wtorek, 25 listopada 2014

Będąc członkiem komisji...

...czyli refleksje powyborcze z perspektywy OKW

Wybory samorządowe za nami, a PKW wraz z jej informatycznym „kalku-gniotem” produkcji firmy Nabino o którym pisałem tydzień temu, zgodnie z przewidywaniami spektakularnie się wyłożyła. Ja natomiast, zostawiając na boku rozważania, czy leśne dziadki wykorzystają okazję, by zgodnie z lekcjami czarodzieja Czurowa dokonać odpowiedniej korekty wyników, chciałbym się podzielić kilkoma „oddolnymi” refleksjami z punktu widzenia członka obwodowej komisji wyborczej w jednym z powiatowych miasteczek w województwie łódzkim.

Sprawa pierwsza, to kwestia nieważnych głosów, których ponadprzeciętna ilość każdorazowo rozpalała emocje prawej strony elektoratu – do tego stopnia, że począwszy od tegorocznych wyborów do PE, PiS wdrożyło akcję „Uczciwe Wybory”, w ramach której mężowie zaufania mieli monitorować przebieg procedowania we wszystkich komisjach w kraju. Otóż z moich świeżych obserwacji wynika, że ilość nieważnych głosów faktycznie bardzo przekroczyła standardowy odsetek, za który przyjęło się uznawać ok 2%. Działo się tak jednak jedynie w dwóch przypadkach – wyborów do sejmików wojewódzkich i rad powiatów, gdzie mieliśmy do czynienia z listami spiętymi w „książeczkę”. Dlaczego tak się stało? Ano dlatego, muszę to z przykrością stwierdzić, że znaczna część wyborców zwyczajnie „nie ogarniała” zbroszurowanych kart do głosowania. Na marginesie – przypuszczam, że właśnie dlatego PSL uzyskał aż 17%. Po prostu lista nr 1 była na pierwszej stronie wyborczego zeszytu. W każdym razie, smutna prawda jest taka, że pewna ilość głosujących nie wiedzieć czemu uznała, iż w tych dwóch przypadkach - sejmiki i rady powiatów - może skreślić po jednym kandydacie z każdej listy wyborczej. Co więcej, gdy wręczając karty wyjaśnialiśmy najprościej jak się dało „jeden kolor, jeden głos”, często odpowiedzią było niedowierzanie: „w tej grubej niebieskiej książeczce też?”.

W efekcie, na niemal tysiąc oddanych w moim obwodzie głosów (niezła frekwencja – 49,9%), blisko 150 było nieważnych, co dało ponad 14,7% zmarnowanych głosów! Podejrzewam, że gdyby nie nasze możliwie częste instrukcje przy wydawaniu kart, odsetek byłby jeszcze wyższy. W przypadku wyborów do rady miasta, czy na burmistrza ilość nieważnych głosów była śladowa i z tego co się dowiedziałem od znajomych, w innych obwodach było podobnie. Broszurom faworyzującym jedną listę i wprowadzającym w błąd wyborców trzeba się na przyszłość przeciwstawić, bo to dopiero jest manipulacja!

Drugą kwestią jest słynne „monitorowanie wyborów” przez mężów zaufania. U nas o szóstej rano pojawiła się akurat „małżonka zaufania” w postaci młodej, fajnej na oko dziewczyny. Pogadałem z nią chwilę i wyznała mi, że akurat przyjechała z Lublina „do znajomego”. Ot, potęga miłości – jechać do chłopaka przez pół Polski jedynie po to, by zostać złapaną do wyjątkowo niewdzięcznej funkcji. Pomyślmy tylko – siedzieć od rozpoczęcia prac komisji (na około godzinę przed otwarciem lokalu) aż do jego zamknięcia – czyli, jak w naszym przypadku, do czwartej nad ranem. Komisja przynajmniej coś robi – sprawdza wyborców na liście, wydaje karty, udziela instrukcji jak oddać ważny głos, poza tym z reguły dzieli się na dwie zmiany... A mąż zaufania nic. 22 godziny gapienia się jak sroka w gnat. Oszaleć można. „Nasza” małżonka zaufania zresztą koniec końców wymiękła. Późnym popołudniem stwierdziła, ze wychodzi i wróci na liczenie głosów. Nie wróciła – czyli, biorąc pod uwagę tropienie ewentualnych machlojek, nie było jej w kluczowym momencie całej zabawy. Głosowanie bowiem można zmanipulować przede wszystkim albo rano (dosypanie kart przed zaplombowaniem urny), albo podczas liczenia (np. unieważnianie głosów przez dopisywanie krzyżyków).

Na pocieszenie mogę powiedzieć, że nikomu nie były w głowie żadne lewizny. Wszystkim zależało, aby jak najsprawniej przeliczyć głosy i by na koniec wszystko się zgadzało. Zresztą, każda karta siłą rzeczy przechodziła przez kilka wzajemnie „obserwujących się” rąk. Gdyby ktoś spróbował cudować, to zostałby przez resztę komisji zwyczajnie zlinczowany. Wyobraźcie to sobie – interwencje do wyższych instancji wyborczych, policja, protokołowanie, przesłuchania... Fałszerstwa, owszem, są możliwe, ale głównie w przypadku, gdy dana komisja jest totalnie zblatowana – są w niej sami swoi, żadnych obcych. W pozostałych sytuacjach, ukradkowe dopisywanie „iksików” na kartach, wśród wielu par czujnych oczu, to raczej zbyt duże ryzyko.

Co ciekawe, osławiony „kalkulator wyborczy” mulił, ale po kilku próbach ruszył, i - choć z pewnymi oporami - udało się w końcu wysłać elektroniczne protokoły. Dla nas problem był z głowy, ale cóż z tego, skoro po powrocie do domu, gdy odpaliłem TV i internet, dowiedziałem się, że wszystko padło na poziomie centralnym. Powtórzę zatem pytanie z poprzedniego tekstu: na ile będzie można zaufać wynikom wyborów zliczanych za pomocą „kalku-gniota”?

Gadający Grzyb

P.S. Tekst pisałem 17.11, jeszcze przed podaniem „wyników” przez PKW – stąd podałem 17% PSL na postawie exit poll.

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

 

Artykuł opublikowany w „Warszawskiej Gazecie” nr 47 (21-27.11.2014)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz