpaństwa” i zglajszachtowania Europy w jednolitą, ponadnarodową papkę pod przywództwem kasty brukselskich mandarynów. Ale, oczywiście, kremlowscy specjaliści nie zaniedbują również dopieszczania (gdy trzeba – także finansowego) ruchów nacjonalistycznych, dziś jednoznacznie prorosyjskich. Szczególnie na Zachodzie ugrupowania prawicowe ze zdumiewającą łatwością pozwalają się uwodzić syrenim śpiewom przedstawiającym Rosję jako nadzieję i ostoję chrześcijańskiego porządku w zalewie najeżdżającej Europę barbarii. Inaczej mówiąc: szukasz agentury – szukaj skrajności. Na tym tle wyróżniają się na plus główne środowiska narodowe w Polsce, mimo uporczywego przyszywania im przez różne „portale poświęcone” w ramach sekciarskiej wojenki łatki „ruskiej agentury” i „V kolumny Putina”.

Patrząc jednak na sprawy nieco szerzej, trzeba zauważyć jeszcze jeden aspekt. Owszem, rosyjska agentura jest tradycyjnie sprawna i aktywna. Inspiruje i „wozi się” na wznoszącej fali społecznych nastrojów – zarówno antyeuropejskich, jak i generalnie antyestablishmentowych. Gdzie może, tam podbechtuje, wzmacnia przekaz aż do extremum - ale nie ona jest praźródłem problemów. Ona jedynie wykorzystuje problemy i na nich gra. Praźródło obecnych konwulsji leży w samej Europie i przyjętym modelu integracji.

To, że Brytyjczycy zagłosowali za wyjściem z Unii, że podobne ruchy polityczne zyskują na znaczeniu w innych państwach i stają się nocną zmorą różnych „zawodowych brukselczyków”, wreszcie to, że za chwilę w powtórzonych wyborach prezydentem Austrii może zostać zdeklarowany eurosceptyk Norbert Hofer (a gdyby nie desperackie fałszerstwa wyborcze, byłby nim już dzisiaj), jest efektem nie tyle niechęci do Europy, ile zmęczenia arogancją lewicowo-liberalnych elit w połączeniu z nachalną indoktrynacją i pozbawianiem państw narodowych kolejnych kompetencji, a ludzi – poczucia, że mają na cokolwiek wpływ. Dlatego ostatnią rzeczą, którą kierowali się Brytyjczycy były kalkulacje w rodzaju „opłaca się – nie opłaca”. Oni po prostu chcieli pokazać Brukseli i Berlinowi środkowy palec. To jest praktyczny efekt narastającego i umiejętnie podsycanego konfliktu o którym tu mowa. Obustronna histeria nie pozwala na rozwiązania połowiczne – otrzymujemy alternatywę: albo „superpaństwo”, albo unicestwienie Unii.


IV. Wymiksować się z kotła

A wystarczyłoby zrobić krok w tył i powrócić do „Europy ojczyzn” - związanej wspólnym rynkiem, lecz bez polityczno-ideologiczno-biurokratycznej czapy. Ale na to nie zgodzi się zasiedziały brukselski establishment. Zbyt wiele ma do stracenia, bo w takiej Europie nie byłby do niczego potrzebny.

Jak w tym wszystkim ma zachować się Polska? Doraźnie – zmontować sojusz przeciw euro-federastom, co właśnie czyni – zobaczymy z jakim skutkiem. A docelowo - wymiksować się z tego kotła narastających i nierozwiązywalnych sprzeczności. Wyjść z UE wraz z krajami Europy Środkowej (wyszehradzka czwórka plus Rumunia) zanim to wszystko wybuchnie nam w twarze. Wiem, że powtarzam się w tych postulatach, ale galopująca rzeczywistość coraz bardziej potwierdza ich zasadność. Przystąpić do EFTA i funkcjonować w ramach Europejskiego Obszaru Gospodarczego jako stowarzyszona z UE konfederacja Międzymorza. Międzymorze to ponad 84 mln. ludności i 1.041,33 mld USD łącznego PKB - to naprawdę nie jest mało, inaczej Niemcom nie zależałoby tak na urzeczywistnieniu koncepcji Mitteleuropy - czyli „bliskiej kolonii”. Ta „bliska kolonia” ma bowiem potencjał. Należy go jedynie rozbudzić i wykorzystać.

Naprawdę, trzeba spadać, zanim Makrela z Junckerem urządzą nam Europę i „wspólną przestrzeń”, jakiej świat nie widział.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 27 (06-12.07.2017)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz