czwartek, 26 marca 2009

Rosja, czyli „ober - szef” NATO.


Obserwując NATOwskie konwulsje, a to przy ustalaniu nowej strategii, to znów przy wyborze nowego sekretarza generalnego, nie mogę opędzić się od myśli, iż ośrodek decyzyjny tej jednej z najważniejszych światowych struktur od jakiegoś czasu znajduje się daleko poza granicami któregokolwiek z jej państw członkowskich. Konkretnie, niemal niepostrzeżenie, choć, paradoksalnie, na naszych oczach, wywędrował na Kreml. Co więcej, stało się tak na własne życzenie czołowych przedstawicieli Sojuszu.

Doprowadziła do tego obłędna polityka „niedrażnienia” Rosji uprawiana z maniackim uporem nawet obecnie, gdy Rosja przeżywa najgorszą gospodarczą zapaść od czasów Jelcyna i fizycznie nie byłaby w stanie się przeciwstawić np. poszerzeniu NATO o Gruzję, czy Ukrainę co, jak każde ograniczenie mocarstwowych zapędów Kremla, leży w najlepiej rozumianym interesie Paktu. Niestety, zamiast długofalowej wizji, mamy do czynienia z postępującą „europeizacją” Sojuszu, rozumianą jako uprawianie doraźnej polityki „świętego spokoju” i gazowe geszefciarstwo, stawiające kluczowe kraje zachodniej Europy w sytuacji ćpuna uzależnionego od kolejnej „działki” błękitnego paliwa. (Tak, wiem, że polityka energetyczna to domena UE, ale skoro te same kraje są zarazem członkami NATO, nie może to nie wpłynąć również na sytuację Paktu).

Oczywiście, po przeżartej pacyfizmem Europie, która wysyłając z musu swych żołnierzy do Afganistanu, zabrania im zarazem walczyć (casus Niemiec), trudno byłoby spodziewać się jakiejś spektakularnej stanowczości, ale takie kwiatki, jak wybieranie sekretarza pod niemal jawne dyktando Moskwy, świadczą o zaniku elementarnego instynktu samozachowawczego. Można powiedzieć, że Pakt wręcz uprzedza życzenia Rosji, bo taki Radek Sikorski w ostatnich latach zrobił niemal wszystko, by zapomniano i wybaczono mu młodzieńcze porywy z Afganistanu, antykomunizm, czy działalność w republikańskim think - tanku. Dokonał politycznego zwrotu dosłownie o 180°, a mimo to, jako Polak, nie okazał się dla Rosji „strawny”. I szefem będzie Rasmussen.

Do pewnego momentu gwarantem, iż NATO nie rozlezie się jak dziadowskie gacie były Stany Zjednoczone i to mimo kilku błędów Busha (np. początkowe złudzenia co do Putina). Jednak to, co wyprawia Obama ze swą ekipą, przypomina najczarniejsze czasy Jimmy’ego Cartera. Postawienie na „współpracę” z Rosją już daje efekty – likwidacja amerykańskiej bazy w Kirgistanie plus rosyjska zapowiedź utworzenia bazy w Abchazji, to niewątpliwie wielce obiecujący początek. A będzie jeszcze lepiej. Zdanie się na rosyjską pomoc w rozmowach z Iranem n.t. rezygnacji z planu atomowego nosi znamiona zbrodniczej wręcz ignorancji. Rosja niewątpliwie „pomoże” - ale Iranowi, dostarczając mu, jak czyniła do tej pory, materiały i technologie. Zapowiedź konsultowania z Kremlem niemal każdego posunięcia na geopolitycznej mapie z tarczą antyrakietowa na czele (aż do rosyjskiej partycypacji w projekcie włącznie) oznacza w prostej konsekwencji, iż Sojusz i USA nie zrobią niczego wbrew woli Kremla. Innymi słowy, Rosja, która wciąż traktuje NATO jako swojego głównego wroga (taka postsowiecka trauma), będzie de facto decydować o jego poczynaniach. Doprawdy, w tym kontekście, rozbrajająco brzmią zapewnienia Hillary Clinton, że „Rosja nie ma prawa do strefy wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej”. Napisałem, że polityka Obamy przypomina czasy Cartera? Błąd – Obama ma wszelkie dane, by Cartera przebić. Może nawet dostanie pokojowego Nobla i Rosja łaskawie nie zaprotestuje.

Na zakończenie kilka słów o Francji. Jej powrót do militarnych struktur Paktu, to gwóźdź do trumny NATO, jako efektywnej organizacji. Nikt chyba nie łudzi się, że Francja uczyniła to by wzmóc militarną siłę Paktu. Jest to z jej strony typowa „inwestycja w przyszłość”, by tym skuteczniej do spółki z europejskimi wspólnikami chwytać Stany Zjednoczone za ręce, w razie gdyby Jankesom strzeliło do głowy znów się „awanturować” i „szerzyć demokrację” wbrew woli Kremla. Znając francuską i ogólnoeuropejską, masochistyczną wręcz spolegliwość wobec Rosji mamy gwarancję paraliżu struktur Sojuszu jak w banku.

Rosja „ober - szefem” NATO? A jak, do kroćset, nazwać to inaczej?


Gadający Grzyb

P.S. A Polska się rozbraja „bo trzeba ciąć wydatki”. Szkoda gadać…

Pisał też o tym Jaku: http://www.niepoprawni.pl/blog/5/znow-musimy-prosic-moskwe

pierwotna publikacja:

http://www.niepoprawni.pl/blog/287/rosja-czyli-ober-szef-nato

Sen o fundacji.


Jak wiadomo, Adam Michnik przegrał ostatnio z IPN proces dotyczący przedwojennej działalności jego ojca – Ozajasza Szechtera. Przypomnijmy, że Szechter został skazany za próbę obalenia przemocą ustroju państwa polskiego (chodziło o działalność w kontrolowanej przez Sowietów Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy), tymczasem IPN w swej publikacji mylnie podał, iż ojca Michnika skazano za szpiegostwo. Wprawdzie Instytut wystosował w swym biuletynie odpowiednie sprostowanie wraz z przeprosinami, lecz Michnika to nie zadowoliło i zgodnie ze swym zwyczajem wypichcił wobec IPN - u pozew, który jako się rzekło, został właśnie oddalony.

Trudno nie zgodzić się tu z cytowaną przez media wypowiedzią Piotra Gontarczyka, iż w całej tej sądowej drace chodziło Michnikowi o swoiste rozpoznanie bojem – czyli, cytuję, „sprawdzenie, jak daleko może się posunąć w terroryzowaniu debaty publicznej i świata nauki za pomocą pozwów sadowych”. W tym przypadku plan nie wypalił a sąd zachował się przytomnie (na marginesie – na stronie „Wyborczej” próżno szukać o tym choćby wzmianki). Nie wpadałbym jednak w euforię i nie traktował tego wydarzenia jako jaskółki kończącej zimę terroru Michnikowego pieniactwa. Wiele jeszcze wody sodowej Michnik obali, zanim nasze sądy zaczną traktować go jak każdego innego obywatela.

Na marginesie całej sprawy chciałbym jednak podzielić się pewnym marzeniem, które od jakiegoś czasu mi towarzyszy. Marzenie to ma postać fundacji, którą roboczo nazwałbym „Fundacją Pomocy Osobom Wchodzącym W Spór Prawny Z Adamem Michnikiem I Koncernem Agora”. Ideałem byłoby osiągnięcie przez nią statusu organizacji pożytku publicznego. Instytucja taka, przynajmniej w części niwelowałaby finansową przepaść między procesującym się za pieniądze koncernu Michnikiem a jego ofiarami. Osoby pozwane, lub chcące wnieść pozew, niszczone na łamach „Wyborczej” uzyskałyby tu wszechstronną pomoc – zarówno prawną (w postaci swoistego fundacyjnego „adwokata z urzędu”) jak i np. psychologiczną (nagonka „wyborczego” Salonu wielu potrafi załamać). Źródłem finansowania działalności, prócz datków, byłaby część zasądzanych od „Agory” odszkodowań (a co, walnięcie po kieszeni zaboli ich najbardziej). Sądzę, że już kilka przegranych przez „Agorę” procesów w znaczący sposób ukróciłoby Michnikowe szaleństwo i walnie przyczyniłoby się do odkneblowania publicznej debaty.

Oczywiście, są i trudności. Pierwsza, to finanse „na rozruch” podobnej inicjatywy (trzeba tu naprawdę odważnych i transparentnych sponsorów). Druga, to ludzie – prawnicy, psychologowie, wolontariusze, którzy nie boją się napiętnowania, ostracyzmu i nieuchronnych prób zafundowania im „śmierci cywilnej” w czym jak wiadomo „Wyborcza” celuje.

Mimo to, pomysł jakoś nie daje mi spokoju. Jak myślicie, czy jest to realne?

Pozdrawiam

Gadający Grzyb



pierwotna publikacja
http://www.niepoprawni.pl/blog/287/sen-o-fundacji

środa, 25 marca 2009

Dlaczego Radosław Sikorski nie zostanie szefem NATO?


Parę tygodni temu gruchnęła wiadomość o kandydaturze min. Sikorskiego na funkcję Sekretarza Generalnego NATO. Reżimowe mediodajnie dostały w związku z tym obowiązkowego w takich razach euforycznego amoku i z miejsca przystąpiły do gigantycznego „lansu”, mającego wywołać wrażenie, jakby Sikorski był już pewniakiem, a „przyklepanie” jego kandydatury na najbliższym szczycie Sojuszu – prostą formalnością. Tymczasem, wkrótce okazało się, że ta cała propagandowa piana nie była warta funta kłaków, sekretarzem NATO zostanie najprawdopodobniej duński premier Anders Rasmussen, zaś Sikorski, tak ponoć chwalony w Europie za to, że nie jest Kaczyńskim, poklepywany po plecach i ogólnie cacany, może tylko sobie na natowskie smakołyki popatrzeć, niczym dziecko przyklejające nos do szyby wystawowej cukierni. Amerykanie (bo to głównie oni decydują o tego typu sprawach) i reszta sojuszników potraktowali naszego Radzia jak pętaka.

Dlaczego tak się stało? Ano dlatego, że sam zainteresowany dał im do tego świetny powód swymi wcześniejszymi przejawami żałosnej, iście gówniarskiej nieodpowiedzialności, a wszystko to w prowincjonalno – cwaniackiej otoczce bydgoskiego doliniarza, który wszedł między prawdziwych macherów i od tej pory pielęgnuje snobistyczne rojenia o przynależności do ich ekskluzywnego grona.


Tarcza, głupcze!

Mówiąc krótko, uważam, że utrącenie kandydatury Sikorskiego to przede wszystkim pokłosie jego postawy w sprawie tarczy antyrakietowej.

Sikorski wystawił Amerykanów do wiatru, miesiącami przeciągając pozorowane negocjacje i chwaląc się tym publicznie, jacy to jesteśmy teraz twardzi i „nie rozmawiamy z Ameryką na kolanach”. Pomyślmy. Takie teksty wygłaszane tylko dla medialnej klaki wobec jedynego poważnego militarnie sojusznika, którego obecność w Polsce sama z siebie wzmacniałaby nasze bezpieczeństwo. Czesi to rozumieli, nasi włodarze owładnięci manią, by za wszelką cenę być przeciwieństwem Kaczyńskich – ni w ząb. Gdyby nie „dywersyjny” wywiad Waszczykowskiego dla „Newsweeka” i wzmożony nacisk Lecha Kaczyńskiego, do tej pory pod umową nie było by nawet parafki. To był ze strony polskiego rządu i Sikorskiego osobiście, świadomy sabotaż, celowa próba utrącenia projektu. Amerykanie takie rzeczy mogą zapomnieć tylko Rosji, a i to nie zawsze.

Sikorski, rzecz jasna, kalkulował „na Obamę”, sądząc, że po zwycięstwie Demokraty problem (no właśnie – dla Sikorskiego tarcza od początku była problemem, a nie szansą) tarczy rozwiąże się automatycznie. I tu właśnie wylazło z niego wspomniane wcześniej prowincjonalne cwaniactwo, którego najwyraźniej nie wytępił ani Oksford, ani waszyngtońsko – nowojorskie salony. Kombinując jak koń pod górę w sprawie tarczy, wyrobił sobie w oczach amerykańskiego establishmentu opinię faceta na którym nie można polegać.

Amerykanie nie poprą gościa, któremu nie sposób zaufać. Nie poprą faceta, który próbował ich orżnąć. Tacy już są, ci Amerykanie, „z którymi przestaliśmy rozmawiać na kolanach”. Gdy ktoś usiłuje w najgorszym stylu zrobić z nich idiotów, to później jakoś go nie lubią.

I guzik ma do rzeczy, że Obama też nie chce tarczy. W Stanach, jak wszędzie, są jeszcze zainteresowane nią grupy nacisku, jest również administracja działająca w myśl zasady „dłużej klasztora niż przeora”. Zasiadający w Gabinecie Owalnym napompowany medialnie fircyk pokroju Obamy jest w stanie prace nad tarczą co najwyżej spowolnić. Zbyt wiele już w ten projekt zainwestowano, by lekką ręką wyrzucać go do kosza. Poważne kraje kontynuują pewne strategiczne założenia, co najwyżej nieco inaczej rozkładając akcenty.

Nasz głupio - mądry „minio” od spraw zagranicznych, najwyraźniej nie wziął tego pod uwagę i w efekcie żenująco wręcz przekombinował.

Skutki są następujące:

1) Nie będzie tarczy (tzn. prędzej czy później będzie, lecz nie u nas);

2) Sikorski i tak nie zostanie szefem NATO;

3) Na Kremlu rechoczą i odbijają szampanskoje.

Na marginesie: przywracanie do łask skompromitowanych postaci związanych z WSI, co do którego w kwatera główna Sojuszu nie raz wysuwała zastrzeżenia i którego rozwiązanie przywitano w Brukseli z ulgą, też, delikatnie mówiąc, nie poprawiło w oczach sojuszników naszej wiarygodności.

Moskwa i Europa Zachodnia.

Sikorski zdaje sobie sprawę z tego, że obsada szefostwa NATO decyduje się również w Moskwie, tzn. sekretarz generalny musi być „strawny” dla Kremla. Stąd też jego beznadziejna polityka umizgów zarówno wobec Rosji, jak i epatowanie „bezkonfliktowością” i „konstruktywną postawą” zapatrzonej w Rosję, wykastrowanej Zachodniej Europy. Wszystko na nic. Ile medialnych pokłonów Sikorski by nie wybił, ile imprez w swoim dworku by nie wyprawił, jego kandydatura dla Rosji i posłusznego jej eunuchowatego Zachodu i tak byłaby nie do przyjęcia, podobnie jak każdego innego, choćby najbardziej spolegliwego Polaka. Dla Zachodu jako Polak i tak jest „genetycznie” obciążony antyrosyjskością, dla Rosji natomiast każde wywyższenie przedstawiciela narodu o którym świat ma zapomnieć było i jest nie na rękę. Co innego pochwalić, lub pogłaskać po główce, a co innego ofiarować tak eksponowany fotel. Jedyną siłą zdolną do przeforsowania takiej kandydatury są Stany Zjednoczone, z którymi Sikorski postąpił w opisany chwilę wcześniej sposób. Pętak i tyle.

Sikorski najwyraźniej zapomniał, że pijarowskie sztuczki, to plewy dobre dla zmanipulowanej i medialnie urobionej lemingowatej masy. Z poważnymi partnerami trzeba rozmawiać poważnie i mieć do dyspozycji poważne argumenty.

Zakończenie.

Wbrew wylanym powyżej złośliwościom, porażkę Sikorskiego odbieram bez szczególnej satysfakcji. Polak na tak eksponowanym stanowisku, to zawsze nobilitacja i prestiż dla kraju. Co bym o Sikorskim nie sądził (a opinię na jego temat mam nie najlepszą – uważam go za faceta, który rozmienił się na drobne i dla kariery sprzeniewierzył się samemu sobie, zaprzepaszczając całkiem ładne karty swojej biografii), jego szefowanie w NATO siłą rzeczy przesunęłoby nieco ciężar zainteresowań Sojuszu w stronę Europy Środkowo – Wschodniej, zwiększając uwrażliwienie możnych tego świata na problemy naszego regionu. Tak, niestety, się nie stanie. Zmarnowano szansę na choćby częściowe zrównoważenie filorosyjskiej polityki Niemiec, Włoch, Francji i wyjątkowo szkodliwych prokremlowskich „gestów” nowej amerykańskiej administracji. Sikorski w swej nieskończonej pysze, zaślepieniu i ignorancji zachował się jak rosyjski agent wpływu. Doprawdy, jeszcze paru takich użytecznych idiotów a Rosja nie będzie musiała nikogo u nas werbować i przekupywać. Rozłożymy się sami.


Gadający Grzyb

pierwotna publikacja

http://www.niepoprawni.pl/blog/287/dlaczego-radoslaw-sikorski-nie-zostanie-szefem-nato

Episkopat jak PZPN.


Motto:

"Nie ten zły ptak, co własne gniazdo kala, lecz ten, co prawdy o nim mówić nie pozwala"

C.K.N.



Przyznam się, że po decyzji Konferencji Episkopatu Polski, zamykającej i tak rachityczną, delikatnie mówiąc, próbę wewnątrzkościelnej lustracji, opadły mi ręce. Nie to, żebym się wiele po pracach kościelnej komisji historycznej spodziewał, ale taka bezczelność w utrąceniu niewygodnego tematu nawet mnie – sceptyka co do komisyjnych poczynań, na dłuższy czas pozostawiła ze szczęką przybitą do podłogi.

Mówiąc krótko, Episkopat w kwestii lustracji postąpił identycznie jak PZPN w sprawie afery korupcyjnej. Zapyta ktoś, czy to aby nie nazbyt drastyczna analogia? Otóż nie – i pozwolę sobie streścić ją w kilku krótkich punktach.

1) Milczenie.

Początkową reakcją zarówno Kościoła hierarchicznego, jak i PZPN na pierwsze doniesienia o nieprawidłowościach było głuche milczenie i udawanie, że sprawa nie istnieje, że, co najwyżej, przytrafiły się jedna - dwie „czarne owce”, które można znaleźć w każdym środowisku, zatem, generalnie, nie ma tematu. Skutkowało.

Do czasu.

2) Działania pozorowane.

Gdy zewnętrzne okoliczności sprawiły, iż nie dało się już dłużej chować głowy w piasek, podjęto klasyczne działania pozorowane w postaci komisji historycznej (w myśl ogólnie znanej zasady: „gdy nie wiadomo co zrobić z problemem, powołuje się komisję”). Z biegiem czasu, okazało się, iż komisja nie tyle ma wyjaśnić sprawę, ile wziąć potencjalnych lustratorów „na przeczekanie”. W przypadku PZPN odpowiednikiem była groteskowa „komisja etyczna”. Obie inicjatywy zakończyły się tym, czym miały się zakończyć – czyli niczym. Różnica jest taka, że wyniki prac komisji etycznej przy PZPN przynajmniej nie zostały utajnione.

3) Środowisko wobec niepokornych.

Szykany dotykające księdza Isakowicza – Zaleskiego, z próbami zastraszania i zamykania ust na czele, są ogólnie znane. Poza całą swą ohydą, dowodzą głupoty paszkwilantów i kościelnych „kneblowych”. Czy naprawdę łudzili się, że człowiek tak nieugięty wobec morderczego reżymu złamie się pod presją medialno – hierarchicznych ujadaczy? Ktoś tu osądził kogoś własną miarą… W piłkarskim światku podobny los spotkał Piotra Dziurowicza, który opisał ze szczegółami korupcyjny proceder ze swoją rolą włącznie. Efekt - nie miał już czego szukać w futbolu. Czyli – „nie trzeba głośno mówić”, a kto łamie omertę, ten wróg Kościoła/futbolu.

4) Chowanie się za autorytetem ponadnarodowych instytucji.

Polski episkopat schował się przed rozliczeniami i „stanięciem w prawdzie” za autorytetem Watykanu, podobnie jak PZPN za władzą UEFA i FIFA przy kolejnych próbach wprowadzenia zarządu komisarycznego. Ponadto, oba przypadki łączy fakt, iż nadrzędne instancje poznały tylko wersje pochodzące od bezpośrednio zainteresowanych. Po PZPN-ie i piłkarskich euro-światowych władzach nie można było spodziewać się czegokolwiek innego, ale Kościół… tu zmilczę, bo cisną mi się pod nasączone goryczą pióro najczarniejsze złośliwości. Napiszę tylko – ciut wyższe standardy byłyby ze wszech miar pożądane.

5) Argument „chaosowy”.

Wyjątkowo obłudny, toteż ten punkt potraktuję nieco szerzej.

Episkopat doszedł najwyraźniej do nader odkrywczego wniosku, iż całe lustracyjne „zamieszanie” przysłużyło się jedynie chaosowi, spadkowi zaufania do Kościoła i odbiło się negatywnie na pracy duszpasterskiej. Teraz zaś, jak objawił rzecznik KEP, będzie można się wzmiankowanym duszpasterstwem spokojnie zająć. Czyli, Kościół wpadł w stary jak świat pozorny dylemat, znany jako „myć ręce czy nogi”. Odpowiedź jest równie stara: aby osiągnąć pożądany efekt należy robić jedno i drugie. Hierarchowie nie chcą otworzyć na tę oczywistość zatkanych pozłotą uszu.

Identyczne argumenty były wysuwane w środowiskach futbolowych działaczy – a to, że przedłużanie antykorupcyjnego czyszczenia i notoryczne pociąganie do odpowiedzialności dezorganizuje rozgrywki, a to że nie wiadomo kto na koniec sezonu zostanie w lidze itd., itp. - w związku z czym należy ogłosić konkretną datę abolicji po której rozkwitną nam piłkarskie, że tak powiem, lelije z odzysku. Tyle, że PZPN, pod społeczno –medialno - prokuratorską presją, podobnej abolicji sobie nie zafundował, KEP – jak najbardziej.

Obie instytucje łączy również zerowa zdolność do kojarzenia związków przyczynowo – skutkowych. Dostojni hierarchowie nie raczą zauważać, że prócz przemian społeczno – cywilizacyjnych, także organiczna niezdolność do wewnętrznego rozrachunku z grzechów przeszłości wpływa w istotny sposób na szeroko rozumiane duszpasterstwo, którym polski Kościół ma się teraz zająć: spadek masowości praktyk religijnych, powołań, zaufania do Kościoła i cały szereg pozostałych negatywnych zjawisk. Podobnie z PZPN-em – frekwencja na stadionach to nie tylko problem infrastruktury, czy wyeliminowania przemocy, lecz również przekonanie kibica, że ogląda „czysty” mecz; że nie angażuje się w dopingowanie kliki jakiegoś „Fryzjera”.

6) Krótkowzroczność i głupota.

Poza wszystkim innym, odkładając na bok kwestie etyczne, moralne itp., decyzja episkopatu jest zwyczajnie głupia i krótkowzroczna. Ipeenowskie akta nie znikną. Ludzie (nie zawsze przyjaźni Kościołowi), którzy chcą do nich dotrzeć, również. Wprowadzając quasi – dogmat milczenia w kwestiach lustracyjnych, Kościół sam wystawia się na strzał. Na co liczy Konferencja Episkopatu Polski? Że niby, ignorując kolejne, nieuchronne przecież, demaskacje prominentnych byłych „tewusiów” zniechęci potencjalnych demaskatorów? Że tzw. „wyniosłe milczenie” oficjalnych kościelnych czynników poparte listem z Watykanu kogokolwiek „zneutralizuje”?

Taki wybieg ma bardzo krótkie nóżki, podobnie jak wspomniana w punkcie pierwszym próba początkowego zamilczenia tematu.

Otóż, jak w przypadku futbolowej korupcji jest jeszcze niezależna od PZPN – u prokuratura, tak w przypadku Kościoła jest IPN. Są jeszcze wewnątrzkościelni kaskaderzy, prawdziwi straceńcy w najlepszym rozumieniu tego słowa, jak ksiądz Isakowicz - Zaleski, czy niezależni historycy jak Cenckiewicz, którzy przyjmując „na klatę” odium „czarnych owiec” i „ptaków kalających własne gniazdo” nie zaprzestaną dzieła odkłamywania naszej najnowszej historii. Zwłaszcza w najboleśniejszych jej przejawach.

Głupio, głupio, po trzykroć głupio żeś postąpił, mój Kościele.

Gadający Grzyb

Inne teksty na Niepoprawnych w tej materii:

http://www.niepoprawni.pl/blog/152/dziennikarscy-faryzeusze

http://www.niepoprawni.pl/blog/294/episkopat-polski-idzie-z-pradem

http://www.niepoprawni.pl/blog/23/bog-tak-chcial-czyli-o-swietym-episkop...

http://www.niepoprawni.pl/blog/287/kontakt-informacyjny-%E2%80%9Ecappino...

pierwotna publikacja

http://www.niepoprawni.pl/blog/287/episkopat-jak-pzpn

Kill Hartman!


Bioetyczny „mediorytet”.

Przy okazji głodowego uśmiercenia Eulany Englaro (zm. 09.02 b.r.) przetoczyła się dyskusja o eutanazji, aktywizując, jak zwykle przy takich okazjach, grono „mediorytetów” (medialnych autorytetów). Chciałbym się zająć pewnym szczególnie drastycznym „mediorytetowym” przypadkiem sprzed ponad dwóch tygodni, kiedy to profesor Jan Hartman w programie „Warto Rozmawiać” raczył określić Eulanę mianem „żywego grobu”, w którym tli się zaledwie „pozorne życie”. Do swej funeralno - inhumacyjnej metafory tak się przywiązał, iż powtórzył ją również w debacie „Tygodnika Powszechnego”, dodając nieco dalej: „Ona już nie ma podmiotu, ona się staje jakby drugim ciałem swego opiekuna”.

Żeby było ciekawiej, pan profesor jest kierownikiem Zakładu Filozofii i Bioetyki Collegium Medicum UJ, uczy zatem przyszłych lekarzy właściwego etycznie podejścia do swojego zawodu. Ciary idą po plecach, tym bardziej, iż mogę się domyślać, jak studenci traktują przedmiot nie mający bezpośredniego przełożenia na konkretną „techniczną” wiedzę – jeden przyśnie na wykładzie, drugi się nie douczy, trzeci po egzaminie w imię psychicznej higieny zapije i zapomni (to byłoby, w sumie, najlepsze)… i z całej Hartmanowej wysublimowanej, etycznej gadaniny zostanie im we łbach tyleż ogólne, co mętne wrażenie, iż w stosunku do pacjentów są potencjalnymi panami życia i śmierci, władnymi klasyfikować jakość człowieczego bytowania.

„Kill Bill” i pseudohumanitarna rzeźnia Hartmana.

A mnie Hartmanowe elukubracje skojarzyły się to z taką oto sceną:

Półmrok szpitalnej sali. Na łóżku leży pogrążona w śpiączce kobieta. Nad nią pochyla się zabójczyni ze strzykawką. Telefon. Głos w słuchawce informuje ją, iż „nie wkradniemy się nocą do jej pokoju, jak wszawe szczury i nie zabijemy jej we śnie. A nie dopuścimy się takiego czynu dlatego, że taki czyn byłby poniżej naszego poziomu”.

Jak sądzę, Hartman na miejscu Billa powiedziałby coś zupełnie przeciwnego i jednooka killerka z predylekcjami do melodyjnego gwizdania dokończyłaby robotę. Gdyby zaś bioetyk Hartman był ordynatorem szpitala, do całego barwnego zajścia nigdy by nie doszło, gdyż najdalej po kilku miesiącach stwierdziłby, iż nie ma sensu zajmować się „żywym grobem” i lepiej będzie złożyć „pozorne życie” z całym bioetycznym miłosierdziem do prawdziwego grobu na którym można by później położyć kwiatki. Czyli, zachowałby się tylko ciut lepiej niż żulikowaty braciszek Billa z vol. 2 – Budd, zakopujący bohaterkę żywcem.

Oburzające porównania w kontekście świeżej mogiły Eulany Englaro? Nie tak bardzo, gdy porównać je do twierdzeń medialnych motywatorów dla przyszłych szpitalnych „mistrzów małodobrych”. W mediodajniach i na uniwersytetach, w sztuce i w polityce - zewsząd wypełza coraz więcej tego typu zagończyków zbliżającego się, eutanazyjnego holocaustu. Wewnątrzcywilizacyjna wojna domowa trwa w najlepsze. I to nie my ją wygrywamy.

Do diabła, toż nawet perwersyjne miłosierdzie Billa, każące mu odwołać Elle Driver znad łóżka pogrążonej w śpiączce Beatrix Kiddo ma w sobie większy ładunek etyczny, niż pseudohumanitarna rzeźnia proponowana przez profesora! Przy podejściu Hartmana, które potwierdził zresztą innymi medialnymi wystąpieniami, wymowa „Kill Billa” i witalność bohaterki, mimo hektolitrów wylewanej juchy, jawi się wręcz jako apoteoza życia.

Wieeem, notoryczny, nihilistyczny lewak – Tarantino, pewnie śmiałby się w kułak słysząc taką interpretację. Tyle, że kręcąc film będący pastiszem klasycznych kinowych motywów, sam do podobnych interpretacji daje powód.

I jeszcze jedno – jeżeli filmy Tarantino są nihilistyczne – to jak w tym kontekście określić medio - nauki prof. Hartmana?

Na zakończenie, dobra rada profesorze Hartman – jeżeli ktokolwiek z moich bliskich (odpukać) trafi pod skrzydła wyedukowanych przez pana lekarzy, to lepiej, żeby się obudził, bo w przeciwnym razie znajdę pana i zrobię z pańskiej bioetycznej, profesorskiej dupy jesień średniowiecza.

Gadający Grzyb

P.S. Sam prof. Hartman to nawrócony z konserwatyzmu pseudoliberalno – nihilistyczny neofita. Drogę od swych konserwatywnych „błędów i wypaczeń” do nawrócenia na „prawdziwą wiarę” opisał w ekspiacyjnym artykule – polecam, choćby gwoli ostrzeżenia.

(http://www.iphils.uj.edu.pl/~j.hartman/pu.php?c=filozofia_polityczna,_etyka&p=dlaczego_przestalem_byc_konserwatysta)



Debata w „Tygodniku powszechnym”:

http://tygodnik.onet.pl/1,21683,druk.html



Problem eutanazji na Niepoprawnych:

http://www.niepoprawni.pl/blog/285/zdychanie-z-glodu-0

http://www.niepoprawni.pl/blog/181/dzis-umarla-eluana-skazana-na-smierc-glodowa-kto-nastepny

http://www.niepoprawni.pl/blog/258/czy-eutanazja-uwalnia-od-niepotrzebnego-cierpienia

http://www.niepoprawni.pl/blog/274/cywilizacja-zycia-w-odpowiedzi-azraelowi

http://www.niepoprawni.pl/blog/294/eutanazja-ulga-czy-ciche-zabojstwo

pierwotna publikacja

http://www.niepoprawni.pl/blog/287/kill-hartman

Rozrachunki z Okrągłym Stołem cz. III i IV (ostatnia).


Po dłuższej przerwie powracam z cyklem okrągłostołowych rozrachunków. Prawdę mówiąc mam już nieco dosyć tej tematyki, bo przypomina nurkowanie w szambie, lecz skoro zacząłem się w tym grzebać, dociągnę rzecz do końca. Przypomnę na wstępie, ze w dwóch poprzednich częściach próbowałem opisać brak poczucia więzi z państwem i atrofię narodowej wspólnoty (cz. I), następnie zaś blokadę dróg awansu i możliwości materialnego upodmiotowienia się społeczeństwa (cz. II). Dziś poprzynudzam jeszcze o kwestiach mniej materialnych, jednak nieodzownych dla normalnego funkcjonowania każdego narodu. Będą to: monopolizacja debaty publicznej i deficyt wolności słowa oraz amnezja historyczna ze szczególnym uwzględnieniem młodzieży (tzw. „pokolenie ‘89” na temat którego przetoczyła się na Niepoprawnych jakiś czas temu debata). Tak więc, w Imię Boże, zaczynajmy.

Część III

Wieloletnia monopolizacja debaty publicznej, czyli naród zakneblowany.

W cz. I wspomniałem o tym, jak „pierwszy niekomunistyczny premier” przymierzał się do zachowania cenzury. Dynamika wydarzeń sprawiła wprawdzie, że manewr się nie powiódł, jednak sama próba wyraziście obrazuje praktykę podejścia do kwestii wolności słowa okrągłostołowych elit, które mając na co dzień gęby pełne wolnościowych frazesów w praktyce rezerwowały te wartości tylko dla swojego kręgu ideowo – polityczno – towarzyskiego. Ot, taki „wybiórczy liberalizm”, przejawiający się usilnymi dążeniami do wypchnięcie poza nawias treści niezgodnych z nieoficjalnie zadekretowanym kanonem akceptowalnych poglądów. Nasi luminarze okazali się pojętnymi uczniami zachodniej „political correctness” sprawnie adaptując jej mechanizmy do własnych potrzeb.

Aksamitny knebel.

Nie udało się drogą urzędową (cenzura ze strachu puszczała wszystko, prócz poszlachtowanego „Dobrego” Łysiaka), trzeba zatem było nieformalnie. I tu, jak raz, przydali się postkomuniści, którym, choć z nieco innych względów (rozliczenia), również nie w smak byłby nagły wybuch wolności słowa. Nieskrępowana publiczna debata oznaczałaby bowiem niechybne uaktywnienie się na forum głosów kontestujących postokrągłostołowy porządek, a to nie było na rękę żadnej ze stron „historycznego porozumienia”. Stąd „eksperymentalne koncesje” dla Radia Zet („Radio Gazeta”), przy odmawianiu jej innym, stąd układ w mediach elektronicznych zarówno „publicznych”, jak i komercyjnych, stąd wreszcie pompowanie Agory przy jednoczesnym „zagłodzeniu” prasy nieprawomyślnej, m. in. przez odcięcie jej od reklam. Rafał Ziemkiewicz swojego czasu opisywał mechanizm, w myśl którego przedsiębiorca, jeśli chciał mieć dobrze z władzą (a bez tego nie można marzyć o poważniejszym biznesie) nie zamieszczał reklam w źle postrzeganych tytułach. A bez reklam nawet najlepiej sprzedająca się gazeta nie ma szans na utrzymanie się.

Opisywany knebel nie zawsze zresztą przybierał aksamitną formę. Włamania „nieznanych sprawców” do redakcji „Gazety Polskiej”, wskutek których ginęły wyłącznie twarde dyski z komputerów, to „mniej aksamitne” oblicze nadwiślańskiej edycji politycznej poprawności na straży której stał również państwowy bandytyzm. O skrajnie nieuczciwym traktowaniu oponentów i kolejnych histerycznych kampaniach szkoda pisać, bo to akurat widać gołym okiem – Jezus, Maria – przecież jeszcze niedawno jeden tekst w „Wyborczej” zwalniał z pracy dziennikarza z innej gazety (casus Wildsteina i „Rzepy”), a Paradowska latała redagować wywiad do Michnika! Jedna książka mogła pozbawić pracy na uczelni! (vide – Łysiak).Dziś natomiast kilka artykułów w wiadomym organie wysadziło z funkcji szefa „Trójki” Krzysztofa Skowrońskiego, którego trudno nawet posądzać o jakąś szczególnie wojowniczą prawicowość. Wystarczy, że „nie nasz”.

Zaś, gdy mimo wszystko nie udawało się nielicznych straceńców uciszyć, zostawały słynne ze swej niezawisłości sądy, hurtowo wydające wyroki na korzyść Michnika i jego kamaryli.

Po ’89 nie było cezury? Panowała wolność słowa? Wolne żarty.

Jedynym liczącym się w sferze opinii medium, pozostającym poza postokrągłostołowym układem było Radio Maryja, ale Rydzyk miał tu własne, wschodnie dojścia via osławiony Instytut Schillera – i na pewno nie jest to wiadomość pocieszająca.

Deficyt wolności słowa – dlaczego?

Opisywane powyżej „kneblujące” mechanizmy doprowadziły do głębokiego deficytu wolności słowa, z którego, mimo afery Rywina i rozwoju Internetu, nie możemy wygrzebać się do tej pory. Nie sposób się nie zapytać skąd się wziął wspomniany deficyt, t.j. co powodowało dawnymi bohaterami podziemia i bojownikami „drugiego obiegu”, że z taką ochotą rzucili się zakładać knebel własnemu narodowi, zanim jeszcze nie zrzucono dobrze poprzedniego?

Względy biznesowe, ktoś powie, chęć rozepchnięcia się na rynku i wypracowanie sobie dominującej pozycji w medialnym interesie, zanim wejdą inni gracze. Ja się z tym nawet zgodzę, dodam jednak, że wg. mnie nasi parnasiarze traktowali to nie tyle jako cel sam w sobie, ile jako narzędzie w pełnieniu „etosowej” misji wśród tubylczej ciemnoty, zaś materialne profity stanowiły w ich wyobrażeniu jedynie słuszną nagrodę, jaka z natury rzeczy przynależy się „najlepszym z najlepszych”.
Skąd jednak to poczucie misji? Nie z dobrego serca przecież. Zatem skąd?

Ze strachu.

Skąd ten strach?

Z napuszonej ignorancji.

Już wyjaśniam, co przez to rozumiem.

Wspominałem uprzednio kilkukrotnie o wyobcowaniu i irracjonalnym lęku przed fanatycznymi tubylcami – ciemnymi, zacofanymi, sklerykalizowanymi, nietolerancyjnymi, antysemickimi… i co tam jeszcze. Wspomniałem też o wziętym z młodopolskich i międzywojennych karykatur obrazie społeczeństwa, którego nie rozumiano, więc hurtem przypisywano mu wszystkie przedwojenne, oenerowskie zmory. Postawę i cechy skrajnych odłamów przedwojennej endecji w rodzaju „Falangi” rozciągnięto na cały naród, i uzupełniono o antysemicką traumę roku ’68, nie chcąc zauważać, że wewnątrzpartyjne rozgrywki, w których z przyczyn koniunkturalnych sięgnięto akurat po tę kłonicę i masówki ze spędzonymi przez aktyw robotnikami, którym wciskano do rąk transparenty z hasłami typu pamiętne „Syjoniści do Syjamu”, nijak mają się do rzeczywistych nastrojów i nawet jeżeli część społeczeństwa dała się ogłupić toporną propagandą, był to stan przejściowy.

Teraz anegdotka świetnie oddająca zarówno metody debaty stosowane przez samego Michnika i w ślad za nim przez resztę parnasiarzy, jak i pojęcie o narodzie, który ze wszystkich sił pragnęli cywilizować. Otóż, w jednym ze swych felietonów w „GP” Robert Tekieli wspominał, jak w latach osiemdziesiątych spotkał się z Michnikiem, zaś ten z miejsca zaczął „jechać” po polskim ciemnogrodzie. Gdy Tekieli zaproponował, że pomoże mu ten straszny naród poznać i zrozumieć, usłyszał pamiętne słowa: „Nie ma cię. Nie istniejesz.”. Doprawdy, erystyka najwyższych lotów… i totalitaryzm intelektualny w czystej postaci.

Czyli, prócz oczywistych względów biznesowych, mamy tu do czynienia ze strachem przed narodem i niezrozumieniem, jako determinantami kneblowania publicznej debaty.

Zwróćcie uwagę, że ten motyw lęku i niezrozumienia przewija się we wszystkich dotychczasowych częściach mojej pisaniny; we wszystkich omawianych tu zagadnieniach – komu się chce, niech sprawdzi. Nie planowałem tego, samo wyszło. Ci światli luminarze, nasi mędrcy, intelektualni herosi pozostawali w alienacji tak długo, aż kompletnie stracili kontakt z własnym narodem. W podziemiu to poniekąd naturalne, ale po ’89 nikt im przecież nie bronił rozejrzeć się nieco wokół siebie. Zamiast tego wybrali, dobrowolną tym razem, izolację swoich kawiarń, salonów i pielęgnację ignoranckich uprzedzeń, które kazały im chwytać społeczeństwo za ręce i rozbrajać „prawem i lewem” każdą próbę emancypacji – czy to w sferze politycznej (cz. I), czy to materialnej (cz. II), czy wreszcie intelektualnej (cz. III). Towarzyszyło im przy tym głębokie przekonanie, że społeczeństwo bez ich troskliwej kurateli niechybnie wyrodzi się lub zdeprawuje, wzniesie pochodnie, rozpali stosy… znamy zresztą te frazy z gazetowyborczej publicystyki, nie ma co się rozpisywać.

Demiurgiczne uroszczenia.

Z tej mierzwy historyczno – osobistych kompleksów wyłazi na wierzch jeszcze jeden czynnik: demiurgiczne uroszczenia połączone z monstrualną pychą i arogancją. Ta arogancja kazała okrągłostołowym orłom-sokołom wziąć mózgownice „czarnosecinnego” motłochu w ideologiczne imadło i zawrzeć z czerwonymi cichy pakt o nieagresji. Owo demiurgiczne uroszczenie, podbudowane antynarodowymi fobiami, polegało na poczuciu, że nasi, pożal się Boże, parnasiarze są w prawie i mocy ugniatać w swych światłych dłoniach duszę społeczeństwa, by po oczyszczeniu z antysemickich i zaściankowych miazmatów poprowadzić Polaków (oczywiście poza ich wiedzą i ponad ich głowami) ku lepszym, „nowym wspaniałym światom” - ku pełnej kulturowej integracji z Zachodem. Oczywiście, mówiąc „Zachód” mają na myśli tylko jego, jakby tu rzec, specyficzną odsłonę – mianowicie, współczesną, zdegenerowaną, lewacką mutację ukształtowaną przez pokolenie kontrkulturowej rewolty „gównojadów ‘68” w rodzaju Michnikowego kumpla, Daniela Cohn – Bendita.

Cenzorskie perpetuum mobile.

Najgorsze, że opisane powyżej kryptocenzorskie mechanizmy po dwudziestu latach osiągnęły stadium perpetuum mobile, bowiem przez ten czas zdołano odpowiednio podzielić rynek i wychować pokolenie dziennikarzy dla których patologie stanowią środowisko naturalne, którzy przyjmują wypaczenia za oczywiste standardy dziennikarstwa, zaś jako patologię traktują działalność nielicznych straceńców wojujących o normalność i odkłamanie rzeczywistości. No, może ci bardziej cyniczni, którzy wiedzą „co i jak” przyjmują swą postawę z wyrachowania, nie z naiwności, ale w obu przypadkach efekt jest jeden – zmiana pokoleniowa nic nie dała ba, spetryfikowała patologie, korumpując moralnie, intelektualnie i materialnie nowe pokolenie polskiego dziennikarstwa, czyniąc z ludzi, którzy karierę w zawodzie rozpoczynali po roku ’89 bandę cynicznych, najemnych propagandystów i zaszczepiając im przy okazji niczym nie uzasadnione przekonanie o własnej wyższości nad tubylczym motłochem.

Co pomogło w tak sprawnym urobieniu młodych mózgownic? A, o tym będzie w części ostatniej.


Część IV

Amnezja historyczna, czyli Stół i „pokolenie ‘89”.

Pozwólcie, że na początku tej ostatniej części przypomnę hasłowo po raz n-ty opisywane wyżej procesy: „zbiorową atomizację” społeczeństwa, usitwienie obiegu gospodarczego i zakneblowanie publicznej debaty. Ich wspólną cechą jest to, że przebiegły w sumie dosyć gładko. Zastanawiająco gładko. Moim skromnym zdaniem nie zakończyłyby się niemal stuprocentowym powodzeniem, gdyby tubylcy, z przyzwyczajenia zwani Polakami, mieli świadomość „skąd ich ród” - kim są, jakie jest ich miejsce w historii Europy, z czym się to wiąże, słowem – gdyby dysponowali w swej masie elementarną świadomością historyczną.

Tej świadomości, niestety, nie ma. A to sprzyja podatności na manipulację.

Tylko skąd ta świadomość miała się wziąć?

Nie czas i miejsce w tym tekście, by zajmować się polityką historyczną PRL-u. Nie będę się też rozwodził się nad świadomością historyczną pokoleń, które całe dorosłe życie faszerowane były pseudohistoryczną propagandą. W tej ostatniej odsłonie rozrachunków z Okrągłym Stołem i jego konsekwencjami, zajmę się przede wszystkim świadomością ludzi młodych – tych, którzy w dorosłe życie wchodzili już po ’89 roku, albo zgoła przyszli wtedy na świat (tzw. „pokolenie ‘89”). Bo to pokolenie było jak najbardziej do odzyskania, a zrobiono wszystko, by odzyskane nie zostało, by historia i związana z nią wrażliwość pozostały jak najdalej od jego orbity zainteresowań.

W skrócie: najpierw 50 lat historycznego zakłamania w PRL, potem 20 lat amnezji i "wybierania przyszłości" w III RP. W domach o historii też się nie rozmawia... Skąd oni mają cokolwiek wiedzieć? Ciekawe tylko, czy to historyczne wyjałowienie, to świadomy plan naszych "elit". Przypuszczam że, niestety, tak.

Amputacja pamięci historycznej.

O młodzieży pisałem już trochę, definiując młodocianych eliciarzy (http://www.niepoprawni.pl/blog/287/czy-pis-ma-szanse-na-przyciagniecie-mlodych-ludzi); tu zajmę się jedną z najpoważniejszych przyczyn ich postawy – po ’89 roku zafundowano im bowiem zbiorową amputację pamięci historycznej.

Architekci Okrągłego Stołu aby móc obronić w społecznej świadomości swe biografie, wybory i działalność polityczną po ’89, musieli odciąć społeczeństwo, ze szczególnym uwzględnieniem młodzieży, od pamięci, czyli rzetelnej wiedzy historycznej, zwłaszcza tej dotyczącej historii najnowszej. Stąd histeryczne zaszczepianie wstrętu do „grzebania się w teczkach”, nazywanie prób rozliczenia czerwonych zbrodniarzy „rozpalaniem stosów”, czy perfidne, urągające wszelkiej przyzwoitości i historycznym faktom przyrównywanie zwolenników elementarnego przywrócenia proporcji między katami a ofiarami do bolszewików, stalinowców i kogo tam jeszcze. Stąd też nawoływanie do „wybierania przyszłości”. Zaś odpowiednio „upopkulturowiona” młodzież w swej masie ochoczo łyknęła tę umysłową łatwiznę tym bardziej, iż owa z całą premedytacją lansowana amnezyjna moda podlana była nobilitującymi peanami post-okrągłostołowych parnasiarzy (Pamiętny zachwyt „Wyborczej” nad licealistką która objawiła w swej nieskończonej mądrości, iż zabici górnicy z „Wujka” obchodzą ją tyle, co polegli woje Bolesława Chrobrego. Chciałoby się powiedzieć – durna dziewucho, gdyby nie ci woje, to dziś, w najlepszym razie, byłabyś w sytuacji Serbów Łużyckich – skansenu ledwie tolerowanego przez władze współczesnych, demokratycznych, a jakże, Niemiec).

Jeżeli dodamy do tego poziom nauczania historii w szkołach, gdzie niedouczeni „inteligenci zastępczy” peerelowskiego chowu (i stosownych biograficznych zaszłościach) do ignorancji dodawali „od siebie” odpowiednie sprofilowanie przedmiotu w myśl jedynie słusznych zaleceń wiodącego organu (poza wszystkim innym, dawało im to psychiczny komfort przynależności do najprawdziwszej inteligencji), otrzymamy przepis idealny na wychowanie wykorzenionego „pokolenia bez właściwości”. Do tego dołóżmy medialne „upupianie” PRL-u – gdy już trzeba było o nim wspomnieć czyniono to w konwencji czarnej komedii – ot, taki dziwny, może biedny i nieco straszny, ale w gruncie rzeczy zabawny kraik. Nawet komedie Barei, jak w soczewce pokazujące skurwienie, złajdaczenie i całą syfiastość PRL-u, były, obowiązkowo, z miłym uśmiechem, zapowiadane jako zabawne, absurdalne filmiki, w których, broń Cię Boże telewidzu, nie powinieneś doszukiwać się jakichkolwiek głębszych treści. I faktycznie, niemal bez wyjątku były i są przez takie okulary oglądane. Podobnie zresztą jak propagitki w stylu „Klossa”, czy „Pancernych”. Nie ma zatem co się dziwić, że zapytanemu na ulicy (i to nie tylko młodemu) człowiekowi z niczym nie kojarzy się 18 Listopada, Bitwa Warszawska 1920 r., 17 IX 1939r., Pakt Ribbentrop – Mołotow, Katyń, Sierpień 1980 oraz cała reszta dat i wydarzeń z ostatniego stulecia. Mają w głowach mętlik, bo nikt im szczerze i rzetelnie krok po kroku nie powiedział o co tak naprawdę w tej naszej najnowszej historii chodziło.

Tu anegdota – niegdyś, podczas jednego z wypadów w Bieszczady wspomniałem w gronie znajomych coś o akcji „Wisła”. Obecna przy tym, świeżo upieczona pani magister socjologii, zapytała mnie, co to była ta „akcja Wisła”. Ręce mi opadły. Zszokowany wybąkałem kilka podstawowych informacji, zaś ta, patrząc na mnie średnio baranim wzrokiem, wydukała w końcu: „acha… bo ty chyba tak bardziej historią się interesujesz”.

Trudno się nawet w sumie dziwić, że karmieni czymś przedstawianym w sposób całkowicie niezrozumiały, instynktownie wybrali życie w błogim przeświadczeniu, że historia jest historią i nie ma co sobie na nią marnować głowy, bo głowa jest potrzebna do tego, by jako tako się urządzić. A że żyje im się tak jak żyje, zaś kraj wygląda jak wygląda? Aaa, temu to winni są politycy, bo to wiadomo, panie, złodzieje. I do łba jednemu z drugą nie przyjdzie zadać sobie pytania, jaki to cykl wydarzeń zwalił im tych niedobrych złodziejskich polityków na głowy. Że od dwudziestu lat rządzi nimi na zmianę towarzystwo „od Okrągłego Stołu”, plus dokooptowani nieco młodsi następcy. Że prócz „tamtych” byli też inni – którzy nie chcieli siadać do rozmów z komunistami, a nawet jeżeli widzieli taką doraźną polityczną konieczność (Kaczyńscy), to ani w głowach im było z komuchami się bratać i chcieli gdy tylko będzie to możliwe (a było, zaraz po pierwszej turze wyborów z 04.VI, gdy lista rządowa została zmieciona) dobić politycznie (dekomunizacja) i majątkowo (nacjonalizacja majątku PZPR) zarówno czerwonych, jak i ich TeWusiów (lustracja). Że gdyby przeprowadzono tych kilka niezbędnych kroków, to Polska dziś mogłaby wyglądać zupełnie inaczej (a w każdym razie miała by na zdrowy rozwój o wiele większe szanse).

„Nie trzeba głośno mówić”.

Ale nie – o tym „nie trzeba głośno mówić”, tej wiedzy nie można dopuścić do młodych i starszych głów, gdyż wtedy mogłyby zalęgnąć się wątpliwości. I mogłoby stać się – o zgrozo – tak, że tubylcza młodzież zamiast „wybierać przyszłość” i spieprzać w te pędy z Polski na zmywak do Londynu, czy innego Dublina, zaczęła by zadawać kłopotliwe pytania. I żądać od szlachetnych autorytetów i pozostałej czeredy Rycerzy Okrągłego Stołu wyjaśnień i odpowiedzi, których ci bardzo nie chcieliby udzielać. Musieli by bowiem odpowiedzieć o błędnych kalkulacjach, antynarodowych i antyklerykalnych fobiach lewicy laickiej, lękach przed nietolerancyjnym motłochem, rozgrywkach między podziemnymi frakcjami, byśmy to „my a nie oni” zasiedli do rozmów z komunistami. Musieli by przyznać, że byli przez „człowieka honoru” Kiszczaka z całą premedytacją rozgrywani, z wykorzystaniem bezpieki i agenturalnej psiarni. Musieli by mówić o tym, jak po ‘89 nie mogli dopuścić do rozliczeń, gdyż te zmiotłyby nie tylko czerwonych, lecz również tych ze „strony społecznej”, którzy na Stole skorzystali i którzy liczyli na lata rządów, zaś zagrożeni, woleli przymierze i zblatowanie z czerwonymi (obłaskawionymi, jak sądzili), by nie dopuścić do głosu niedawnych kolegów z podziemia… i o wielu, wielu innych cudownościach.

Mitologia zamiast historii.

Zamiast tego podają do wierzenia mit – zmasowany, nagłośniony, odpowiednio polukrowany. Jednak by ten mit mógł skutecznie zafunkcjonować, należy wpierw odciąć tych, którzy w mit ten mają uwierzyć od wiedzy historycznej, najlepiej zaś w ogóle wybić z głów nadmierne zainteresowanie historią.

Dlatego zainteresowanie historią należało zabić zawczasu – im ta historia jest świeższa, tym zabić to zainteresowanie należało z większą zaciekłością. I zabito, jak się zdaje, dość skutecznie. To dlatego rządy PiS-u wywoływały w młodym pokoleniu taką furię – oni po prostu za grosz nie kumali i nie kumają o co tym Kaczyńskim chodzi – jakieś teczki, rozrachunki i inne „pierdoły” – o co w ogóle kaman? Zarazem to uporczywe podkreślanie wagi najnowszej przeszłości psuło im błogie samozadowolenie, zatęchłe ciepełko, psychiczny komforcik, że podążanie za modą nakazującą historię uważać za obciach to był słuszny wybór. PiS bowiem mówił im, iż ten wybór nie był słuszny – czyli między wierszami sugerował, że są kretynami, że dali się wystawić do wiatru macherom od umysłów, w których żywotnym interesie leży to, by niczym naprawdę istotnym z punktu widzenia Państwa i Narodu się nie interesowali. Nikt nie lubi się czuć jak kretyn i instynktownie obraca się przeciwko temu, kto choćby najdelikatniej mu to zasugeruje. Tu widzę najgłębszą przyczynę tego, dlaczego młodzież reagowała i wciąż reaguje na Kaczorów niesłabnącą alergią. To wypływa z nich samych, z tego w jaki sposób od kołyski ich urobiono. Obecne medialne trendy lansujące doraźne polityczne sympatie i antypatie tylko podtrzymują to, co pilnie wszczepiano „pokoleniu ’89” w trakcie jego dotychczasowego, niedługiego życia. Bez tego indoktrynacyjnego backgroundu najbardziej nawet zmasowane, najbardziej profesjonalne kampanie nie trafiały by do nich z tak bezbłędną, morderczą i destrukcyjną skutecznością.

Temu samemu służy również promocja niechlujstwa umysłowego. Modnie jest nie czytać, modnie jest nie myśleć samodzielnie, tylko wg tego co za samodzielność i nonkonformizm jest suflowane, modnie jest nie pisać poprawnie po polsku, tylko ratować się papierami na dysleksję, modnie jest nie używać mózgu, tylko emocji (wystarczy przejrzeć fora i dyskusje na „wiodących” portalach internetowych). Za całą wiedzę wystarczy umiejętność obsługiwania technicznych dobrodziejstw cywilizacji i orientacja w najnowszych trendach popkultury. Niczego więcej się nie wymaga, ba poszukiwanie czegokolwiek na własną rękę z poza powyższego kanonu jest stanowczo odradzane i podejrzane. Jeżeli już czasem trafi się jakiś szczególnie niewyżyty intelektualnie pasjonat, należy go spacyfikować, podtykając odpowiednie książki (skoro już naprawdę musi czytać), suflując jednocześnie pożądaną interpretację. Takich, którzy mimo wszystko jakoś wyjdą z tego „młyna” bez szczególnie zrytej mózgownicy i odkrywszy, że usiłowano zrobić ich w balona, dołączą do „reakcji” będzie na tyle niewielu, iż nie będą stanowić jakiejś statystycznie liczącej się grupy. Dr No wspominał: „Moi koledzy ze szkoły, których zapraszałem do domu, byli zaszokowani (sic!) ilością książek na półkach, które czytałem". Pozdrawiam – niektórzy z moich znajomych, w analogicznych sytuacjach, też się dziwili.

Zakończenie.

Można zapytać, czy to, o czym trułem przez kolejne cztery części ma cokolwiek wspólnego z „Okrąglakiem”? Ano ma i to wiele – gdyby skorzystano z szansy, jaką był wynik wyborów z czerwca ‘89 (wciąż do nich wracam, ale moim zdaniem, był to punkt zwrotny, moment typu „w tę, albo we w tę”), gdyby wyautowano wtedy komunistów, znacjonalizowano majątek PZPR, nie pozwolono na przejmowanie państwowych firm, przeprowadzono dekomunizację, deubekizację i lustrację – słowem, gdyby zdobyto się na kilka podstawowych zabiegów higienicznych, udało by się uniknąć większości opisywanych powyżej patologii, a każdym razie zminimalizować ich rozmiary.

Prawdę mówiąc, zastanawiałem się, czy nie zaczekać z upublicznieniem tych rozważań do czwartego czerwca roku bieżącego – dwudziestej rocznicy ostatniego momentu, gdy Naród w miarę spójnie dał głos jako Suweren. Zignorowanie tego głosu, rozpaczliwe tkwienie przy ustaleniach które de facto przestały obowiązywać, walnie przyczyniło się do patologizacji nadwiślańskiej rzeczywistości.

Ale tych wyborów nie byłoby bez Okrągłego Stołu i tego, co siedziało w głowach przedstawicieli „strony społecznej”. Powtórzę to, co napisałem we wstępie: nie mam pretensji o podjęcie rozmów z komunistami. Jestem w stanie przyjąć do wiadomości iż, patrząc politycznie, była to dobra okazja, by czerwonych wysadzić z siodła. Mam natomiast pretensje, i to jak cholera, że o wysadzeniu komuchów z siodła nadający ton „stronie społecznej” pseudosolidarnościowi luminarze nawet nie myśleli, nie brali tego na poważnie, zaś ludzi, którzy zgłaszali takie postulaty traktowali z wyżyn swej pychy jako wariatów, nieodpowiedzialnych awanturników lub zgoła prowokatorów. Mam pretensje o totalny bardak umysłowy, który kazał widzieć wroga w zdemonizowanej do granic absurdu ludności tubylczej, nie przeszkadzał zaś fraternizować się z czerwonymi. Który kazał dostrzegać groźbę rzekomej „iranizacji”, a nie widział rodzącej się pod nosem przestępczo – esbecko – urzędniczo – politycznej mafii. Śmichy – chichy z „układu” są zresztą w modzie do tej pory. A ten „układ” to przecież wasza robota, panowie - rycerze Okrągłego Stołu; dzieło waszej pychy, zaślepienia, bierności, tchórzostwa, demiurgicznych ambicyjek, małostkowości i nadętej głupoty. „O, cześć wam panowie, magnaci…”

Starczy, czy mam wam jeszcze w oczy plunąć?

Gadający Grzyb

Pokolenie ’89 na „Niepoprawnych”
http://www.niepoprawni.pl/blog/123/pokolenie-89
http://www.niepoprawni.pl/blog/2/pokolenie-89-polemika-z-bartoszem-wasilewskim
http://www.niepoprawni.pl/blog/123/pokolenie-89-raz-jeszcze


pierwotna publikacja
http://www.niepoprawni.pl/blog/287/rozrachunki-z-okraglym-stolem-cz-iii-i-iv-ostatnia

Na Wielki Post


Aniołowie walczą

o szczyptę popiołu z głów

o krztynkę zapachu z kadzielnicy

o okruch błota pozostawiony

na posadzce prezbiterium

o strzęp pozłoty z ołtarza

Aniołowie walczą

o każdy szept modlitwy

uroniony w bocznej nawie

Aniołowie chcą wierzyć

że ktoś wierzy



Gadający Grzyb

pierwotna publikacja
http://www.niepoprawni.pl/blog/287/na-wielki-post

Rozrachunki z Okrągłym Stołem cz. II


W poprzedniej części starałem się omówić brak poczucia więzi z państwem i atrofię narodowej wspólnoty. Dziś zajmę się zablokowaniem dróg awansu i możliwości materialnego upodmiotowienia się społeczeństwa.

Literackie fobie a rzeczywistość.

W jednym z poprzednich tekstów cytowałem anegdotę wyczytaną bodajże w „Polactwie” Ziemkiewicza o działaczu UD, który miał perorować, iż nie można dopuścić do odtworzenia się w Polsce klasy średniej, bo to naturalne zaplecze wyborcze dla prawicy. Nawet jeśli anegdota nie jest autentyczna, to doskonale oddaje dominujący wśród udeckich luminarzy antyrynkowy sposób myślenia. Pojawia się w tym myśleniu podszyty lękiem dogmatyzm – kapitalizm był dla cierpiących nie tyle na heglowskie, co wprost na marksistowskie ukąszenie okrągłostołowych parnasiarzy, ustrojem rodem z sowieckiej propagandy – z gruntu niemoralnym, zabójczym dla słabszych, a na dodatek potencjalnie sprzyjającym odrodzeniu się „drobnomieszczaństwa” rodem z młodopolskich i międzywojennych literackich karykatur.

Wspomniane karykatury na tyle wżarły się w parnasiarskie mózgownice, iż te, podszyte dodatkowym lękiem przed tubylcami, których nie rozumiały, więc hurtem przypisywały im wszystkie przedwojenne, oenerowskie zmory, sprawiły iż pierwociny kapitalizmu, tego autentycznego, oddolnego - rodzącego się od łóżek polowych i „szczęk” na bazarach stopniowo, niezauważalnie zamordowano.

Jezus, Maria – sam pamiętam z dzieciństwa, jak jeździłem z rodzicami na przemytnicze „rejzy” do Wiednia, Berlina Zachodniego – przywoziliśmy stamtąd zegarki, kalkulatory, dwukasetowe radiomagnetofony typu „jamnik” tudzież inne dobra, niedostępne w post-sowieckim raju. Potem – a jakże, łóżko polowe na bazarze – i handel.

I komu to przeszkadzało?

Mord zbiorowy na oddolnej przedsiębiorczości.

Otóż, przeszkadzało to obu stronom „wiekopomnego porozumienia”, choć każdej z nich z innych przyczyn.

Szczególny żal (wściekłość?) żywię tu do zdominowanej przez kuroniowe nauki „strony społecznej”. O co? O podrasowaną antykapitalistycznymi uprzedzeniami bezdenną głupotę.

Dla komuchów ustawa Wilczka – Rakowskiego była dobra, dopóki pozwalała na bogacenie się i przekręty dla swoich. Gdy tylko na fali boomu przedsiębiorczości z początku lat ’90 zaczęli wyrastać przedsiębiorcy niezależni, na gwałt poczęto „porządkować rynek”, ograniczając go wciąż to nowymi regulacjami, koncesjami, zezwoleniami, fiskalnymi i parafiskalnymi obciążeniami, przy pozostawieniu luk prawnych tylko dla wtajemniczonych.

I to właśnie znalazło poklask wśród zapatrzonych w Zachód (czytaj zachodnią socjaldemokrację) saloniarskich parnasiarzy, którzy pragnęli „ucywilizować” na gwałt nadwiślańską rzeczywistość gospodarczą, nie przyjmując do wiadomości rady Miltona Friedmana, który ostrzegał, byśmy nie przyjmowali ustaw takich jakie Zachód ma obecnie, lecz takie, które Zachód miał wtedy, gdy był biedny, jak my teraz. Oczywiście zignorowano go i postąpiono dokładnie na odwrót. Strona społeczna, idąc z komuchami ramię w ramię, współuczestniczyła w tym zbiorowym mordzie na raczkującej przedsiębiorczości, zarówno ze względów ideologicznych, jak i – uwierzycie? – estetycznych! Doskonale pamiętam niesmak, jaki budziły w publicystach „Wyborczej” bazarowe „szczęki” i łóżka polowe na trotuarach.

Przyzwolenie na „usitwienie” obiegu gospodarczego.


A zatem, zamordowano jedną z możliwych dróg do materialnego upodmiotowienia się społeczeństwa – tę oddolną, najbardziej cenną, bo opartą na autentycznej, ludzkiej inicjatywie. W tym samym czasie, komuchy przejmowali kolejne przedsiębiorstwa, banki, wyprowadzali kasę na potęgę, tworzyły się mafie z esbecko - czekistowskimi parantelami… Pierwociny, oczywiście, sięgały czasów „reform gospodarczych” z lat Polski Jaruzelskiej, ale strona społeczna po wyborach z czerwca ’89 (znów do nich wracam, ale był to, moim zdaniem, punkt zwrotny) nie zrobiła nawet pół kroku, by te patologie determinujące po dziś dzień naszą społeczno – gospodarczo – polityczną rzeczywistość jakoś powstrzymać. Udawano, że nie ma patologii, że zorganizowana przestępczość nie ma „podwieszenia”… udawano tak długo, że niemal wszystkim, trawestując Wyspiańskiego, „odechciało się chcieć”. I to też jest jedna z przyczyn narodowego marazmu.

Aż razu pewnego przyszedł Rywin do Michnika. A Michnik poszedł do Millera…

…w wyniku czego, wywiązał się mniej więcej taki, sceniczny dialog:

Miller (spoglądając Rywinowi głęboko w oczy):

- Czy to ja ciebie posyłałem, Lwie?

Ugotowany Rywin odpowiada:

- Ależ skąd… zabijcie mnie… były to tylko moje fantasmagoryczne urojenia… jestem skończony…

Michnik na to:

- A, skoro są to jeno fantasmagoryczne urojenia Lwa, to ja już sobie pójdę.

I wyszedł.

A jak wychodził, to wychodził – uczynił to z całą siłą i godnością osobistą. Nikt nie wychodził tak jak ON z Millerowego gabinetu.

Nabijam się, rzecz jasna. Ale czasami inaczej po prostu się nie da.

Szkoda tylko, że są to nabijanki nad grobem Krzysztofa Olewnika i innych, których nie znamy i pewnie już nie poznamy.

Michnikowi (rozumianemu tutaj zresztą nie tyle jako konkretna persona, ile jako personifikacja pewnej duchowo – umysłowej aberracji) do łba nie przyszło, że skoro post - komusza korupcja tak obcesowo załomotała do jego drzwi, jasno określając jego miejsce w szeregu, to skądś musiało się to wziąć. Że to wszystko, czego on doświadczył (i odebrał jako osobisty afront) w postaci bezczelnego żądania okupu, przejawia się na wszystkich szczeblach współczesnej Polski (ciut później wybuchła afera starachowicka). Postanowił nie przyjmować do wiadomości, że analogiczne schematy, tylko w o wiele mniej eleganckim entourage’u odbywały się od lat i nadal mają miejsce na poziomie „Polski B” , tej gminno – powiatowej, zdominowanej przez lokalne sitwy, gdzie post - esbeccy biznesmeni piją tą samą wódkę i pierdolą te same dziwki, co komendanci policji, burmistrzowie, wójtowie, sędziowie, naczelnicy prokuratur…Za tą zblatowaną prowincją nikt się nie ujmuje… tym bardziej, że lokalna prasa woli mieć z władzą dobrze, gdyż od tego zależą wpływy z reklam i płatnych obwieszczeń samorządowych, poza tym, w większości wykupiona jest już przez kapitał niemiecki (Neue Passauer Presse), który jest tu po to, by trzepać kasę, a nie zajmować się dziennikarstwem śledczym, czy misyjnymi pierdołami w rodzaju wolności słowa.

Michnik (a szerzej – jego formacja towarzysko - umysłowa) tego nie zauważa (albo, jak podczas Euro 2004 stwierdził jeden z komentatorów, odnośnie kontrowersyjnej decyzji sędziego) – „zauważa, lecz nie dostrzega”. Nie dostrzega tego, że zapewnienie bezkarności komuchom w imię „historycznego kompromisu” podszytego troskliwą kultywacją antynarodowych fobii poskutkowało nie tylko jego osobistą „pluszową gehenną” po aferze Rywina (odreagowywaną cyklem histerycznych pozwów), lecz również milczącym przyzwoleniem na to, co spotkało Romana Kluskę, czy rodzinę Olewników.

Poważny biznes i możliwości rozwoju miały w tej mitologizowanej dziś III RP pozostawać dobrami ściśle reglamentowanymi, dostępnymi jedynie dla swoich. Przykład historii przedstawionej w filmie „Dług”, gdzie młodzi biznesmeni nie mogli dostać kredytu bez koneksji w zawłaszczonych przez postkomunistyczne sitwy bankach, wykończenie Kluski, Olewników dobitnie obrazuje zawłaszczenie biznesu przez postkomunistyczno-esbeckie układy bezwzględnie eliminujące „nieusitwowioną” konkurencję. Znów zapytam: o ilu tego typu historiach jeszcze nie wiemy?

Do tego jeszcze niepoliczalny, bo nieformalny narzut jakim dla gospodarczego obiegu jest biurokratyczna wszechwładza i związany z nią „podatek korupcyjny”.

Ale „solidarnościowi” luminarze Okrągłego Stołu wciąż nie chcą przyjąć do wiadomości swej biernej roli, jaką odegrali w procesie „usitwienia” Trzeciej RP.

Korporacjonizacja życia zawodowego i „szklany sufit”.

Holokaust indywidualnej przedsiębiorczości to jedno.

Drugie, to zawłaszczenie życia zawodowego III RP przez grupy interesów i założona przez nie skuteczna blokada szans awansu. To kolejne ciężkie zaniechanie naszych „elit” - petryfikacja zawodowych korporacji z anegdotycznymi już prawnikami na czele, a adwokatami w szczególności. Kto dziś pamięta wojenkę między korporacjami adwokacką a radcowską, gdy ci drudzy wywalczali sobie prawo do sądowego reprezentowania swych klientów? Toż była to istna wewnątrzprawnicza „Monachomachia”.

W III RP do boju o spokojne posady i, co za tym idzie, spokojną wizję przyszłości przystąpiły coraz to nowe grupy zawodowe. W chwili obecnej w ten czy inny sposób reglamentowane profesje zawłaszczyły już nielichą połać rynku (http://www.buwiwm.edu.pl/eu/public/db/index.php?fullinfo=true). Co jakiś czas o podobne przywileje ubiegają się kolejne grupy zawodowe (nawet co bardziej nawiedzeni dziennikarze). Jak pójdzie tak dalej, to przyjdzie wskrzesić pomysły Metternicha z Kongresu Wiedeńskiego, gdzie wysnuwał pomysły przywrócenia systemu cechowego. Wnioskowi RPO skierowanemu w tej sprawie do TK nie wróżę pomyślnej przyszłości.

Co może zrobić młody człowiek z aspiracjami, lecz bez koneksji, gdy pragnie dostąpić zaszczytu bycia członkiem którejś ze ściśle reglamentowanych korporacji? (prawnikiem, naukowcem, architektem, biegłym rewidentem). Których nestorzy i członkowie, dodajmy, prezentują określony światopogląd, mają swoją przeszłość i wyczują na kilometr „obcy element”?

Odpowiedź:
- wżenić się (tłumaczyć nie muszę);

- skurwić (stać się gorliwym i bezideowym lizusem, nie wychylać się i mieć nadzieję, że zostanie to docenione);

- procesować (lecz droga to długa i niepewna – losy inicjatywy stowarzyszenia Fair Play doskonale to obrazują).

Jakie były tego skutki? Poczucie skrępowania, odbijania się wraz ze swymi aspiracjami od szklanego sufitu niemożności i nieuchronna frustracja, że „tu nic się nie da zrobić”. Młodzi uciekali na Wyspy nie tylko dlatego, że tam więcej się zarabia. Śmiem twierdzić, iż uciekali czując instynktownie, że tu nie mają perspektyw na awans społeczny w dającej się przewidzieć przyszłości. Że miejsca od dawna zajęte i dostępne jedynie dla nielicznych ustawionych rodzinnie, bądź gotowych wkupić się w odpowiednie środowiska za cenę wyparcia się siebie. Dla pozostałych, choćby nie wiem jak wykształconych, zostaje łopata, w najlepszym razie wózek widłowy, czy koparka. Oligarchizacja życia na wszelkich szczeblach – krajowym, lokalnym, korporacjonizacja poszczególnych branż i zawodów – no, jak tu nie wiać z takiego kraju, gdzie pieprz rośnie?

Brak materialnego upodmiotowienia narodu.

Pisałem już o tym w notce „Prezes, Prezes Uber Alles”(link - http://niepoprawni.pl/blog/287/prezes-prezes-ueber-alles%E2%80%A6), więc tu już tylko pokrótce.

Nie upodmiotowiono materialnie społeczeństwa. To, że nie zrobili tego komuniści jest zrozumiałe, zważywszy na opisaną powyżej skrupulatność z jaką dusili wszelkie przejawy niezależnej konkurencji. A „strona społeczna”? Sądzę, iż znów kłaniają się tu antyrynkowe i antynarodowe uprzedzenia. Naród uwłaszczony, a więc w znacznej mierze niezależny, zrobiłby niechybnie coś strasznego, lub zaczął kierować się racjonalnymi przesłankami, co sprowadzałoby by się do jednego – do utraty kontroli nad masami. A do tego nie można było dopuścić, gdyż groziło by to rozsadzeniem postokrągłostołowego porządku.

