niedziela, 23 lutego 2020

Lichocka do szafy

Szczęście w nieszczęściu, że obecny skandal wydarzył się jeszcze przed startem kampanii w której – o zgrozo – Joanna Lichocka była ponoć typowana na rzeczniczkę sztabu wyborczego, a więc na jedną z głównych „twarzy” obozu Andrzeja Dudy. Uff... opatrzność czuwa.


I. Middlefingergate

Miliony przeznaczone na spektakularną konwencję, spoty i billboardy; sztab ludzi formatujących przekaz kampanii i wizerunek kandydata; specjaliści od piaru i wyborczych strategii; tysiące kilometrów do przejechania po całej Polsce, by dotrzeć do każdego powiatu, a niekiedy wręcz poszczególnych gmin i sołectw – i dosłownie na chwilę przed odpaleniem tej machiny wychodzi taka Lichocka cała na biało, by z pełnym samozadowoleniem pokazać w Sejmie „fucka”... Cały wysiłek jak krew w piach. Takie mniej więcej refleksje mogły najść sztab Andrzeja Dudy i kierownictwo PiS po spektakularnym wyczynie posłanko-dziennikarki Joanny Lichockiej, która po wygranym głosowaniu w sprawie 2 mld. zł. dla TVP prostu nie mogła się powstrzymać, by nie pokazać triumfalnie opozycji środkowego palca. Na to nałożyły się później sztubackie (by nie powiedzieć dosadniej) tłumaczenia, jakoby rzeczonym palcem jedynie „poprawiała sobie oko”, a cała afera jest winą niefortunnej stop-klatki. Gorzej – na uwagi internautów, nawet tych sprzyjających PiS-owi poszedł przekaz, że dali się „zmanipulować” wrażej propagandzie. Doprawdy, nie wiem, co gorsze – sam gest, czy późniejsze żenujące próby „odkręcenia” i mydlenia oczu. Krótko mówiąc, wizerunkowa katastrofa na trzy dni przed inauguracyjną konwencją wyborczą.

Tu nie ma mowy o niefortunnym przypadku. Obejrzałem sobie uważnie całą sekwencję ruchów, a nie tylko feralną stop-klatkę i wniosek jest oczywisty – posłanka Lichocka ewidentnie chciała pokazać, co pokazała i zrobiła to z pełną premedytacją, nieudolnie próbując zamaskować swój gest pocieraniem twarzy. Proszę mi wierzyć, wiem co mówię – takie podwórkowe sztuczki widziałem nie raz i mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić jedno: pani Joanna nad dyskretnym pokazywactwem musi jeszcze sporo popracować. Proszę więc nie próbować robić ze mnie balona, że to tylko taki mimowolny lapsus, nie ze mną takie numery. Ale co tam ja – na nagraniu widać, jak wyraźnie spanikowana posłanka usiłowała wcisnąć ten kit samemu Jarosławowi Kaczyńskiemu. Końcowa mina Naczelnika po wysłuchaniu tych bredni mówi sama za siebie.

Według doniesień „Rzeczpospolitej” „w partii wszyscy są na nią wściekli”, zaś wicerzecznik PiS Jarosław Fogiel w rozmowie z RMF FM dodał, iż „bardzo by się cieszył, gdyby do tej sytuacji w Sejmie w ogóle nie doszło”. No, ja myślę. Jeżeli polityk PiS-u (a nie któregoś z koalicjantów ze Zjednoczonej Prawicy) mówi mediom takie rzeczy pod nazwiskiem, a do tego idą kontrolowane „anonimowe” przekazy, to oznacza tylko jedno – że „wściekły” jest sam Komendant, i to zapewne nie tylko na sam gest, lecz również na to, że posłanka próbowała zrobić go w trąbę. Posłanka, dodajmy, do której dotąd Jarosław Kaczyński miał wyraźną słabość, jako do wiernego żołnierza – bezwzględnie lojalnego zarówno na odcinku medialnym, jak i politycznym. Jednak w tym przypadku żołnierz wykazał się nadmiarem własnej nieprzemyślanej inwencji i naraził swą szarżą na porażkę całą armię – musi więc wypaść z łask i pójść w odstawkę.


II. Cynizm „totalnych”

Druga strona medalu, to oczywiście zachowanie „totalnej opozycji”, która usiłowała na różne sposoby sprowokować reakcję. Tylko, na litość boską, Joanna Lichocka nie jest przecież nowicjuszem. Mało to razy „totalsi” urządzali w Sejmie małpiarnię z pohukiwaniami, okrzykami, buczeniem i czym tam jeszcze? Był chyba czas przywyknąć i się uodpornić. Przypomnę, że PiS przedstawiał się dotąd jako partia, która stara się być blisko ludzi, a jednym z kluczowych elementów wiarygodności takiego wizerunku jest wystrzeganie się wszystkiego, co mogłoby zostać odczytane jako buta i arogancja władzy. Samozadowolenie połączone z okazywaniem na każdym kroku wyższości i pogardy miało być w społecznym odbiorze domeną „tamtych” - platformersów, nachapanych „elit”, „kodziarzy”. Słowem, szeroko pojętego „obozu III RP”. Joanna Lichocka swym zachowaniem dokonała skutecznego wyłomu w tej narracji. Tak jak dla PiS-u podarunkiem było chamskie zachowanie kodziarstwa podczas uroczystości w Pucku i można było tylko prosić, by tego typu ekscesów było jak najwięcej, tak wybryk Lichockiej jest darem niebios dla „totalnej opozycji” i będzie eksploatowany w kampanii do imentu – zarówno oficjalnie, jak i w formie potencjalnie jeszcze groźniejszej internetowej „szeptanki”.

Stała się bowiem rzecz najgorsza - „middlefingergate” uległa „memifikacji” i zaczęła żyć własnym życiem w oderwaniu od całego kontekstu. Byłoby zresztą dziwne, gdyby „totalni” nie wykorzystali takiego prezentu i nie spróbowali przykleić mu własnych znaczeń – doprawdy, na aż taką nieudolność opozycji trudno było liczyć. Z miejsca więc ruszono z wersją, jakoby Lichocka pokazała „fucka” nie jakimś tam posłom, którzy mało kogo obchodzą, lecz generalnie „wszystkim Polakom”, a w szczególności – chorym na raka.

No właśnie. Zagrywka z żądaniem przekazania 2 mld. zł. na onkologię poraża swym cynizmem, ale może okazać się społecznie nośna, szczególnie dla ludzi nie wnikających na co dzień w meandry polityki – bo niemal każdy ma w rodzinie czy gronie znajomych kogoś, kto padł ofiarą tego nieszczęścia i zderzył się z realiami służby zdrowia. Pytanie, czy uda się ich przekonać, że opozycja traktuje chorych czysto instrumentalnie, są dla niej jedynie kolejnym mięsem armatnim – tak jak wcześniej lekarze-rezydenci, nauczyciele czy ofiary księży-pedofilów. Obrzydliwość tego postępowania należy bezwzględnie zdemaskować prostymi, zrozumiałymi dla każdego komunikatami – tyle, że może nie bezpośrednio przez sztab wyborczy Andrzeja Dudy, a drogą „okrężną”. W 2015 r. PiS doskonale potrafił wykorzystać potencjał swych zwolenników w internecie – i najwyższa pora wrócić do tej metody, którą od pewnego czasu partia rządząca zwyczajnie odpuściła, nazbyt polegając na topornej propagandzie TVP Kurskiego. A przy okazji – te dwa miliardy przekazane u progu kampanii wyborczej ewidentnie na propagandę właśnie, to kolejny strzał w stopę. Ja wiem, że chodzi również o rekompensatę utraconych wpływów z abonamentu (do czego walnie przyczyniły się rządy PO) – ale kto z przeciętnych wyborców będzie wnikał w takie szczegóły? Nie można było pomyśleć o tym wcześniej, tak by mieć temat „wyczyszczony” na długo przed kampanią?


III. Kampania w szafie

Teraz nadzieja w tym, że PiS-owi uda się jakoś zneutralizować tę skrajnie niewygodną wpadkę – a z drugiej strony, że zwykłemu odbiorcy się ona opatrzy, zaś „najgłupsza opozycja świata” swoim zwyczajem przegrzeje temat. Na razie uczyniono pierwsze niezbędne ruchy – Lichocka nie pojawiła się na konwencji prezydenta Andrzeja Dudy i był to pierwszy znaczący sygnał gaszenia pożaru. W całej sekwencji wydarzeń bowiem Joanna Lichocka dała się poznać jako zacietrzewiona hunwejbinka, przekonana o swej „najmojszej” racji i bez cienia elementarnej autorefleksji. Jest to zresztą szersza przypadłość przedstawicieli dziennikarskiej stajni z której się wywodzi. Nie bez przyczyny Jacek Kurski zagarnął ich szerokim gestem do TVP – pasują do jego ciosanego siekierą przekazu jak ulał. Sama Lichocka ma zresztą na koncie także inną wpadkę, jeszcze z pierwszej kadencji, kiedy to była jedną z inicjatorek podniesienia uposażeń poselskich, co też skończyło się medialną awanturą, a sprawę musiał osobiście odkręcać Jarosław Kaczyński. Szczęście w nieszczęściu, że obecny skandal wydarzył się jeszcze przed startem kampanii w której – o zgrozo – Joanna Lichocka była ponoć typowana na rzeczniczkę sztabu wyborczego, a więc na jedną z głównych „twarzy” obozu Andrzeja Dudy. Uff... opatrzność czuwa.

Teraz czeka ją okres politycznego czyśćca – wieść niesie, że dostała polecenie schowania się na najbliższe trzy miesiące do szafy, co jest jedyną sensowną i oczywistą reakcją. Powinna to jakoś przeboleć – w końcu, na czas poprzednich kampanii lojalnie chował się chociażby Antoni Macierewicz, a nawet sam Jarosław Kaczyński. Tak więc i pani poseł jakoś ten medialny detoks wytrzyma, nieprawdaż?


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 8 (21-27.02.2020)

Pod-Grzybki 199

Ruszyła oficjalnie kampania prezydencka i Platforma od razu pokazała, jak wystartować z przytupem i przykuć uwagę mediów. Chodzi oczywiście o słynny plakat wyborczy Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, zrobiony w stylu „grafik płakał, jak retuszował”. Chociaż trzeba oddać, że ostatecznie Kidawa z plakatu nawet jest trochę do siebie podobna – płeć się zgadza. Ale reszta – nie. Nie dziwi więc, że na oficjalną prezentację kandydatka nie przyszła. Widzowie porównując zdjęcie z oryginałem mogliby się nabawić dysonansu poznawczego.


*

W oczy rzuca się również stylówa na gwiazdę kina lat '70, co skrzętnie wychwycili internauci zwracając uwagę na uderzające podobieństwo do Sofii Loren. Hm, ten plakat warto zachować do powtórnego wykorzystania – jak już Kidawa nie zostanie prezydentem, to zawsze będzie mogła reklamować makaron.


*

Chyba, że sztabowcy PO postawili na ukryty podprogowy przekaz. Otóż wg udostępnianych cyklicznie statystyk największego portalu „dla dorosłych”, czyli Red Tube, użytkownicy z Polski najczęściej wybierają kategorię „mamuśki”. Najwyraźniej postanowiono dotrzeć właśnie do tej specyficznej grupy docelowej. Kurczę, to jednak sprytne jest!


*

A tymczasem posłanko-dziennikarka Joanna Lichocka postanowiła sprawić, by Dudzie nie było za łatwo i po wygranym głosowaniu w Sejmie w sprawie 2 mld. zł. dotacji dla TVP pokazała z uśmiechem opozycji „fucka”. Już samo to było dość żenujące – ale prawdziwym szczytem było tłumaczenie, że tylko potarła się środkowym palcem pod okiem. Naprawdę, nie ma znaczenia, że dała się sprowokować wrzaskom platformersów. To aż niewiarygodne, że dziennikarka z solidnym stażem wykazała się taką piarowską amatorszczyzną w zarządzaniu kryzysem. Zamiast wyjść do kamer, powiedzieć coś w stylu „poniosło mnie, przepraszam” i zakończyć temat, dała „totalnym” pożywkę na resztę kampanii – będą to eksploatować do imentu jako przykład arogancji władzy. I wiecie co? Ich zbójeckie prawo wykorzystać taki prezent od losu - jeden obrazek znaczy czasem więcej niż tysiąc słów. Solidny ochrzan od Kaczyńskiego, jaki pani Joanna zainkasowała, był w pełni zasłużony.


*

Echa Oskarów. Kinga Rusin wkręciła się na prywatne, zamknięte dla postronnych „after party” Beyonce i Jay'a-Z., po czym... jako JEDYNA zamieściła szczegółową relację w internecie, opatrując ją selfie z Adele. Jednym słowem, narobiła wiochy, a na krytykę odparła, iż jest to „dziennikarski tekst insajderski”, czym przebiła chyba nawet tłumaczenie Lichockiej. Otóż, pani Kingo, to nie jest „tekst insajderski”, ani w ogóle dziennikarstwo. To jest magiel skrzyżowany z pamiętniczkiem egzaltowanej nastolatki, której udało „otrzeć się” o swoich idoli. Rekordem natomiast był jej komentarz do fotki z Adele – taki mianowicie, że wokalistka „zrzuciła chyba z 30 kg!”. Podobno, gdy Adele się o tym dowiedziała, wpadła w depresję i znów zaczęła żreć.


*

Nadzwyczajna kasta” stroi się w męczeńskie szaty. Powołała mianowicie fundusz dla „represjonowanych sędziów” - a konkretnie jednego sędziego, czyli Pawła Juszczyszyna, któremu pisowscy siepacze obcięli wypłatę o 40 proc. Rodzi to ciekawe implikacje. Wyobraźmy sobie bowiem, że ktoś wpłaca na ten fundusz okrągłą sumkę – a darczyńca przecież nie jest anonimowy, musi na przelewie podać swoje dane. Następnie taki dobrodziej trafia przed oblicze „niezwisłego sądu” - być może nawet jako oskarżony. „Niezwisły sąd” będzie miał wtedy idealną okazję, aby się odwdzięczyć... Tak więc, moja rada dla wszystkich, którzy mają w niedalekiej perspektywie bliskie spotkanie III stopnia z wymiarem sprawiedliwości – potrząśnijcie sakiewkami i wpłaćcie jakieś małe co nieco. A potem koniecznie zadbajcie, by ta informacja dyskretnie trafiła do wiadomości Wysokiego Sądu.


*

Postępowe parlamentarzystki urządziły w Senacie happening polegający na zbiorowym tańcu, protestując... przeciw gwałtom i przemocy wobec kobiet. I to wszystko w same Walentynki. Jakby to powiedzieć... w Walentynki to idzie się do kina – na przykład na „365 dni” wg skandalizującej powieści niejakiej Blanki Lipińskiej, co paniom aktywistkom mogłoby nieco zmienić perspektywę. Tak w ogóle, to mam niezły ubaw obserwując niezborne reakcje kręgów feministycznych na tę szmirę. Najwyraźniej pozostają w ciężkiej rozterce i nie mogą się zdecydować, czy przymuszanie kobiety do tzw. „innej czynności seksualnej” to gwałt, czy też – jak oznajmiła pani Blanka - „fajny seks”?


*

Faszyzm! Prokuratura Rejonowa w Pucku wszczęła postępowanie w sprawie znieważenia Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej (art. 135 §2 KK), po tym jak objazdowy cyrk kodziarzy wznosił pod adresem prezydenta Dudy niewybredne okrzyki w trakcie oficjalnej państwowej uroczystości 100-lecia zaślubin Polski z morzem. Po zajściu, przypomnijmy, kodziarstwo zostało nader ciepło podjęte przez Małgorzatę Kidawę-Błońską, która czystym przypadkiem przechodziła w okolicy z tragarzami. I tu dwie refleksje. Po pierwsze, obóz PO najwyraźniej wciąż pozostaje w traumie roku 2015 i święcie wierzy, że PiS wygrał wówczas jedynie dzięki internetowym trollom i krzykaczom na wiecach Komorowskiego (żeby było zabawniej, owi krzykacze rekrutowali się głównie spośród korwinowskich „kuców”). Przerażona Ewa Kopacz bredziła wówczas o zatrudnieniu „stu hejterów”, objawiając mimowolnie, iż cierpi na wstydliwą przypadłość polegającą na tym, że nie wie co mówi. Dziś w jej ślady idzie Kidawa – i zapewne z podobnym skutkiem.


*

I rzecz druga: pamiętamy, jak skazywano kibiców z artykułu o obrazie konstytucyjnego organu RP za okrzyk „Donald matole, twój rząd obalą kibole”? Posypały się wtedy kary grzywny i aresztu, wskutek czego kibice zmodyfikowali hasło na „TOLA ma DONALDA, a DONALD ma TOLE” (celowo bez „ę”) oraz „Donald, ty organie”. A wyrok grzywny dla „człowieka z krzesłem”, który wniósł rzeczony mebel na więc Komorowskiego, dopuszczając się tym samym „obrazy głowy państwa”? A słowa Komorowskiego o „rozgrzanych sądach”? Ech, co niektórym warto by odświeżyć pamięć...


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 8 (21-27.02.2020)

Finansowanie mediów publicznych – do zmiany

W naszych realiach najzdrowszym i najbardziej czytelnym rozwiązaniem byłoby postawienie na bezpośrednie finansowanie mediów publicznych z budżetu. Dla ich wiarygodności i społecznej recepcji nie zrobi to żadnej różnicy, a sytuacja przynajmniej będzie uczciwa i pozbawiona niedomówień.

Głosowanie nad 2 mld. zł. dotacji dla mediów publicznych (głównie TVP) zostało skutecznie przykryte z jednej strony festiwalem cynicznego populizmu ze strony opozycji (żądanie przekazania tej sumy „na onkologię”), z drugiej zaś „middlefingergate” posłanki Joanny Lichockiej. Daruję tu sobie komentowanie tej sejmowej małpiarni - dlaczego jednak w ogóle Sejm (nie pierwszy raz zresztą) postanowił przyznać TVP dodatkowe pieniądze? Na „partyjną propagandę”? Cóż, jaka jest telewizja Kurskiego, każdy widzi, choć moim zdaniem nie odbiega ona w swej stronniczości znacząco od tego co wyrabiało się za PO czy wcześniej SLD-PSL – ale to na marginesie. W każdym razie, oficjalnym uzasadnieniem dla dotacji była konieczność zrekompensowania publicznym nadawcom utraconych wpływów z abonamentu. A problem jest na tyle poważny, że warto zastanowić się generalnie nad funkcjonowaniem i finansowaniem państwowych rozgłośni.

