sobota, 17 marca 2018

Chrześcijański syjonizm, czyli fanatycy apokalipsy

Chrześcijańscy syjoniści tworzą najpoważniejsze lobby w Stanach i liczyć się z nimi musi każdy – z prezydentem włącznie.

I. Największy sojusznik Izraela

Omawiając kwestie sporne na linii Polska-Izrael oraz szerzej Polska-żydowska diaspora, nie sposób abstrahować od jednoznacznie proizraelskiej polityki Stanów Zjednoczonych. W tym kontekście wiele mówi się o wpływach żydowskiego lobby w USA – i faktycznie, stosunkowo niewielka mniejszość (ok. 4 mln wyborców – czyli 2 proc. elektoratu) poprzez usytuowanie swych przedstawicieli w kluczowych obszarach, takich jak administracja, finansjera, media, czy przemysł rozrywkowy, ale też chociażby w biurach kongresmanów, odgrywa rolę nieproporcjonalnie dużą w stosunku do liczebności żydowskiej populacji.

Sami Żydzi jednak nie byliby w stanie aż tak mocno oddziaływać na kierunki amerykańskiej polityki, gdyby nie mieli potężnego sprzymierzeńca, którego istnienie – w USA oczywiste – jest niemal kompletnie pomijane przez obserwatorów zagranicznych, w tym polskich. Tym sojusznikiem jest wielki ruch „chrześcijańskich syjonistów”, którego ideowo-religijnym założeniem jest wspieranie Żydów i państwa izraelskiego we wszelkich jego poczynaniach. Wspominałem już o nim na tych łamach (artykuł „Polscy judeochrześcijanie” - „Polska Niepodległa” nr 22 (92) 10-16.06.2015), ale sądzę, że w obliczu obecnego napięcia wokół sporu o holokaust i forsowania w amerykańskim kongresie żydowskich roszczeń majątkowych (słynna ustawa 447/1226) warto wrócić do tematu i przedstawić go nieco bardziej obszernie – bo bez tego nie sposób zrozumieć poczynań Waszyngtonu, również w odniesieniu do naszego kraju.


II. Starotestamentowi protestanci

Na początek nieco historii. Termin „chrześcijański syjonizm” powstał pod koniec XIX w. - w ten sposób ojciec-założyciel współczesnego syjonizmu Theodor Herzl określał chrześcijan sprzyjających ruchowi syjonistycznemu. Sama idea sięga jednak co najmniej XVII stulecia – przykładowo, w 1649 r. purytańska rodzina Cartwrightów skierowała do brytyjskiej Rady Wojennej petycję w której domagała się, by Wlk. Brytania użyła swej floty do przetransportowania europejskich Żydów do Palestyny, powołując się na „bożą misję” przywrócenia Żydom Ziemi Świętej. Z pomysłu nic nie wyszło, zresztą Żydzi mieli wtedy swój „Paradisus Judaeorum” w Rzeczypospolitej Obojga Narodów i nigdzie się nie wybierali, jednak doktryna zwana na różnych etapach „hebraizmem”, później (XIX w.) „restauracjonizmem”, wreszcie - „chrześcijańskim syjonizmem” trwała, osiągając prawdziwy triumf w zasiedlanych przez ortodoksyjnych protestantów amerykańskich koloniach, następnie zaś, po wywalczeniu niepodległości, w Stanach Zjednoczonych.

Wywodzi się ona z ewangelikalnego protestantyzmu, zaś jej usystematyzowanie dokonało się wraz z narodzinami teologii dyspensacjonalizmu (od lat 30. XIX w.) – zakładającej m.in. literalne odczytywanie Pisma Świętego i prezentującej „biblijną” wizję historii oraz czasów przyszłych. W interesującym nas aspekcie, historia ludzkości sprowadzona zostaje do wypełniania się proroctw – aż do powtórnego nadejścia Chrystusa i jego tysiącletniego panowania na Ziemi, poprzedzonego ostatecznym, apokaliptycznym starciem z Antychrystem. Jednym z kluczowych elementów dyspensacjonalizmu jest również starotestamentowa koncepcja przymierza Izraela (ludu bożego) z Bogiem – co warto odnotować, z pominięciem Kościoła, liczy się bowiem zbiorowy akt dobrowolnie zrzeszonych ludzi zawierających „sojusz” ze Stwórcą.