Nie przeprowadzono zatem reprywatyzacji (bo „nas nie stać”, choć w wyniku procesów sądowych skarb państwa narażony jest na o wiele większe koszta). Ba - nie oddano ludziom nawet tego, czego i tak już de facto są posiadaczami – po dziś dzień nie zwrócono spółdzielcom ich mieszkań, nie zlikwidowano prawnych dziwolągów w rodzaju „użytkowania wieczystego”. Zamiast uwłaszczenia zafundowano aferalny program „powszechnej prywatyzacji” – dziś już nawet nikt specjalnie nie kryje, że to był przekręt. Pamietacie świadectwa udziałowe i koników sterczących pod bankami? Sam też sprzedałem – za całkiem niezłą cenę jak na tamte czasy. Nie uregulowano kwestii własności na Ziemiach Zachodnich, co dziś zaczyna odbijać się coraz bardziej natrętną czkawką niemieckich pozwów. Do tego jeszcze chroniczna niewydolność sądów, które nie są w stanie zrobić porządku z księgami wieczystymi. I żadna władza w kolejnych kadencjach również się nie kwapiła, by sądy w tej kwestii zdyscyplinować i przeznaczyć jakieś ekstra fundusze choćby na ten jeden konkretny cel. O absurdalnej przewlekłości postępowań dotkliwie zaburzających obieg gospodarczy szkoda nawet pisać.

Skutek? Mamy społeczeństwo bez własności, które za nic nie jest odpowiedzialne, więc tym łatwiej spycha swe roszczenia na państwo. A państwu w to graj, gdyż dzięki temu ma naród w kieszeni.

Udupiona klasa średnia.

Na zakończenie tej części wrócę jeszcze do cytowanej na początku anegdoty o niedopuszczeniu do odrodzenia się w Polsce klasy średniej.

Plan wykonano. Cóż bowiem mamy po 20 latach III RP? Mamy karykaturę klasy średniej – bezideowych dorobkiewiczów, korporacyjnych „białych kołnierzyków” lub spauperyzowaną „pozorną klasę średnią” – rodziny utrzymujące się ze sklepików, lub wręcz handlu bazarowego, które tyrają po kilkanaście godzin na dobę, z miesięcznym zyskiem netto porównywalnym z płacą robotnika w fabryce. Z tą różnicą, że robotnik po odfajkowaniu dniówki idzie do domu, zaś sklepikarski „burżuj” dowozi towar, rozgląda się za ofertą, metkuje artykuły, siedzi w papierach, fakturach, gryzie się nad kosztami, płaci podatki, śpi po parę godzin na dobę, odprowadza podatki, ZUS-y – musy, kombinuje jak koń pod górę i koniec końców stwierdza, że w tym miesiącu, znów nic nie odłoży, a wręcz dobrze będzie, jeśli nie dołoży do interesu. Po czym łapie za telefon i negocjuje z dostawcami rozłożenie płatności za towar na raty. A dostawcy, łapią za telefon i to samo z producentem… Stąd te „zatory płatnicze” – nie wśród giełdowych potentatów, w analizowaniu których lubują się serwisy ekonomiczne medialnych jadłodajni, lecz wśród maluczkich naszego biznesowego, nadwiślańskiego grajdołu.

Drobny przedsiębiorca nie wierzy politykom. Ci, którzy obracali się na postokrągłostołowej polit - karuzeli obiecywali za każdym razem ulżenie przedsiębiorcom. Każdorazowo wychodziło z tego wielkie g… Czy można się dziwić, że on także ma poczucie, iż Państwo nie stoi po jego stronie? (vide cz I). Że czuje się, jakby żył w kraju zawładniętym przez politycznych okupantów? Że, trawestując „Matrixa”, haruje od świtu do późnej nocy, odprowadza urągające jakimkolwiek proporcjom publiczne daniny i nic z tego nie ma? Że, po dwudziestu latach „wolnej Polski” wciąż ma poczucie, że z tym światem jest coś nie tak i tęskni do czasów, gdy miał pewne zatrudnienie, wczasy, kolonie dla dzieci, a całą resztę „dawało się załatwić”?

No, jak tu mieć do niego pretensje, że coraz rzadziej chodzi na wybory, działalność publiczną ma gdzieś, a na dodatek musi się pilnować by wyżej dupy nie podskoczyć i nie narazić się tym, których nie widać, a którzy mogą sprawić, że skończy jak Kluska, rodzina Olewników i inni, o których, znów powtórzę, jeszcze nie wiemy i być może nie dowiemy się nigdy?

***

Powiedzmy sobie jasno: Po wyborach ’89, gdy „strona społeczna” mając wyborczy mandat, mogła posłać komunistów na drzewo, a przynajmniej zrobić to, co zrobiono w Czechosłowacji czy enerdówku, skupiła się na obezwładnianiu własnego społeczeństwa, dając tym samym czas i wolną rękę komunistom, by otrząsnęli się po szoku i należycie rozepchnęli się w „nowej rzeczywistości”.

Dziś nie czują w najmniejszym stopniu brzemienia współodpowiedzialności za oplecenie kraju lepką pajęczyną lokalnych układzików, które nawet bez centralnego ośrodka dyspozycyjnego, działając każdy z osobna, eliminowały potencjalne zagrożenia.

Żyją w samozadowoleniu i „zauważając, nie dostrzegają” elementarnych związków przyczynowo – skutkowych miedzy ich zachowaniem i wyborami z czasów okrągłego stołu a obecną spatologizowaną do cna rzeczywistością.

c.d.n.

Gadający Grzyb


pierwotna publikacja
http://www.niepoprawni.pl/blog/287/rozrachunki-z-okraglym-stolem-cz-ii

Rozrachunki z Okrągłym Stołem.


Poniższe rozważania będą rejestrem zaniechań które, skumulowane, sprawiły, iż Polska wygląda, jak wygląda – a jest państwem chronicznie niewydolnym we wszystkich dziedzinach swego funkcjonowania, zamieszkałym przez naród, który ledwie zasługuje na to miano.

Wstęp.

Przyznam się, że śledząc medialny festiwal ku czci rycerzy Okrągłego Stołu, z coraz większym trudem powstrzymywałem wymioty na widok samozadowolonych gąb różnych Kiszczaków, Michników, Kwaśniewskich, Lityńskich, Wiatrów, Frasyniuków, Ciosków i reszty czerwono - różowego tałatajstwa. Na szczęście to już nie są lata 90-te i można skonfrontować te akademijne laudacje z o ileż prawdziwszymi i trzeźwiejszymi notkami bloggerów (wykaz – poniżej). Chciałbym zatem i ja zgłosić kilka uwag na temat długofalowych społecznych skutków zawartego wtedy i, co gorsza, skrupulatnie przestrzeganego (tu mam żal przede wszystkim do tzw. „strony społecznej”) porozumienia.

Żeby była jasność: nie mam pretensji o sam fakt paktowania z diabłem. W polityce już tak jest, że nie wszystko pięknie pachnie. Mam żal o to, że po wyborach ‘89, w radykalnie zmienionej sytuacji wciąż starano się skrupulatnie przestrzegać zdezaktualizowanych postanowień. Generalnie – do rozmów z moskiewską bandą można było zasiąść, lecz, dalibóg, nie po to, by się z nimi fraternizować i dotrzymywać lipnych umów!

Zatem, poniższe rozważania będą rejestrem zaniechań które, skumulowane, sprawiły, iż Polska wygląda, jak wygląda – a jest państwem chronicznie niewydolnym we wszystkich dziedzinach swego funkcjonowania, zamieszkałym przez naród, który ledwie zasługuje na to miano.

Siłą rzeczy, będzie to lista niepełna, skoncentruję się w niej bowiem na czterech podstawowych moim zdaniem aspektach. Są to:

- brak poczucia więzi z państwem i atrofia narodowej wspólnoty;
- zablokowanie dróg awansu i możliwości materialnego upodmiotowienia się społeczeństwa;
- monopolizacja debaty publicznej;
- amnezja historyczna.

1) Brak poczucia więzi z państwem.

Generalnie, Polacy w swej masie mają poczucie, że państwo nie stoi po ich stronie, że nadal jest opresyjnym kombinatem wysysającym z nich podatki i inne parafiskalne obciążenia, dając w zamian ledwie tyle, by nie zdechli z głodu. Że wciąż tkwią pod jakąś ledwie zakamuflowaną formą okupacji, zaś akt wyborczy sprowadza się jedynie do możliwości wyboru okupanta, który jawi się w danym momencie jako bardziej „ludzki”. Krótko – że państwo zwane III RP nie jest ich państwem. Michnikoidalna propaganda lat ’90, przesycona lękiem przed tubylczym motłochem też zrobiła swoje – nastąpiło ostateczne rozwarstwienie na „nas” i „onych”, knujących w Warszawie ponad głowami ludzi. To poczucie ma długofalowe skutki – rozbicie na poszczególne grupki (związkowcy, rolnicy, korporacje zawodowe itp.), z których każda żyje osobno, zgarniając pod siebie ile wlezie, za nic mając los ogółu. To zresztą logiczne – postaw czerwonego sukna można szarpać do woli, skoro i tak nie jest to nasze sukno.

Jaki Naród?

Zwracali na to uwagę różni publicyści, więc tylko zasygnalizuję: narodu, który potrafił w godzinie próby się zjednoczyć i wspólnie stawiać opór wrogowi nie ma. Ten naród został wybity w kolejnych historycznych rzeziach lub rozproszył się po świecie. To, co dziś robi za „naród” składa się z potomków tych, którzy wyłonili się za komuny z odmętów społecznego marginesu (vide – opisywana przez Szpotańskiego młodość tow. Szmaciaka) lub z folwarcznych czworaków. W najlepszym razie małorolni. Część z tego lumpenproletariatu zdołała „awansować społecznie”, robiąc od tej pory za ersatz inteligencji – ci zresztą są najgorsi, stanowią bowiem żelazną bazę „Wyborczej”, ślipiąc notorycznie w jej łamy, by przypadkiem nie przegapić tego, co w danym tygodniu sądzić należy i wciąż odczuwać ten bezcenny dla każdego eliciarza psychiczny komfort przynależności do lepszego towarzystwa. Zresztą, w znacznej mierze, czynią to nie zdając sobie sprawy z wymienionych w poprzednim zdaniu motywów. Ot, taka „motywacja pozaumysłowa”. Po wojnie zostało trochę autentycznych robotników z realnym, a nie propagandowo – socjalistycznym etosem „dobrej roboty”. Tych albo wykończono zawodowo, gdy stawiali się ignoranckim wymysłom partyjnych dyrekcji, albo zdemoralizowano dziesięcioleciami uprawianej systemowo partaniny i tumiwisizmu. Dziś są równie rzadcy jak autentyczna inteligencja przedwojennego chowu, czy chłopi pokroju reymontowskiego Boryny (choć tych ostatnich uchowało się stosunkowo najwięcej).

Po ’89 pojawiła się jeszcze grupa „Szmaciaków pseudokapitalizmu”, czyli cwaniaczkowatych tzw. biznesmenów w białych skarpetkach, którzy o etyce biznesu, dzięki której Zachód wypracował swój dobrobyt nie słyszeli i nie chcą słyszeć, traktując ją jako frajerskie zawracanie głowy.

Czy z tej zglajszachtowanej peerelowskiej mierzwy da się zrobić Naród? Da się – ba, był już całkiem dobry początek w 1979 r. (pierwsza pielgrzymka Papieża) i w okresie „karnawału Solidarności”. Czerwony to widział, poczuł pod dupskiem płomienie i w desperacji postanowił zabić to ledwo budzące się poczucie narodowej łączności pałami i paskiewiczowską nocą stanu wojennego. Ostatnim przejawem tej więzi, gdy społeczeństwo przypomniało sobie skąd są czerwoni, była pierwsza tura wyborów ‘89, gdzie komuchów wykoszono totalnie, do gołej ziemi (nawet w obwodach „mundurowych”).

Zmarnowana szansa.