Otóż w tej chwili mamy model dysfunkcjonalny i chory, zasadzający się ponadto na kompletnej fikcji głoszącej, iż „media publiczne”, czy też w obecnej nomenklaturze „narodowe”, są jakimś osobnym, niezależnym bytem realizującym bliżej niesprecyzowaną „misję” (zbiór pobożnych życzeń zawartych w ustawie o radiofonii i telewizji). Obecnie media te są finansowane z trzech głównych źródeł – abonamentu, reklam i budżetowych dotacji, przy czym ściągalność abonamentu od lat pozostaje na wysoce niezadowalającym poziomie. Dość powiedzieć, że wg danych Poczty Polskiej w 2018 r. na 13,5 mln. gospodarstw domowych zarejestrowane odbiorniki RTV miała ledwie połowa z nich – 6,6 mln. Dalsze 55 proc. (3,6 mln.) z owych 6,6 mln. gospodarstw było zwolnionych z opłaty. Teoretycznie więc abonament powinno uiszczać co najmniej 3 mln. gospodarstw domowych – tymczasem nic z tego. Płaci zaledwie niecały milion, co w 2018 r. dało nędzne 777 mln. zł. Trzeba dodać, iż ściągająca abonament Poczta Polska szacuje, że odbiorniki znajdują się ogółem w ok. 96 proc. gospodarstw domowych – tyle, że nie są zgłaszane. I stąd właśnie wzięły się te 2 mld. dla TVP – mają one po prostu „wyrównać” tę lukę.

Gołym okiem widać zatem, że abonament pomyślany jako swoisty podatek od posiadania radia i telewizora jest skrajnie nieefektywny, społecznie nieakceptowalny i należy od niego odejść. Warto przypomnieć, że wielkie „tąpnięcie” ściągalności nastąpiło po pamiętnej wypowiedzi premiera Donalda Tuska z 2008 r.: Abonament jest archaicznym sposobem finansowania mediów publicznych, haraczem ściąganym z ludzi. Dlatego rząd będzie zabiegał o poparcie do jego zniesienia - co wiele osób odebrało jako przyzwolenie na zaniechanie płacenia. W ciągu kilku lat wpływy z abonamentu spadły z 930 mln. zł. w 2007 r. do 504 mln. w 2011. Ci, którzy uwierzyli Tuskowi srodze się zresztą zawiedli, bo Poczta Polska ruszyła z akcją windykacyjną, ściągając zaległe opłaty wraz z odsetkami – a były to często kwoty rzędu 1,5 tys. zł. i więcej. W efekcie od 2013 r. wpływy oscylują powyżej 700 mln. zł.

Jak to wygląda w innych państwach? Modele finansowania nadawców publicznych są różne, ale nigdzie nie ma takiego misz-maszu, jak u nas. Generalnie, wśród członków Europejskiej Unii Nadawców (EBU) dominują dwa rozwiązania: albo przewaga abonamentu, albo finansowanie budżetowe – oba z ewentualnymi domieszkami innych wpływów, ale wyłącznie w charakterze uzupełnienia. W takich Niemczech abonament płaci każde gospodarstwo domowe, w Finlandii obowiązuje progresywny podatek celowy, a w Hiszpanii finansowanie z budżetu. Wszystkie te rozwiązania mają jedną zaletę: są stabilne i przewidywalne. Na tym tle Polska pozostaje dziwaczną hybrydą, co skutkuje stanem permanentnej niepewności i jest źródłem cyklicznych politycznych awantur. TVP jest również ewenementem jeśli chodzi o wysokość zysków z reklam – żaden inny nadawca publiczny w Europie nie może się pochwalić takim udziałem wpływów reklamowych w swoim budżecie, co jest pokłosiem trwającej od lat 90-tych „pełzającej komercjalizacji”.

Nie należę do radykałów, którzy najchętniej media publiczne by sprywatyzowali – nie bez przyczyny inne kraje utrzymują swoich nadawców, do tego skrupulatnie kontrolując strukturę kapitałową w mediach prywatnych. Państwo po prostu nie może wyzbyć się takiego narzędzia, zwłaszcza w epoce wojen informacyjnych. Dlatego w naszych realiach najzdrowszym i najbardziej czytelnym rozwiązaniem byłoby postawienie na bezpośrednie finansowanie mediów publicznych z budżetu. Pora skończyć z fikcją „niezależności” i określić wprost te media jako państwowe. Warto też zastanowić się nad zlikwidowaniem ich odrębności jako spółek i włączyć jako jednostki budżetowe do struktur rządowych – np. MKiDN. Wtedy sytuacja byłaby jasna: są to media rządowe, finansowane z podatków, przedstawiające rządowy punkt widzenia – i na tym właśnie polega ich „misja”. Dla ich wiarygodności i społecznej recepcji nie zrobi to żadnej różnicy, a sytuacja przynajmniej będzie uczciwa i pozbawiona niedomówień.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Media państwowe, nie „publiczne”

Zrobieni w abonament


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 8 (21-27.02.2020)

piątek, 21 lutego 2020

Ani kroku wstecz!

Rząd musi uświadomić sobie jedno – to próba sił. To jest walka o naszą elementarną suwerenność. A w takiej walce nie można robić ani jednego kroku wstecz.

I. Rozbetonować kastę

Prezydent Andrzej Duda pokazał charakter i wbrew wrzaskom „ulicy i zagranicy” podpisał tzw. ustawę dyscyplinującą. Brawo, uniknęliśmy zamieszania i polityczno-prawnych korowodów w stylu tych pamiętanych z 2017 r. po podwójnym wecie do ustaw o KRS i Sądzie Najwyższym, co pokazuje, że prezydent potrafi uczyć się na błędach. O ile wtedy, przy pewnej dozie dobrej woli, weto można jeszcze było tłumaczyć chęcią deeskalacji konfliktu i wypracowania jakiegoś kompromisu ze środowiskami prawniczymi, o tyle obecnie podobne złudzenia należało stanowczo porzucić – i tak też się stało. Przebieg wydarzeń pokazał jasno, jak naiwna była wiara, że z prawniczym establishmentem można cokolwiek konstruktywnie wynegocjować. „Nadzwyczajna kasta” w międzyczasie zademonstrowała w sposób nie pozostawiający cienia wątpliwości, że nie chodzi jej o kształt reformy, lecz o to, by żadnych reform nie było. Sędziowie mieliby się po staremu sami powoływać, pozostawiając prezydentowi jedynie dekoracyjną rolę wręczającego nominacje, sami wybierać na stanowiska i sami przed sobą odpowiadać. Krótko mówiąc – stanowić państwo w państwie, uzurpując sobie na dodatek prerogatywy do recenzowania pozostałych władz i wkraczania w ich kompetencje, co uwidoczniła omawiana tutaj niedawno uchwała Sądu Najwyższego z 23 stycznia, w której „mułłowie w togach” urościli sobie prawo do decydowania, jacy sędziowie mogą orzekać, a jacy nie. Tyle dobrego, że rozwój wypadków zmusił sędziowski establishment do swoistej autodemaskacji – zrzucenia masek „apolityczności” i objawienia przed opinią publiczną swej rzeczywistej roli, jako głównego zwornika postokrągłostołowego systemu. Chyba dla wszystkich jest już jasne, że tak szeroki zakres autonomii przyznano sędziom właśnie dlatego, że wywodząca się wprost z komuny środowiskowa wierchuszka dawała gwarancję „długiego trwania” modelu „PRL-bis” wraz z bezkarnością i uprzywilejowaną pozycją różnych grup interesu – i to na przestrzeni międzypokoleniowej, poprzez odpowiednie kształtowanie młodego sędziowskiego narybku.

Ten system mógł sprawnie działać tylko pod jednym warunkiem – absolutnej szczelności. Na szczelność tę składały się nie tylko gwarancje prawno-ustrojowe, lecz także bezwzględna wewnętrzna presja wymuszająca konformizm i bezwarunkowe podporządkowanie środowiskowym „autorytetom”. I stąd właśnie wziął się obserwowany obecnie histeryczny opór przed jakimikolwiek zmianami – prowadzą bowiem one do rozbetonowania tego chorego układu i zburzenia zadekretowanej, wewnętrznej hierarchii. Dlatego też, pisząc o „nadzwyczajnej kaście” podkreślam, że chodzi o sędziowski establishment, wierchuszkę – bo to w jej partykularny interes uderzają wdrażane reformy, a nie w ogół sędziów, czy ich niezawisłość jako taką. Władza wykonawcza jak do tej pory nie będzie mogła ingerować w wyroki, a raz powołany sędzia pozostanie nieusuwalny – za wyjątkiem ściśle określonych sytuacji, kiedy to sprzeniewierzający się elementarnym standardom sędzia będzie odpowiadał przed Izbą Dyscyplinarną Sądu Najwyższego.