III. „Błogosławienie Izraelowi”

Owo dowartościowanie Starego Testamentu (czasem można odnieść wrażenie, że wręcz przedkładanego nad Nowy) niesie ze sobą szereg implikacji – i tu dochodzimy do sedna. Otóż niezbędnym warunkiem ponownego przyjścia Jezusa jest powtórne zgromadzenie się „ludu Izraela” w Palestynie - a co za tym idzie, obowiązkiem chrześcijan jest dopomagać w spełnieniu się proroctwa. Fundamentem podejścia chrześcijańskiego syjonizmu do Żydów jest ustęp z Księgi Rodzaju w którym Pan obiecuje Abrahamowi: „Będę błogosławił tym, którzy ciebie błogosławić będą, a tym, którzy tobie będą złorzeczyli, i ja będę złorzeczył. Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi” (Rdz. 12,3). W optyce chrześcijańskich syjonistów zatem Żydzi pozostają narodem wybranym, będącym w szczególnej więzi z Bogiem (co bardziej radykalni uznają, że Bóg ma przewidzianą dla Żydów osobną ścieżkę zbawienia, więc nie muszą się nawracać na chrześcijaństwo), zaś drogą do zaskarbienia sobie Bożych łask jest „błogosławienie Izraelowi”.

Trzeba tu zaznaczyć – nie mówimy o jakiejś nielicznej sekcie fundamentalistów, wszystko opisane powyżej jest integralną częścią amerykańskiej kulturowej tożsamości. Przykładowo, cytowana w eseju Philipa Earla Steele „Jutro będzie koniec świata, czyli religia w Ameryce” (miesięcznik „Znak” nr 686-687) amerykańska polityk Michele Bachmann wyznała w 2011 r. na spotkaniu Republikańskiej Koalicji Żydowskiej: „Jestem przeświadczona w swoim sercu oraz w swoim umyśle, że jeśli Stany Zjednoczone nie staną przy Izraelu, będzie to koniec Stanów Zjednoczonych (…) Musimy pokazać, że jesteśmy nierozłącznie ze sobą związani i że jako naród jesteśmy błogosławieni z powodu naszych stosunków z Izraelem, i że jeśli odwrócimy się od Izraela, to klątwa da o sobie znać. Mój mąż i ja jesteśmy chrześcijanami, i oboje mocno wierzymy w werset z Księgi Rodzaju, mocno wierzymy, że narody będą błogosławione, o ile błogosławią Izrael. Jest to mocna i piękna zasada”. Tak wygląda amerykański polityczny mainstream. Historycznym odpowiednikiem pani Bachmann może być anglikański duchowny i współpracownik Theodora Herzla, wielebny William Hechler, który wyliczył ponowne przyjście Jezusa na lata 1897-1898 i w związku z tym jego „najwyższą życiową ambicją było zostać biskupem Jerozolimy i osobiście przywitać Zbawiciela przy bramie miasta”.

Tu dotykamy kolejnego istotnego wątku, ustawiającego perspektywę ewangelikalnych chrześcijańskich syjonistów – mianowicie przytłaczająca większość spośród nich wierzy, że żyjemy w biblijnych „dniach ostatnich”, a koniec dziejów to kwestia jednego-dwóch pokoleń. Widomym znakiem tego jest dla nich powstanie izraelskiej państwowości w 1948 r., zaś argumentem rozstrzygającym stała się wojna sześciodniowa z 1967 r. - oto na ich oczach wydarzyła się historia jak z kart Starego Testamentu: Izraelici, niczym w starożytnych czasach, gromią swych wrogów! Nie trzeba było lepszego dowodu na bezpośrednią ingerencję Boga w historię. Z tego punktu widzenia, historia współczesnej izraelskiej państwowości jest czymś na kształt dopisywania kolejnych kart Biblii. Tym bardziej więc należy „błogosławić Izraelowi”, by zyskać dla siebie łaski – a kres czasów jest tuż-tuż...