I wtedy nastąpiła tragedia. Dobierana do okrągłostołowych rozmów przez Kiszczaka „strona społeczna” zachowała się niczym dzisiejsze zachodnie „gównojady” (http://niepoprawni.pl/blog/287/pokolenie-gownojadow%E2%80%A6), którym nie chce się pomieścić w głowach, że Rosja może nie być mocarstwem i mając ją dziś (kryzys) na widelcu, jeżdżą karnie do Moskwy, by się układać i łagodzić, bo a nuż Rosja zrobi coś strasznego. Dokładnie na tej samej zasadzie postąpiła ówczesna „strona społeczna” – nie starczyło jej wyobraźni, by skonstatować, że czerwoni nie mają nic – nawet wojska i milicji, że nikt za nimi nie stoi; że podobnie jak obecna Rosja i ówczesny ZSRR – nie są mocarstwem (tylko nie mówcie mi, że nie mogli tego wiedzieć – jeździli, do cholery, na Zachód, mieli dostęp do tamtejszych mediów i to, jak sądzę, nie tylko tych „wiodących”, prosowieckich, rozdmuchujących histerię wobec lokalizacji pershingów (r ’83) czy programu „gwiezdnych wojen”, ale również tych bardziej rzetelnych… Wszak były to czasy antykomunistycznego triumwiratu Reagan - Thatcher - JP II. Chyba, że się mylę i nasi luminarze poprzestawali na obracaniu się w środowiskach zachodnich „użytecznych idiotów” vel „gównojadów” (wizytacje siedziby Giedroycia wyłączam z tych rozważań, bo to osobny temat – rzeka).

Wtedy, po wyborach z czerwca ‘89. był czas, by dobić czerwonego gada. Tego czasu nie wykorzystano. Rozumiem, że dla obu stron był to szok. Żadna nie spodziewała się aż tak jednostronnego rozstrzygnięcia (co obrazuje wyobcowanie uczestników porozumienia). Ale, co powodowało „stroną społeczną”, która miała legalny, wyborczy mandat silny jak nigdy wcześniej i nigdy później, by wciąż kurczowo trzymać się postanowień okołokrągłostołowego układu?

Widzę tu kilka odpowiedzi:

- Strach przed nieobliczalnym społeczeństwem.

Tu znowu kłania się alienacja – widmo jakiejś krwawej łaźni zafundowanej komuchom, to ostatnia rzecz, o którą można było tubylców podejrzewać. O wieszaniu zamiast liści śpiewano przy wódce, na trzeźwo chciano co najwyżej, by czerwonych odsunąć od władzy, zabrać im to, co zrabowali i rozliczyć największe zbrodnie.

- Strach przed wewnętrzną, podziemną opozycją...

(czyli tymi, którzy albo nie chcieli paktować, albo których do paktu nie dopuszczono), która mogłaby odzyskać głos i np. rozliczyć „lewicę laicką” ze wszystkich świństewek wyrządzanych innym frakcjom (a przynajmniej je upublicznić). No, bo pomyślmy - tyle zachodu, żeby tych wszystkich Gwiazdów, Morawieckich, Macierewiczów, Moczulskich wykolegować i nagle wszystko na nic?

- Strach przed ZSRR i wojskami w Polsce.

Tu z kolei kłania się opisane wyżej chroniczne przekonanie, że Ruscy są mocarstwem. To, że gołym okiem widać było, iż sowieckie imperium trzyma się tylko siłą bezwładu i zachodnich kredytów, że po klęsce w Afganistanie jakakolwiek akcja zbrojna była wykluczona, choćby dlatego, iż poskutkowałaby zamrożeniem zachodniej pomocy, że gdyby sowieci byli silni, to nie byłoby żadnych rozmów, tylko, w najlepszym razie, cela na Rakowieckiej – nie, tego jakoś światłe umysły naszych luminarzy pojąć nie były w stanie.

- Lęk przed zaprzepaszczeniem „historycznego kompromisu” (idee fixe Michnika),
który miał pchnąć Polskę na nieznane wcześniej światu społeczno - ustrojowe tory, mające raz na zawsze wyleczyć polski naród z przypisywanych mu „demonów”.

- Wpływy agentury (komentować chyba nie trzeba).

- Wreszcie, last but not least – (odtwarzam tu hipotetyczny tok rozumowania) - nie po to się dogadywaliśmy ze „światłą częścią” komuny w nadziei na odpowiednie ustawienie się po osiągnięciu „historycznego kompromisu”, by teraz ryzykować zagwarantowaną pozycję wskutek woli motłochu vel „przypadkowego społeczeństwa”, które „nie dorosło do demokracji” (wiem, że słowa te padły nieco później, lecz sam sposób myślenia funkcjonował już wtedy).

Krótko – zagrała tu suma irracjonalnych lęków, błędnych kalkulacji, ignorancji, działań agentury, pychy i małostkowości.

Zerwane więzi, czyli „grupowa atomizacja”.

Co było później, wiemy. Pamiętamy „kwerendującego” po aktach Michnika, histerycznie broniącego z trybuny sejmowej majątku PZPR i nietykalności komunistów, zabójstwa polityczne, afery, pauperyzację ludzi większą niż ta determinowana nieuniknionymi bólami wychodzenia z księżycowej socjalistycznej gospodarki. Pamiętamy grubokreskowego „pierwszego niekomunistycznego premiera”, który „śpiesząc się powoli”, tolerował niszczenie akt bezpieki, wysyłał na niezadowolonych milicję, pragnął zachować cenzurę (ocenzurowano wtedy „Dobrego” Łysiaka – mam egzemplarz na półce), potem jeszcze „wojna na górze”… długo by wymieniać.

W ten oto sposób elity ostatecznie zerwały więzi ze społeczeństwem, zaś raczkujące poczucie wspólnoty zainkasowało ostateczny cios – tym boleśniejszy, że od „swoich”, którzy tym samym doszlusowali do „onych” i w odbiorze społecznym wśród nich już zostali.

Od tamtej pory, jeżeli dochodziło do protestów, były to zrywy odrębnych grup zawodowych, gra branżowych interesów, przeważnie związkowych – protesty „o kiełbasę”. W społeczeństwie nastąpiło coś w rodzaju „grupowej atomizacji” – każda branża skrobała sobie egoistycznie rzepkę, pałając do siebie nawzajem coraz większą nienawiścią. Język niezadowolenia zdominowany został przez myślenie typu: „rolnicy mają KRUS, a nam, górnikom/artystom/hutnikom/literatom to się niby nic nie należy?” – i było już po narodzie, który tak naprawdę nie zdążył się nawet uformować. Nastąpiła nihilizacja postaw wewnętrznych i anihilacja myślenia o państwie w kategoriach wspólnego dobra. Nie dam głowy, ale być może w tej branżowo – grupowej atomizacji był też efekt zastosowania jakiejś diabelskiej socjotechniki – czerwoni z pewnością nie zapomnieli parkosyzmów strachu z lat ‘80-81 i po wyborach ’89.

Krokodyle łzy.

A potem nastąpiło trwające latami wylewanie krokodylich łez, że nie ma społeczeństwa obywatelskiego, że z wyborów na wybory coraz mniej osób fatyguje się do urn… że marazm, że brak inicjatyw… Czyżby? Inicjatywy się pojawiały, tylko nieliczne, rozproszone i w większości nieprawomyślne – więc kompromitowano je i utrącano (akcja inwigilacji prawicy dotycząca zarówno ugrupowań politycznych, jak i np. gazet), zaś te prawomyślne były na tyle sztuczne, że nawet pompowane mediami i pieniędzmi nie zyskały szerszego społecznego odzewu – no bo kto, poza bezpośrednio zaangażowanymi interesował się w latach ‘90 fundacją Schumana czy innego Batorego? Jedyne przykłady naprawdę udanych inicjatyw w sensie masowości wolontarystycznego zaangażowania, to WOŚP Owsiaka i działalność o. Rydzyka.

Nawet wstrząs „afery Rywina” poskutkował tylko częściowym ocknięciem się społeczeństwa „proli” (jedyny realny pozytyw, to uszczerbek na opiniotwórczej pozycji „GW”) . Wszyscy wtedy niby czuli, że państwo drąży dogłębna choroba, ba - ujrzeli to na własne oczy, ale… PiS wygrało wtedy dzięki populistycznym pluszakom i pustym lodówkom, apelując do utrwalonej po okrągłym stole mentalności społecznych podziałów. Tak, tak - to nie żądania rozliczeń, lustracji czy postulat „IV RP” dał wtedy PiS-owi władzę, bo identyczne postulaty niosła wtedy na sztandarach Platforma, poza tym, samo hasło „IV RP” padło wtedy spod pióra okołoplatformianego wówczas Pawła Śpiewaka. „Wdowim groszem” (choć nieco wzdragam się przywoływania „Legendy o św. Wojciechu” w takim kontekście) przechylającym szalę na korzyść PiS-u stało się odwołanie do wzbudzonych logiką postokrągłostołowej rzeczywistości partykularnych roszczeń i lęków „zbiorowo zatomizowanego” społeczeństwa.

Pozostały grupowe rytuały przy okazji sukcesów sportowych, tudzież kolejnych pielgrzymek Papieża. Nie lekceważę tego, ale to jedynie ornament, wisienka na torcie narodowej wspólnoty. Tylko kto, po drodze, podprowadził tort?

Jak w tym wszystkim znaleźć receptę na poskładanie zaborcjonizowanego Narodu? Takiego, nie z przypadku, tylko z prawdziwego zdarzenia? Jak powstrzymać atrofię patriotyzmu? Jak zrekonstruować poczucie więzi i współodpowiedzialności za Państwo? Wszak trzeba tu orki na ugorze, podobnej do tej, którą przeprowadzili dziewiętnastowieczni pozytywiści. Tylko skąd tych pozytywistów wziąć? Oto jest pytanie.

Dygresja osobista.


Na zakończenie tej części rozważań dygresja: jako nastoletni szczyl pytałem się zaprzyjaźnionej nauczycielki: jak to możliwe, że komuniści mający do dyspozycji cały aparat państwa zgodzili się oddać władzę? Jakoś we łbie mi się to nie mieściło. Odpowiedź: – bo napotykali zewsząd taki bierny opór, że zdali sobie sprawę z tego, iż nie mają wyjścia (oczywiście, nie cytuję dosłownie – ale taki był sens, zwłaszcza, podkreślam, padło określenie „bierny opór”). Pamiętam, że jakoś nie trafiło mi to do przekonania, ale z braku laku przyjąłem to do wiadomości i przez dłuższy czas tym wyjaśnieniem się kontentowałem.

Dopiero później dotarło do mnie, że była to precyzyjnie zaplanowana przez komunę operacja dzielenia się odpowiedzialnością, połączona z zagwarantowaniem sobie uprzywilejowanej pozycji materialnej. Operacja ta wymknęła się na krótko spod kontroli po czerwcowych wyborach, lecz z wymienionych wyżej przyczyn nie zostało to przez stronę „solidarnościową” wykorzystane, zaś komuniści po okresie początkowej paniki, szybko doszli do siebie i już w 1993 r. wrócili triumfalnie do władzy, dziarsko kontynuując proces „odzyskiwania” struktur państwa, połączony z zapewnianiem sobie uprzywilejowanej pozycji materialnej i blokowaniem szans awansu zawodowo – materialnego osobom z zewnątrz. Ale o tym „usitwowianiu” państwa napiszę szerzej w następnym odcinku.

c.d.n.

Gadający Grzyb

Okrągłostołowe posty na "Niepoprawni.pl":
http://niepoprawni.pl/blog/228/polski-rachunek-sumienia



http://www.niepoprawni.pl/blog/74/res-privata

http://niepoprawni.pl/blog/212/czy-agdula-jest-odpowiedzialny-za-smierc-...

http://niepoprawni.pl/blog/134/okragly-stol-i-czarna-ksiega

http://niepoprawni.pl/blog/74/res-privata

http://niepoprawni.pl/blog/8/kartki-z-kalendarza

http://niepoprawni.pl/blog/294/komunistow-troska-o-polske

http://niepoprawni.pl/blog/54/rocznica-hanby

http://niepoprawni.pl/blog/29/tajemnice-grubej-kreski-z-cyklu-archiwum-xxxl

http://niepoprawni.pl/blog/152/brawo-walesa-czyli-konferencja-%E2%80%9Edialog%E2%80%9D-w-sejmie-rp

http://niepoprawni.pl/node?page=2

//niepoprawni.pl/blog/74/w-obawie-przed-rewolucja

http://niepoprawni.pl/blog/294/kto-za-pomnikiem-dla-jaruzelskiego-i-wale...

pierwotna publikacja
http://www.niepoprawni.pl/blog/287/rozrachunki-z-okraglym-stolem

Limeryk

Ot, absurdzik na weekend:

Limeryk:

Pewnemu panu z Trójmiasta

wpadła peruka do ciasta.

I taki blask bił z łysiny,

że lgnęły doń wszystkie dziewczyny.

Ale to był

pederasta.




Gadający Grzyb


pierwotna publikacja http://www.niepoprawni.pl/blog/287/limeryk