II. Uzurpatorzy w togach

Zresztą, z patologicznych cech dotychczasowego modelu zdawano sobie świetnie sprawę, o czym świadczy przytoczona przez Jana Rokitę niegdysiejsza wypowiedź prof. Rzeplińskiego (potwierdzona w innym wywiadzie przez samego zainteresowanego), że w sądownictwie nic się nie zmieni, dopóki sędziom nie odbierze się Krajowej Rady Sądownictwa. To właśnie dlatego rozpętano awanturę wokół ujawnienia list poparcia dla nowych członków KRS – chodziło o to, by publicznie napiętnować popierających i zmusić ich do „wycofania” swych podpisów. Prof. Matczak ukuł nawet na tę okazję specjalną „wykładnię” - taką mianowicie, że poparcie było rzekomo tylko takim „pełnomocnictwem”, które można w dowolnym momencie „wycofać”. Oczywiste prawne horrendum – w ten sposób nie można by przeprowadzić żadnych wyborów, bo każdy obywatel mógłby w każdej chwili „wycofać” swój podpis np. pod listą poparcia kandydata na prezydenta. Ale cóż, przedstawiciele „kasty” udowodnili już nie raz, że nie cofną się przed niczym. Znamienne są tu słowa sędzi Ireny Kamińskiej (autorki określenia „nadzwyczajna kasta ludzi”), która podczas konferencji zorganizowanej przez Fundację Batorego wyznała szczerze, iż „pragnie zemsty” na obecnej władzy (co równie szczerze potwierdziła prof. Monika Płatek). A jak tę „zemstę” osiągnąć? Ano, wystarczy odpowiednie rozwiązania sobie „wyinterpretować, nie naciągając tego zbytnio”. Jest to nic innego, jak eufemistyczne określenie prawotwórstwa, czyli wkroczenia w kompetencje władzy ustawodawczej. Innymi słowy – prawo ma obowiązywać maluczkich, natomiast dla „mułłów w togach” jest jedynie zbiorem luźnych sugestii, które można sobie naginać po uważaniu w imię własnych interesów. Jak to może wyglądać w praktyce pokazał wielokrotnie już tu wspominany bulwersujący przypadek prof. Wojciecha Popiołka, który otwartym tekstem zanegował ustrojowe fundamenty Rzeczypospolitej, twierdząc, iż „W demokratycznym państwie prawnym suwerenem nie są wyborcy. Suwerenem są wartości znajdujące się w prawie, a na straży tych wartości stoją niezależne sądy i niezawiśli sędziowie”.

Dla odmiany, odnotujmy wypowiedź sędzi Barbary Piwnik dla Polskiego Radia 24, której jako żywo trudno zarzucić „pisowskość” (była ministrem sprawiedliwości w rządzie Leszka Millera). W kontekście „ustawy dyscyplinującej” przypomniała ona uchwałę KRS z 19 lutego 2003 r. ustanawiającą „Zbiór zasad etyki zawodowej sędziów”. Co ciekawe, uchwała ta zniknęła z internetowych stron KRS – ale, że w internecie nic nie ginie, zacytujmy tu § 16, jak ulał pasujący do obecnej sędziowskiej rebelii: „Sędzia nie może żadnym swoim zachowaniem stwarzać nawet pozorów nierespektowania porządku prawnego”. Polecam ten punkt wszystkim „ajatollahom prawa”, uważającym, iż są władni „wyinterpretowywać” sobie wszystko według własnego widzimisię.


III. Ani kroku wstecz!

Opisanym tu próbom anarchizacji państwa ma położyć kres ustawa dyscyplinująca. Przed rządem jednak kolejne starcie – tym razem na poziomie europejskim. Zarówno „nadzwyczajna kasta”, jak i „totalna opozycja” nie ukrywają, w iście targowickim duchu, że liczą na unijne sankcje i orzeczenie TSUE mające na Polskę nałożyć karę dzienną nawet w wysokości 2 mln. euro, co jest efektem wniosku wniesionego przez Komisję Europejską o zastosowanie przeciw Polsce środków tymczasowych mających „zamrozić” funkcjonowanie Izby Dyscyplinarnej SN. Na porządku dziennym stoi również sprawa powiązania przyszłych funduszy unijnych z „przestrzeganiem praworządności”. Wszystko z inspiracji rodzimych „targowiczątek”, nie ukrywających nawet, że właśnie tą drogą mają zamiar – nie, wcale nie ocalić „praworządność”, tylko doprowadzić do obalenia legalnych, demokratycznie wybranych władz polskiego państwa. Taki sam cel przyświeca również unijnym władzom, dla których rząd PiS jest skrajnie niewygodny. Unijna kasta mandarynów ma do ugrania jeszcze jedno – stworzenie precedensu, na mocy którego przywłaszczyłaby sobie kompletnie pozatraktatowe kompetencje do mieszania się pod byle pozorem w wewnętrzne sprawy państw członkowskich. TSUE z kolei liczy na „poszerzenie” prawem kaduka zakresu swojego orzecznictwa o arbitralne ustalanie porządku prawnego w krajach UE.

Rząd musi uświadomić sobie jedno – to próba sił. Tu nie pomogą żadne „wyjaśnienia”, bo po drugiej stronie nikt nie zamierza naszych tłumaczeń wysłuchiwać. Dlatego nie wolno się cofnąć – nie może powtórzyć się casus z wycinką Puszczy Białowieskiej, kiedy to ugięliśmy się pod zewnętrznym naciskiem, stwarzając nader niebezpieczny precedens. W skrajnej sytuacji (kara dzienna, sankcje) należy wręcz zagrozić, iż Polska w ramach retorsji zamrozi swoją składkę członkowską, przekierowując ją bezpośrednio na inwestycje, które miały być współfinansowane z unijnych funduszy. To jest walka o naszą elementarną suwerenność. A w takiej walce nie można robić ani jednego kroku wstecz.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 7 (14-20.02.2020)

Pod-Grzybki 198

Dobra wiadomość dla wszystkich zakompleksionych, wiecznie narzekających, że jesteśmy w tyle za Europą: do przychodni w podwarszawskich Markach zgłosiły się pierwsze dwie osoby z podejrzeniem koronawirusa. Teraz tutejszym „europejczykom” pozostaje modlić się, by „podejrzenie” przerodziło się w pewność – wreszcie w „tym kraju” będzie jak na Zachodzie!


*

Jest pierwszy przełom! Światowa Organizacja Zdrowia po długich debatach ustaliła oficjalną nazwę dla nowego chińskiego hitu eksportowego – od tej pory choroba wywołana koronawirusem będzie się nazywała COVID-19. „-Kiedy o tym usłyszałem, od razu poczułem się lepiej” - wyznał pan Maciej (l.54), pokasłując w kolejce na SOR-ze. „-Wcześniej słowo »koronawirus« brzmiało dla mnie jakoś tak nieprzyjemnie obco. Teraz, kiedy wreszcie choroba zyskała swą unikalną nazwę, zrobiła się jakoś tak bardziej swojska. Nawet toczenie śluzu i dreszcze są jakby mniej dolegliwe” - dodał, bohatersko tłumiąc drgawki i konwulsje. Z dobrze poinformowanych źródeł wiadomo, że wkrótce na rynku ma pojawić się refundowana szczepionka – producent musi tylko zgodnie z wytycznymi WHO poprawić recepturę o związki ołowiu i aluminium oraz sprawdzić, czy wywołuje odpowiednią pulę powikłań.


*

Za nami gala Oscarów. Nie, nie będę płakał nad „Bożym Ciałem”. Otóż poległ mój osobisty faworyt, czyli „Joker” - zgarnął nagrodę tylko na muzykę i rolę Joaquina Phoenixa (jego aktorskiego koncertu po prostu nie dało się zignorować). Przypuszczam, że Hollywood zwyczajnie wystraszyło się rebelianckiego potencjału tego filmu, czemu wyraz dawali członkowie Akademii po pokazowych seansach (jeden z głośniejszych komentarzy brzmiał: „nie wiem, czy temu filmowi dać wszystkie nagrody, czy go zakazać”). Bo też, trzeba powiedzieć, że obraz, który chyba w zamyśle miał być skrajnie lewacki, wymknął się spod kontroli i stał się uniwersalnym, krzyczącym oskarżeniem współczesnego, rozpadającego się świata – niszczonego przez społeczne nierówności, aroganckie i chciwe korporacje oraz idących na ich pasku polityków. Brzmi lewicowo? Tylko na pozór – taka po prostu jest rzeczywistość, a kto nie wierzy, niech spojrzy chociażby na targane paroksyzmami ulice Paryża. To obraz, który bym określił jako „psychospołeczny”: osobowość przyszłego Jokera podlega destrukcji wraz z otaczającym go miastem i społecznymi więziami. W filmie to wszystko pokazane zostało do tego stopnia naturalistycznie, że uderzyło w dobre samopoczucie hollywoodzkich bonzów i celebrytów, którzy właśnie z takiego kształtu świata czerpią swój status i korzyści. Nie mówiąc już o skrajnie zakłamanych, cynicznych mediach – na ekranie symbolizowanych przez gospodarza talk-show granego przez Roberta De Niro. Scena zabójstwa zadufanej w sobie gwiazdy mediów musiała nieźle wystraszyć tych bubków, którzy co i rusz uznają za stosowne pouczać Amerykanów co mają myśleć, mówić i na kogo głosować. Zresztą, bądźmy szczerzy – któż z nas nie miał choć raz w życiu ochoty zwyczajnie kropnąć jakiegoś nadętego, telewizyjnego prezentera wygłaszającego z anteny pod naszym adresem nabzdyczone morały? No właśnie... i dlatego „Joker” nie mógł dostać nagrody za najlepszy film.


*

A propos wygłaszania morałów - Joaquin Phoenix udowodnił, że geniusz aktorski nie musi iść w parze z intelektem, bredząc podczas swej przemowy w stylu godnym samej Sylwii Spurek o „dzieciach” odbieranym krowom, którym na dodatek „kradniemy” mleko. Nie wspomniał wprawdzie o „gwałceniu”, ale i tak pokazał, że długoletnia dieta wegańska powoduje nieodwracalne zmiany w mózgu. Zresztą, sama Sylwia Spurek również dała głos, sugerując, iż Phoenix dostał Oscara właśnie za to... że jest weganinem. Chociaż... Joker jako weganin – to by wiele wyjaśniało. Może dlatego właśnie Phoenix był aż tak wiarygodny osuwając się w odmęty szaleństwa?


*

A generalnie, wszystkim gwiazdom, gwiazdeczkom i celebrytom dedykuję słowa prowadzącego galę Złotych Globów Ricky Gervais'a: „Jeśli wygracie, nie marnujcie swojego czasu na przemowy polityczne. Nie macie kompetencji do tego, by zabierać głos publicznie na jakikolwiek temat. Nie wiecie nic o prawdziwym świecie. Większość z was spędziła mniej czasu w szkole niż Greta Thunberg. Zatem, jeśli wygracie, podziękujcie swojemu agentowi, swojemu Bogu i s...cie”.


*

Trochę zaległe, ale dopiero teraz odgrzebałem tego newsa: znany lewacki dominikanin, o. Paweł Gużyński wyjeżdża z Polski! Okazuje się, że będzie w Holandii wprowadzał młodych zakonników w „arkana sztuki zakonnego życia”. O żesz... będzie ich uczył, jak latać po mediach i nadawać na Kościół? „Mentalnie jestem już w Holandii” - ogłosił. A ja tylko czekam na pierwszą relację w internecie z przeprowadzonej przy duchowej asyście ojczulka ceremonii eutanazji.


*

LOT przejmuje Legion „Kondor”... to jest, niemiecką linię pasażerską „Condor”. „Lufthansa” dostała z tego powodu bólu d... i zapowiedziała interwencję w Komisji Europejskiej. Słusznie – nie może być tak, żeby jakieś Polacken przejmowały dobrą, niemiecką firmę – i to nawiązującą do sił III Rzeszy, które bohatersko zbombardowały Guernikę! Chwała niemieckiego oręża musi pozostać przy Niemcach, fersztejen?


*

W Brukseli odbył się kolejny sabat z udziałem Sikorskiego, Sadurskiego, Belki i Biedronia, podczas którego zastanawiano się nad najskuteczniejszą strategią przeciw Polsce i jej obecnym władzom. „Totalsi”, odpowiadając na pytanie przedstawiciela Parlamentu Europejskiego „co jeszcze można dla nich zrobić”, postulowali zaostrzenie kursu, straszenie „polexitem” - i generalnie, nadawali na całego. Tak po ludzku, czy oni się nie brzydzą samych siebie? Łażą po tych unijnych gabinetach i korytarzach z trzęsącymi się łapami, chwytają każdego za mankiet i żebrzą jak żulik pod monopolowym: „panie kierowniku, no zrób pan coś, poratuj, chociaż powiedz coś przeciw Polsce, a jak wrócimy do władzy, to wtedy my dla was – wszystko, wszystko!”. Rany gościa, to już nie jest nawet „totalna opozycja” - to są totalne obszczymury!


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 7 (14-20.02.2020)

Podatkowe paserstwo

Unia Europejska rocznie na unikaniu opodatkowania traci 170 mld. euro – zatem suma strat podatkowych krajów członkowskich jest o 1/5 większa od całego budżetu UE!

Na tegoroczny szczyt w Davos Polski Instytut Ekonomiczny przygotował prezentację raportu pt. „Niesprawiedliwość podatkowa w Unii Europejskiej. W kierunku większej solidarności w walce z unikaniem opodatkowania”. Głównym autorem publikacji jest dr Jakub Sawulski (niemal rok temu omawiałem tu jego inny raport pt. „Kogo obciążają podatki w Polsce?”), a wstępem opatrzył ją premier Mateusz Morawiecki. Dokument ten był punktem wyjścia dla panelu dyskusyjnego z udziałem wspomnianego Mateusza Morawieckiego oraz sekretarza generalnego OECD Jose Angela Gurrii i francuskiego ministra finansów Bruno le Maire'a, zorganizowanego pod hasłem „Współpraca podatkowa: jak uniknąć wyścigu do dna”. Niestety, trudno dociec, czy oficjele doszli do jakichkolwiek konstruktywnych konkluzji – a takowe byłyby wielce pożądane, bowiem dane zaprezentowane w raporcie stawiają włosy na głowie.

Otóż cała Unia Europejska rocznie na unikaniu opodatkowania traci 170 mld. euro - z czego na wyprowadzanie pieniędzy przez wielkie korporacje przypada 60 mld., najzamożniejsze osoby prywatne – 46 mld., zaś luka w VAT odpowiada za 64 mld. euro. Można to porównać chociażby z unijnym budżetem – obecnie to ok. 960 mld. euro., co daje nieco ponad 137 mld. euro rocznie. Zatem, jak podkreślają autorzy raportu, suma strat podatkowych krajów członkowskich jest o 1/5 większa od całego budżetu UE! Jest to w znacznej mierze wynikiem zjawiska określanego często jako „wyścig do dna”, który na swój użytek nazywam „konkurencją o to, kto lepiej dogodzi bogatemu”. Poszczególne kraje prześcigają się w różnych ulgach i ułatwieniach, mających ściągnąć zagranicznych inwestorów – tyle, że w ostatecznym rozrachunku niewiele z tego mają, bo wypracowane w danym kraju zyski transferowane są do rajów podatkowych. W ramach Unii Europejskiej funkcje takich rajów pełni sześć państw: Luksemburg, Cypr, Malta, Irlandia, Belgia i Holandia. Warto dodać, iż państwa te nie zawsze są punktami docelowymi i często stanowią jedynie „stacje przesiadkowe” przed ostatecznym transferem kapitału poza granice UE – czyli na różne „Wyspy Bergamuty” w rodzaju Kajmanów czy innych Seszeli.

Jak to się odbywa? Ano, globalny koncern dogaduje się np. z rządem Holandii, że zarejestruje tam spółkę-wydmuszkę z kilkuosobową obsadą – ale spółka ta jest właścicielem np. znaku towarowego, który następnie „wydzierżawia” funkcjonującym w innych krajach podmiotom z tej samej grupy kapitałowej, pobierając za to opłaty. Ze ściągniętego w ten sposób kapitału „odpala” holenderskiemu rządowi w ramach CIT powiedzmy 3 proc. Dla rządu Holandii to i tak czysty zysk, bo przecież taka spółeczka nie generuje dla państwa żadnych kosztów (praktycznie nie korzysta chociażby z publicznej infrastruktury). W zamian za tę „dolę” holenderski rząd przymyka oko na wytransferowanie reszty funduszy poza UE – i tak oto, wygenerowane w Europie zyski nagle „znikają z horyzontu”. Inny sposób to udzielanie przez takie „spółki-wydmuszki” powiązanym firmom pożyczek na realizację inwestycji, które następnie ściąga z odpowiednim oprocentowaniem.

Jaka jest skala tego procederu? Dla Belgii dochód z praktyk optymalizacyjnych to 16 proc. ogólnych rocznych wpływów z CIT, dla Holandii – 30 proc., dla Luksemburga – 54 proc., dla Irlandii – 65 proc., Malty – 88 proc. Skutek? Efektywne opodatkowanie korporacji w skali UE w ciągu ostatnich 20 lat spadło z 24 do 16 proc. Najbardziej poszkodowane kraje to Niemcy (tracące rocznie ok. 28 proc. potencjalnych wpływów z CIT), Węgry i Francja (ok. 24 proc.) i Wlk. Brytania (jeszcze w ramach UE traciła ok. 17 proc. wpływów z CIT rocznie). Polska prezentuje się na tym tle nie najgorzej – rocznie tracimy „tylko” nieco ponad 10 proc. wpływów z CIT.

Konsekwencje tego paserstwa (bo trudno inaczej nazwać programowe czerpanie korzyści z okradania innych państw z należnych im podatków) są rozliczne. Okradane kraje zmuszane są do cięć odbijających się na jakości usług publicznych i poziomie życia obywateli; zadłużania się w większym wymiarze, niż byłoby to konieczne, gdyby wypracowane zyski zostawały na miejscu; wreszcie – przerzucania obciążeń podatkowych na mniejsze podmioty gospodarcze i zwykłych ludzi, nie dysponujących możliwościami „optymalizacyjnymi”. Do tego należy doliczyć pogłębiającą się nierównowagę, zaburzającą rynkową konkurencję – dociśnięta daninami średnia firma nie ma szans w konkurowaniu z gigantem nie płacącym niemal żadnych podatków.

W ramach środków zaradczych, autorzy raportu postulują m.in. wprowadzenie minimalnej unijnej stawki CIT, stworzenie „czarnej listy” rajów podatkowych (takowa nawet powstała, ale... nie obejmuje ona państw UE – i trudno się dziwić, skoro na czele KE stał wówczas b. premier Luksemburga Jean-Claude Juncker) oraz nadanie KE prawa do wymierzania sankcji wobec państw członkowskich biorących udział w optymalizacyjnym procederze. Ciekawe, czy nowa Komisja włączy ten problem do swej agendy? Byłby to prawdziwy test na słynną „europejską solidarność”.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Regresywny system podatkowy, czyli śmierć frajerom


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 7 (14-20.02.2020)

Zwiędły Fiutin

Putin? Z perspektywy raptem kilku tygodni widać coraz wyraźniej, jak rozpaczliwe i podszyte impotencją były jego wrzaski. Im głośniej i częściej będzie tak wrzeszczał, tym lepiej dla nas.


I. Wojenka historyczna

Fiutinowi puściły nerwy i postanowił obsmarować Polskę, obarczając nas odpowiedzialnością za II WŚ i holocaust. I tutaj nakłada się kilka spostrzeżeń. Po pierwsze, najwyraźniej w stanie pomroczności jasnej obejrzał »Jak rozpętałem II Wojnę Światową« i pomyślał, że to film dokumentalny (bo czarno-biały). Po drugie, jak to w nerwach bywa, Fiutin niechcący zrobił nam przysługę, bo przypomniał całemu światu o pakcie Ribbentrop-Mołotow. Do tej pory świadomość tego układu poza naszym regionem była zerowa, teraz usłyszał o nim również Zachód – brawo, dziękujemy, towarzyszu Fiutin i prosimy o jeszcze. Po trzecie, Fiutin postanowił się wpisać w żydowsko-niemiecką politykę historyczną, najwyraźniej obiecując sobie, że dzięki temu »wypucuje się« z różnych zaszłości i zbuduje nowe nici porozumienia ze strategicznymi partnerami. No i po czwarte – skąd nagle na salonach zbliżonych do »Wyborczej« takie oburzenie? Przecież Fiutin idealnie wpisał się w tzw. »nową szkołę historii Holocaustu« - w warstwie »merytorycznej« nie powiedział niczego, czego nie mówiliby luminarze pokroju Grossa, Grabowskiego, Stoli czy Engelking. Czerscy wraz z muzeum »Polin« powinni wręcz ufundować Fiutinowi jakiś medal za rozpropagowanie na cały świat swojego przekazu”.

Powyższe to garść moich pierwszych reakcji na wyczyny „Fiutina”, wyartykułowanych na łamach „Warszawskiej Gazety” w satyrycznych „Pod-Grzybkach”, w której to rubryce dzielę się różnymi zgryźliwościami. Przypomnijmy dla porządku, że pierwszy atak poszedł 19 grudnia 2019 r. na dorocznej konferencji prasowej Władimira Putina dla mediów zagranicznych, podczas której padło pytanie o wrześniową rezolucję Parlamentu Europejskiego z okazji 80. rocznicy wybuchu II Wojny Światowej i zawartego w niej potępienia paktu Ribbentrop-Mołotow. W odpowiedzi Putin odpowiedzialnością za rozpętanie wojny obarczył pakt monachijski z 1938 r. sankcjonujący rozbiór Czechosłowacji i rzekomy polski sojusz z Hitlerem. Już następnego dnia, przy okazji szczytu Wspólnoty Niepodległych Państw w Petersburgu, Putin wystąpił z dokumentami, w tym słynnym dziś raportem ambasadora RP w Berlinie, Józefa Lipskiego z passusem o „pomniku dla Hitlera”, gdyby temu udało się wypchnąć Żydów na emigrację. Wreszcie, 24 grudnia Putin wraca do tematu w trakcie posiedzenia rozszerzonego kolegium Ministerstwa Obrony Rosji. To wtedy padają słowa o ambasadorze Lipskim: „swołocz, antysemicka świnia, nie można go inaczej nazwać”.

Co ciekawe, w Polsce temat początkowo niemal nie został zauważony, czemu zapewne sprzyjał okres świąteczno-noworoczny. Bomba wybuchła dopiero 26 grudnia, kiedy to krajowe media przebudziły się ze świątecznego letargu, zapewne pod wpływem zachodniej prasy, która paradoksalnie jako pierwsza odnotowała i dość szeroko komentowała (i to na ogół w krytycznym tonie) wystąpienia rosyjskiego prezydenta. Od tego momentu rozgorzała na dobre wojna dyplomatyczno-medialna, w ramach której strona rosyjska opublikowała kolejne dokumenty, wraz z raportem sowieckiego agenta przerzuconego podczas Powstania Warszawskiego na drugi brzeg Wisły, gdzie z kolei mamy wzmiankę, iż Armia Krajowa rzekomo wymordowała pozostających w Warszawie Żydów i Ukraińców.

Jak wiemy, ten etap starcia zakończył się rezygnacją prezydenta Andrzeja Dudy z udziału w zaplanowanym na 23 stycznia Światowym Forum Holocaustu w Jerozolimie, organizowanym przez Yad Vashem i fundację związanego z Kremlem żydowsko-rosyjskiego oligarchy Wiaczesława Mosze Kantora z okazji 75. rocznicy wyzwolenia obozu w Auschwitz. Polskiemu prezydentowi odmówiono prawa zabrania głosu i zachodziła obawa, że zostanie sprowadzony do roli biernego obserwatora kolejnych, antypolskich filipik Putina, bez możliwości wyartykułowania swojego stanowiska. Można się jednak spodziewać, że była to dopiero pierwsza odsłona spektaklu – swoista przygrywka przed kolejnymi tegorocznymi wydarzeniami: 80. rocznicą mordu katyńskiego, 10. rocznicą tragedii smoleńskiej, 75. rocznicą zakończenia II Wojny Światowej i wreszcie – 100. rocznicą Bitwy Warszawskiej. Wszystko więc jeszcze przed nami.


II. Cele Putina

O co chodziło Putinowi, co chciał ugrać, wchodząc ku zdumieniu świata w rolę historycznego trolla? Moim zdaniem, mamy tutaj kilka częściowo nakładających się na siebie celów.

Celem pierwszym, najbardziej widocznym, było zrobienie propagandowej „podgotowki” przed wspomnianym Forum Holocaustu, skrojonym ewidentnie pod zapotrzebowanie rosyjskiej polityki historycznej. Na marginesie - główny sponsor wydarzenia, Wiaczesław Mosze Kantor, po tym jak przejął władzę w Europejskim Kongresie Żydów, uczynił tę organizację narzędziem polityki zagranicznej Kremla, konfliktując się przy okazji ze Światowym Kongresem Żydów, którego Europejski Kongres Żydów formalnie jest częścią – to dlatego (co mało kto zauważył) na uroczystości w Jerozolimie nie przybył szef Światowego Kongresu Żydów, Ronald Lauder. W każdym razie, jerozolimska impreza miała ugruntować sojusz rosyjsko-izraelski, z jednej strony pokazując Rosję jako poważnego, światowego gracza współdecydującego o globalnym porządku, z drugiej zaś – dać okazję ściganemu oskarżeniami korupcyjnymi Benjaminowi Netanjahu do zaprezentowania się jako polityk chroniący Izrael przed Iranem i zdolny pozyskać potężnego sprzymierzeńca, czyli Rosję. Zwróćmy uwagę, że ostrze przemówienia Netanjahu skierowane było właśnie przeciw Iranowi, jako państwu zamierzającemu urządzić Żydom drugi holocaust. Nie bez znaczenia jest też obecność licznej i coraz bardziej wpływowej rosyjskiej diaspory w Izraelu, której głosy Netanjahu chciałby przejąć przed zbliżającymi się wyborami. Taki sojusz potrzebuje propagandowego uzasadnienia i Putin owo uzasadnienie zaoferował: ZSRR jako pogromca Hitlera i oswobodziciel europejskich Żydów, piętnujący „antysemicką” Polskę i wpisujący się tym samym w polakożerczą linię izraelsko-żydowskiej polityki historycznej. Do osiągnięcia tego celu potrzebny był atak wyprzedzający i to na tyle porażający swą bezczelną butą, by nikt z uczestników szczytu Putin-Netanjahu (bo do tego sprowadziło jerozolimskie Forum, reszta uczestników była tylko statystami) nie ważył się pisnąć o sowieckich zbrodniach. Więcej – by wszyscy odetchnęli z ulgą, że koniec końców Putin wygłosił wyjątkowo „wyważone” przemówienie.

Cel drugi, to odbudowa pojałtańskiego „porządku moralnego”, uzasadniającego w oczach światowej opinii publicznej międzynarodowe znaczenie Rosji. W myśl tego porządku, Rosja zawsze stała po słusznej stronie, poniosła największe ofiary w walce z III Rzeszą, wzięła na siebie główny ciężar wysiłku zbrojnego i jako głównej pogromczyni faszyzmu należy jej się poczesne miejsce w globalnej układance. W tej narracji nie ma miejsca na półcienie i wątpliwości, a już zwłaszcza na pakt Ribbentrop-Mołotow i sojusz Stalina z Hitlerem, nie wspominając o jakiejkolwiek współodpowiedzialności za rozpętanie II Wojny Światowej. „Nasze dieło prawoje - my pobiedili” - koniec, kropka. Tymczasem, od kilku lat Rosja jest (lub czuje się) z tej zbudowanej na bazie II Wojny Światowej „moralnej hierarchii” wypychana – świat coraz częściej przypomina sobie o jej agresywnym charakterze i historycznych grzechach, co przekłada się na odmawianie Moskwie prawa do własnych stref wpływu (chociażby na Ukrainie i generalnie obszarze postsowieckim), sankcje (najbardziej dotkliwe w kontekście Nord Stream 2) czy wzmacnianie wschodniej flanki NATO wraz ze szczególnie irytującą Kreml amerykańską obecnością w Polsce. To, że Putin w swym przemówieniu oprócz podkreślenia rosyjskich ofiar i przypomnienia, że Słowianie byli następni w kolejce do eksterminacji, zaproponował również spotkanie stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ, by wspólnie zastanowić się nad rozwiązaniem różnych konfliktów, nie jest dziełem przypadku. To oferta: zaakceptujcie nas takimi, jakimi jesteśmy, podżyrujcie znów naszą historyczną narrację i siądźcie do „konstruktywnych” rozmów. A Polska i jej historyczne „prawdy”? A ch..j z Polską i jej „prawdami”...

Cel trzeci, to rosyjski rynek wewnętrzny. Mit „wielkiej wojny ojczyźnianej” jest obecnie dla rosyjskiego społeczeństwa jedynym ideowym zwornikiem „państwowotwórczym” i podstawą do myślenia o sobie jako imperium – bo skoro kosztem milionowych ofiar i wyrzeczeń pokonaliśmy Hitlera, to mocarstwowy status, włącznie z wpływami w ościennych krajach „bliskiej zagranicy” nam się należy. Wielka, sprawiedliwa wojna jest jedynym pozytywnym elementem spajającym Rosjan i determinującym postrzeganie samych siebie, jako tych „dobrych” wyzwolicieli. Gdy ten mit runie, z całej rosyjskiej historii zostaje tylko naga, barbarzyńska przemoc – tak wewnętrzna, jak i zewnętrzna. Stąd alergiczne reakcje na wszelkie próby podważenia tej ugruntowanej od czasów sowieckich zbiorowej, historycznej pamięci. I, naturalną koleją rzeczy, Rosjanie od swoich przywódców wymagają aktywnej obrony własnej wersji historii – powtórzę, jedynego powodu do odczuwania narodowej dumy. To oczekiwanie zbiegające się z politycznym zapotrzebowaniem Kremla stało się szczególnie palące w kontekście wspomnianych tu nadchodzących rocznic. „Strana ogromnaja” powstała i pokonała faszyzm, zatem nie możemy pozwolić, by ktokolwiek – czy to wyzwoleni przez nas „niewdzięcznicy” czy wraży „zapad” - „pluł nam do kaszy”. Można wręcz powiedzieć, że za pomocą „wojny ojczyźnianej” Rosjanie przeprowadzają na sobie permanentną psychoterapię z rozlicznych traum i jej obrona jest jedną z podstaw legitymizacji władzy. Warto pamiętać, że epoka Jelcyna jest w Rosji znienawidzona nie tylko ze względu na rozpad ZSRR, chaos i biedę – lecz również dlatego, że wiecznie pijany car pozwalał, by Zachód Rosję „upokarzał” i „poniewierał”. A tego w Rosji się nie wybacza.

No i wreszcie, cel czwarty – czyli „rozpoznanie bojem”. Putin wyprowadzając atak i to właśnie w takiej, skrajnie agresywnej formie, przetestował na ile może sobie pozwolić. I to nie tylko w relacjach z Polską, lecz również z krajami Zachodu. Nas, z oczywistych względów, najbardziej interesowała próba „wmontowania” Polski w holocaust (co było również zgłoszeniem przez Rosję akcesu do żydowsko-niemieckiej polityki historycznej) oraz (tu z kolei mamy wniesione przez Putina aportem novum) rozpętanie wojny i to po stronie Hitlera. Trzeba jednak odnotować, że ze strony rosyjskiej poszły także inne sygnały – przypomnienie układu z Monachium, to wszak prztyczek w nos Zachodu i polityki appeasementu, z kolei Stanom Zjednoczonym rosyjska dyplomacja wypomniała w twitterowej pyskówce futrowanie Hitlera kredytami i umożliwienie mu przejęcia, a następnie ugruntowania władzy. Natomiast już podczas Światowego Forum Holocaustu Putin zahaczył Litwę i Ukrainę, mówiąc o „pomocnikach nazistów”, którzy w okrucieństwie „przewyższali swoich panów”. Charakterystyczne przy tym, że oszczędził innych pomocników, takich jak Węgry i Rumunia. Krótko mówiąc, przesłanie Putina brzmi: „zostawcie nas w spokoju, bo przypomnimy, że i wy macie sporo za uszami”. I taka zagrywka mogła nawet być skuteczna, bo podczas wojny praktycznie wszyscy poza Polską w mniejszym lub większym stopniu się ześwinili.


III. Zwiędły Fiutin

No dobrze, ale czy Putin zarysowane tu cele osiągnął? Co najwyżej połowicznie i doraźnie. Impreza w Jerozolimie wprawdzie się udała, lecz demonstracyjna absencja Andrzeja Dudy pozbawiła Putina okazji do kolejnego uderzenia w Polskę i zmusiła do wygłoszenia złagodzonego wariantu przemówienia. A o tym, że atak był przygotowany może świadczyć film o „antysemityzmie” z kadrami przedstawiającymi spalenie w 2015 r. we Wrocławiu „kukły żyda”, przebitkami z Marszu Niepodległości, czy kłamliwa mapka niemieckich podbojów z zafałszowanymi granicami we wschodniej Europie. Co więcej, nieobecność polskiego prezydenta została zauważona i odnotowana. Z pewnością Putin zaprocentował na opisanym wyżej „rynku wewnętrznym” wychodząc naprzeciw zapotrzebowaniu krajowej opinii publicznej. Ale tutaj lista sukcesów się kończy. Putin nie zyskał najważniejszego – akceptacji świata zachodniego dla lansowanej przez siebie wersji historii. Najprościej rzecz ujmując, przegiął. Zachodnie media w większości przyjęły jego próbę pomniejszenia paktu Ribbentrop-Mołotow z niesmakiem, podobnie jak dyplomacja, zwłaszcza USA. Co więcej, wskutek wywijania przez Putina historyczną kłonicą chyba nigdy wcześniej nie mówiono o sowiecko-nazistowskim sojuszu tak wiele i w tak negatywnym tonie. Propozycja odbudowy pojałtańskiego „porządku moralnego”, tudzież propozycja rozmów „wielkiej piątki” Rady Bezpieczeństwa ONZ została pominięta milczeniem. Po prostu, świat może robić sobie z Rosją interesy, ale wyzbył się co do niej złudzeń.

To dla Putina bardzo zła wiadomość mogąca w jakiejś perspektywie czasowej wręcz zachwiać jego władzą, która i tak od jakiegoś już czasu więdnie. Jego popularność systematycznie spada. Po imperialnej euforii, jaka nastąpiła wskutek aneksji Krymu, nie zostało śladu. Rosjanie coraz boleśniej odczuwają sankcje i spadający poziom życia. Co gorsza, Putin zaczyna się jawić jako polityk nieskuteczny na arenie międzynarodowej, a to Rosjan, wyczulonych na punkcie imperialnego prestiżu, coraz bardziej uwiera. Odwieczna zasada sprawowania rządów w Rosji jest bowiem taka, że naród wybaczy wiele, ale jednego nie daruje – słabości. Rosja musi być mocarstwem, bo inna zwyczajnie być nie potrafi, zaś car jest od tego, by ów status gwarantować – jeśli nie spełnia tego warunku, traci cały autorytet, bo imperializm jest od zarania jedynym sensem funkcjonowania rosyjskiej państwowości.

A na tym polu ostatnio Putinowi idzie jak po grudzie. Ukraina – wcześniej w znacznej mierze prorosyjska – znienawidziła Rosję i by przywrócić ją na łono „matuszki” potrzeba by regularnej wojny i podboju. W Donbasie Rosja ugrzęzła i sytuacja jest w stanie permanentnego zawieszenia. Na Białorusi Łukaszenka coraz ostrzej się stawia i ani myśli „integrować się” pod dyktando Kremla. Nawet sztandarowa inwestycja, czyli Nord Stream2 wskutek amerykańskich sankcji utknęła na ostatniej prostej. W Polsce i krajach nadbałtyckich stacjonują wojska NATO. Słowem, kruszą się dwa filary władzy Putina – względna stabilizacja materialna oparta na zyskach z surowców i sukcesy w odbudowie sowieckiego imperium. Mści się wieloletni modus operandi – wbrew rozpowszechnionemu mitowi o finezji rosyjskiej polityki zagranicznej, Putin zamiast skalpela o wiele częściej używa siekiery. Wypłynął na wojnie w Czeczenii i bezwzględnym ludobójstwie, potem była wojna w Gruzji, agresja na Ukrainę, w międzyczasie ostentacyjne skrytobójstwa popełniane na terytoriach innych państw... Przyzwyczajony latami do bezkarności, szczególnie po „resecie” Obamy, czego widomym znakiem była obojętność świata na tragedię smoleńską (i, dodajmy, ówczesnych polskich władz – pamiętamy „żółwiki” z Tuskiem), uznał, że tak już będzie zawsze. A tu nagle coś się zacięło – oparta na przemocy polityka zabuksowała w miejscu. I w Rosji to widzą.

A co robi rosyjska władza w obliczu problemów? Wywołuje „małą zwycięską wojenkę” - w tym wypadku propagandową. Ale znów – zamiast skalpela, Putin użył siekiery i przeszarżował. Skala kłamstwa, śmieciowa jakość ogłaszanych jako „rewelacje” dokumentów mających uwiarygadniać rosyjskie manipulacje sprawiły, że świat najpierw przetarł z niedowierzaniem oczy, a potem jednoznacznie orzekł kompromitację rosyjskiego przywódcy. Dla nas to znakomita nowina, już dawno nie mieliśmy takiej okazji do przebicia się z własną historyczną narracją – i coraz więcej wskazuje, że wreszcie uczymy się grać w te klocki, bo nasza reakcja na oszczerstwa i pułapkę, jaką zastawiono w Jerozolimie na prezydenta Dudę, była modelowa. Trzeba za wszelką cenę podtrzymać tę passę – a, jak wspomniałem, rocznicowych okazji w tym roku nie zabraknie. Natomiast Putin? Z perspektywy raptem kilku tygodni widać coraz wyraźniej, jak rozpaczliwe i podszyte impotencją były jego wrzaski. Im głośniej i częściej będzie tak wrzeszczał, tym lepiej dla nas.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 02 (luty 2020)

Życie po Brexicie

Dalszym losom Wielkiej Brytanii warto się pilnie przyglądać – jak niejednokrotnie pisałem, może się bowiem okazać, że poza Unią też istnieje życie.

I. Lewacka furia

Na początek proponuję Państwu mały eksperyment. Proszę sobie wejść na jakiś portal „Agory” - nieważne, czy będzie to gazeta.pl, czy strony „Gazety Wyborczej” - i poczytać komentarze czytelników pod jakimkolwiek artykułem dotyczącym Brexitu. Poziom emocjonalnego zacietrzewienia dorównuje chyba tylko sytuacjom, gdy na tapetę wchodzi PiS, Kaczyński, bądź reforma sądownictwa. Rzeka jadowitego hejtu pod adresem „brytoli” w niczym nie ustępuje tej wylewanej dzień w dzień na „pisiorów” i „hołotę przekupioną za pińćset”. Można wręcz powiedzieć, iż Brytyjczycy wraz ze swym rządem są dla lemingów w kontekście relacji międzynarodowych tym samym, czym na krajowym podwórku PiS i jego wyborcy. Wszystko to podszyte jest złośliwą schadenfreude, że już-już za moment Wielka Brytania dostanie za swoje – załamią się finanse i gospodarka, Szkocja dokona secesji, Unia zablokuje granice i najdalej za kilka lat „mała Brytania” przyjdzie pokornie prosić się w łachę, żeby Bruksela znów łaskawie ją przyjęła do „europejskiej wspólnoty”. Przypomina to wypisz-wymaluj internetowe proroctwa głoszące, że wskutek pisowskiego „rozdawnictwa” Polska zbankrutuje niczym Grecja lub Wenezuela i dopiero wtedy skruszony „motłoch” z Podkarpacia i Podlasia (bo wg głębokiego przekonania czytelników „Wyborczej” tylko ów prowincjonalny plebs korzysta z 500+ i reszty świadczeń) otrzeźwieje i skruszony zagłosuje na ludzi „światłych i na poziomie”, przywracając „naturalną” społeczną hierarchię i uznając swój podrzędny status wobec „elit”. Czytając te wykwity frustracji odnosi się wrażenie, że obywatele Wielkiej Brytanii swą decyzją wyrządzili naszym „europejczykom” osobistą zniewagę – podobnie, jak „polski ciemnogród” obraził ich uparcie głosując nie na tych, na których powinien.

Skąd ta złość i poczucie urazy? Gdybym miał zabawić się w domorosłego psychologa powiedziałbym, iż zwolennicy „obozu III RP” zainwestowali całe swoje jestestwo, wszystkie emocje w ogólnie pojmowaną „europejskość”, stawiając ją zarazem w opozycji do polskości. Europejskość w tym rozumieniu jest synonimem wszystkiego, co w tej grupie pozytywnie się kojarzy – postępu, dobrobytu, nowoczesności, laicyzacji, modernizacji i cywilizacyjnych standardów. Słowem – sukcesu. I na odwrót – polskość z kolei jest dla nich symbolem obciachu, zacofania, parafiańszczyzny, klerykalizmu, bardaku, nieróbstwa, roszczeniowości i ciemnoty. Krótko mówiąc – powodem do nieustannego poczucia wstydu. Stąd ten horyzont aspiracji sprowadzający się do skrupulatnego „implementowania” kolejnych wytycznych wraz z idącym w pakiecie odpowiednio „postępowym” światopoglądem, by – w jakimś czasowym horyzoncie – móc wreszcie zrzucić z siebie ten duszący ciężar utożsamianego z polskością prowincjonalizmu i móc się ogłosić „europejczykiem”. Więcej – zostać uznanym za takowego przez „białych ludzi” z Brukseli, Berlina i Paryża. Symptomatyczne są tu słowa Moniki Olejnik, która zapytana jakie ma poglądy, odpowiedziała: „normalne, europejskie”. A jakie poglądy są „europejskie”? Ano takie, jakie na danym etapie są podawane wyznawcom do wierzenia przez lokalne elity pełniące rolę pasów transmisyjnych między zachodnią „metropolią”, a tutejszymi koloniami.


II. Koniec „europejskiego snu”

Jak łatwo zauważyć, takie podejście oznacza, że Polska tym ludziom tak naprawdę nie jest do niczego potrzebna – ich sen o kosmopolitycznej „nowoczesności” doskonale zaspokaja „Europa bez granic” pod światłym nadzorem kasty brukselskich mandarynów, zaś jedynym marzeniem jest, by owi mandaryni uznali ich za „swoich”. I do głów im nie przyjdzie, że właśnie tego typu postawa świadczy o głębokich kompleksach prowincjonalnego parweniusza, który jedyne poczucie własnej wartości czerpie z tego, jak jest oceniany w oczach tych, którzy mu imponują. Nawet dyżurna narracja obozu III RP o „bezprzykładnym sukcesie Polski” podszyta jest właśnie tymi kompleksami – ów „sukces” w ich ujęciu zasadza się przecież właśnie na tym, że jesteśmy chwaleni przez zagraniczne elity. Polskie osiągnięcia nabierają więc wartości dopiero po przejrzeniu się w lustrze kurtuazyjnych komplementów naszych zachodnich mentorów, a „modernizująca się” Polska liczy się jedynie jako okres przejściowy przed roztopieniem się w europejskim tyglu. I z podobnych przyczyn ludzie ukształtowani w tej formacji duchowo-intelektualnej tak żywiołowo nienawidzą PiS-u i jego wyborców – bo reprezentują wszystko to, czym „fajnopolaków” nauczono do głębi pogardzać i przynoszą „wstyd przed światem”.

I teraz te wszystkie emocje i aspiracje w które bez reszty się zaangażowali dostały cios w postaci Brexitu. Okazuje się, że Unia Europejska nie dla wszystkich jest miarą wszechrzeczy, słowa Junckera, Timmermansa czy Verhofstadta nie muszą być wyrocznią, a kierunek obrany na budowę europejskiego superpaństwa nie jest jedynie słusznym, bezalternatywnym prawem historii. I na dodatek, ta negacja nie wyszła z jakichś tam Węgier lecz z poważnego, dużego kraju, będącego jedną z największych gospodarek świata. To jak policzek wymierzony w wyznawaną przez tutejszych postępowców religię europeizmu. A nade wszystko – wyjątkowo bolesny dysonans poznawczy. To zaś z kolei wywołuje agresję, której dają upust w opisany na wstępie sposób. Kolejną przyczyną owej agresji jest pojawiający się między wierszami lęk – a co, jeśli na Wielkiej Brytanii się nie skończy? Jeśli za jej przykładem pójdą następni, w tym Polska? Taki scenariusz równałby się zburzeniu ich całego oglądu rzeczywistości. I jak tu żyć?


III. Brukselska arogancja

Dokonuję tej wiwisekcji najbardziej zaangażowanych tutejszych wyznawców „europeizmu”, bo moim zdaniem pasuje ona również w znacznej mierze do przedstawicieli brukselskich elit. Może poza jednym – zamiast kompleksu niższości, unijni mandaryni prezentują nieuleczalny kompleks wyższości, manifestujący się niezmienną pychą i aroganckim przeświadczeniem o własnej nieomylności. Cała reszta jednak się zgadza. Na brytyjskie referendum kasta „brukselczyków” zareagowała furią ocierającą się wręcz o odmowę przyjęcia wyników do wiadomości, czego przejawem były niedwuznaczne sugestie, by powtórzyć głosowanie – w domyśle, aż do skutku, czyli „zadowalającego” rezultatu. Gdy okazało się, że Wielka Brytania to nie Irlandia, którą udało się w podobnym duchu skutecznie „zmłotkować” i przymusić do akceptacji Traktatu Lizbońskiego – unijna wierchuszka postawiła na maksymalne utrudnianie negocjacji rozwodowych i stawianie zaporowych warunków. Było to zagranie mające z jednej strony na celu odstraszenie potencjalnych naśladowców, polegające na wysłaniu czytelnego sygnału: „nawet nie myślcie o żadnych exitach, bo to droga przez mękę”; z drugiej zaś – obliczone na zmęczenie brytyjskiej opinii publicznej, by w kolejnych wyborach zagłosowała „właściwie”, porzucając marzenia o niepodległości. W końcu jednak wyborcy przemówili, stawiając jednoznacznie na Borisa Johnsona, który obiecał szybkie sfinalizowanie Brexitu. Słowa dotrzymał - od północy 31 stycznia 2020 r. Wielka Brytania przestała być członkiem Unii Europejskiej.

Teraz jeszcze zostały do wynegocjowania warunki dalszej współpracy – i już widać, że nie będzie łatwo, bowiem Bruksela idzie w zaparte, żądając by Wielka Brytania pozostając poza Unią respektowała „europejskie standardy” - czyli wciąż implementowała wszystkie urodzone w Brukseli dyrektywy, co dla Brytyjczyków jest nie do przyjęcia. Widać zatem wyraźnie, że urzędnicze elity UE są impregnowane na jakąkolwiek autorefleksję i nie mają zamiaru rewidować swej obłędnej polityki spod znaku „więcej Europy” - więcej unifikacji, regulacji i okrawania suwerenności państw członkowskich. To ważna wskazówka również i dla nas, oznaczająca, że dzień, gdy kwestia polskiej obecności w UE stanie na ostrzu noża, zbliża się wielkimi krokami. A dalszym losom Wielkiej Brytanii warto się pilnie przyglądać – jak niejednokrotnie pisałem, może się bowiem okazać, że poza Unią też istnieje życie.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 06 (07-13.02.2020)