IV. Najpotężniejsze lobby

Podkreślam – to co dla nas brzmi niczym obłęd, przez rzesze Amerykanów traktowane jest ze śmiertelną powagą i całą dosłownością. I dopiero na tym tle możemy właściwie zrozumieć politykę zagraniczną USA, mentalność jaka za nią stoi, a także oszacować należycie żydowskie wpływy. Otóż liczebność „chrześcijańskich syjonistów” ocenia się na 50 do 70 mln. Są to ludzie silnie zdeterminowani, zaangażowani i znakomicie zorganizowani. Tworzą w sumie najpoważniejsze lobby w Stanach, wywierając nieustanny nacisk na polityków i liczyć się z nimi musi każdy – z prezydentem włącznie. Jeśli zachodzimy w głowę, dlaczego Donald Trump przenosi amerykańską ambasadę do Jerozolimy, to właśnie mamy odpowiedź – jest to ukłon w stronę chrześcijańskich syjonistów i spełnienie jednego z ich postulatów, symbolizującego amerykańskie „błogosławienie Izraelowi”. O ile więc politycy mogliby od biedy machnąć ręką na nieliczną mniejszość żydowską (która i tak przeważnie głosuje na Demokratów), o tyle już kilkudziesięciu milionów baptystów, zielonoświątkowców tudzież innych denominacji zaludniających tzw. „pas biblijny” (plus kilka milionów mormonów) zlekceważyć nie mogą – zwłaszcza Republikanie, dla których jest to żelazny elektorat, skrupulatnie rozliczający ich z tego, co dobrego zrobili dla „ludu Izraela”.

Na stronach internetowych największej organizacji chrześcijańskich syjonistów, „Christians United For Israel” (CUFI), można np. przeczytać świadectwa „łask” otrzymanych za sprawą „błogosławienia Izraelowi”, ta sama organizacja stoi za mityngami z cyklu „Noce oddania czci Izraelowi”, podczas których wierni w ekstazie wymachują flagami z gwiazdą Dawida. Nic dziwnego, że izraelscy politycy (zwłaszcza z prawicy) utrzymują z CUFI ożywione kontakty, a Benjamin Netanjahu stwierdził, iż „jedynym pasem bezpieczeństwa dla Izraela jest amerykański pas biblijny”. Jak łatwo zauważyć, chrześcijański syjonizm tak naprawdę ustawia się w roli służebnej – dobre jest to, co służy Izraelowi. Dla „izraelitów” jest to więc sojusznik idealny, wzmacniający ponad dziesięciokrotnie żydowski potencjał w amerykańskiej polityce. Do tego hojny – niezależnie od pomocy amerykańskiego rządu, chrześcijańscy syjoniści przekazują Izraelowi co roku dziesiątki milionów dolarów. A wszystko w apokaliptycznej atmosferze końca świata, do którego należy się przygotować, by w wielkiej bitwie między Dobrem a Złem stanąć po właściwej stronie jako „good guys” - bowiem amerykański syjonizm jest również silnie militarystyczny, zaś takie zjawiska jak islamski terroryzm jedynie utwierdzają wyznawców w przekonaniu o rychłym Ostatecznym Rozstrzygnięciu.

A morał dla nas? Jeśli Ameryka będzie musiała wybierać: stanąć po stronie Polski czy Izraela - ZAWSZE wybierze Izrael. Warto mieć tego świadomość.


*

PS. Podczas pisania artykułu posiłkowałem się m.in. esejami Philipa Earla Steele „Jutro będzie koniec świata, czyli religia w Ameryce” (miesięcznik „Znak” nr 686-687) oraz „Chrześcijański syjonizm” („Znak” nr 698-699).


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Polscy judeochrześcijanie


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 06 (14-27.03.2018)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz