Osławiony „rynek pracownika”, tudzież „presja płacowa” są jedynie publicystycznymi sloganami - jak zresztą podejrzewam, sprytnie zasuflowanymi mediom przez organizacje pracodawców przyzwyczajonych do konkurowania niskimi kosztami pracy.
Pod koniec 2019 r. GUS opublikował najnowsze (tj. za 2018 r.) dane dotyczące rynku pracy – i tu nieprzyjemne zaskoczenie. W porównaniu z poprzednimi latami dość drastycznie wzrosła liczba osób pracujących wyłącznie na „śmieciówkach” - czyli na umowach cywilnoprawnych oraz samozatrudnieniu. O ile od 2013 r., kiedy to na śmieciówkach pracowało 16,1 proc. ogółu zatrudnionych, odsetek „uśmieciowienia” systematycznie spadał, o tyle w 2018 r. wskaźnik ten znów poszybował w kierunku niechlubnego rekordu z 2013, osiągając pułap 15,8 proc. Trzeba dodać, że w liczbach bezwzględnych ilość śmieciówek pozostawała w minionym okresie na zbliżonym poziomie (zmieniały się jedynie proporcje między umowami cywilnoprawnymi a samozatrudnieniem, na rzecz tego drugiego) – spadający odsetek był po prostu rezultatem ogólnego wzrostu zatrudnienia. Skoro zatem teraz mamy wzrost procentowy i to pomimo rekordowo niskiego bezrobocia, to oznacza, że skok jest naprawdę znaczący. Obecnie na umowach cywilnoprawnych pracuje 1,3 mln. osób, zaś na samozatrudnieniu kolejne 1,3 mln., co przekłada się na łączny wzrost o ok. 200 tys. Pozostajemy zatem w europejskiej czołówce „elastycznego rynku pracy” - w 2018 r. Eurostat podał, że zajmujemy pod tym względem drugie miejsce (po Hiszpanii) i patrząc na dane GUS można śmiało założyć, że nic się pod tym względem nie zmieniło. Wciąż jesteśmy jednym z najbardziej „sprekaryzowanych” społeczeństw w Europie.
Po raz kolejny więc mamy potwierdzenie tezy, którą co jakiś czas tu przypominam: osławiony „rynek pracownika”, tudzież „presja płacowa” są jedynie publicystycznymi sloganami - jak zresztą podejrzewam, sprytnie zasuflowanymi mediom przez organizacje pracodawców przyzwyczajonych do konkurowania niskimi kosztami pracy. Polska gospodarka nieodmiennie funkcjonuje na bazie taniej, tymczasowej siły roboczej, który to trend został jeszcze dodatkowo wzmocniony rzeszą gastarbeiterów z Ukrainy i krajów azjatyckich. Alarmistyczne doniesienia o rynku pracownika i rosnącej presji na wynagrodzenia mają na celu jedynie nakręcanie histerii spod znaku „za moment utracimy konkurencyjność i padnie gospodarka”, co służyć ma z kolei szantażowaniu rządzących, by niczego nie zmieniali w obecnym, antyrozwojowym modelu i zostawili wszystko po staremu. Tymczasem, jeżeli zjawisko „rynku pracownika” czy „presji płacowej” w ogóle występuje, to co najwyżej punktowo – w największych metropoliach, a i to jedynie w poszczególnych branżach. Przy czym warto dodać, że owo rzekome rozpanoszenie się pracowników polega często na tym, że nie chcą pracować za minimalną stawkę – jak niegdyś żalił się w wywiadzie dyrektor warszawskiej fabryki Wedla, któremu brakowało rąk do pracy przy taśmie produkcyjnej.
Słowem, patologia trwa w najgorsze, napędzając rozwarstwienie społeczne (tu też jesteśmy w europejskiej czołówce), konserwując „pułapkę średniego wzrostu”, wywołując permanentną niepewność jutra skutkującą chociażby odwlekaniem decyzji o założeniu rodziny i nikłą dzietnością, wypychając najbardziej rzutkich młodych ludzi na emigrację, wreszcie – przyczyniając się do przyszłej fali nędzy, gdy obecni „prekariusze” zaczną wchodzić w wiek emerytalny. Przykłady negatywnych konsekwencji tego stanu rzeczy - tak obecnych jak i nadchodzących - można by mnożyć. Jeżeli do powyższego dołożymy regresywny system podatkowy, sprawiający, że państwo de facto utrzymuje najuboższa część społeczeństwa (bo tych o niskich zarobkach jest najwięcej i działa tu efekt skali), to otrzymamy obrazek bliższy jakiemuś bantustanowi, a nie rozwiniętemu państwu w środku Europy.
Czy można temu zaradzić? Można, i to dość prosto. Przede wszystkim, należy zrównać obciążenia składkowo-podatkowe wszystkich form zatrudnienia, z „samozatrudnieniem” włącznie. Tym samym zniknie podstawowy bodziec powodujący z jednej strony „optymalizację” podatkową u najlepiej zarabiających (słynni „prezesi na śmieciówkach”), a z drugiej – wypychanie na samozatrudnienie pracowników o najsłabszej pozycji rynkowej. Przy czym, jeżeli specyfika branży wymaga czasowych form zatrudnienia – proszę bardzo, ale z tymi samymi świadczeniami, co na etacie. Po drugie – dofinansować i zwiększyć uprawnienia Państwowej Inspekcji Pracy, tak by kary przez nią wymierzane były naprawdę dotkliwe, a po stwierdzeniu, że pracownik na umowie cywilnoprawnej w istocie pozostaje w normalnym stosunku pracy (pracuje pod kierunkiem zwierzchnika, w siedzibie firmy, ma określony zakres obowiązków, godziny pracy itd.) - inspektor mógł w trybie administracyjnym zmienić jego formę zatrudnienia na umowę o pracę.
Że co? Że to zabije konkurencyjność i runie gospodarka? Słyszeliśmy tę śpiewkę już nie raz – gdy wprowadzano minimalną stawkę godzinową, przy okazji 500+ (bo ludzie nie będą chcieli pracować), gdy likwidowano niedziele handlowe, ozusowywano umowy-zlecenia... Jakoś państwo od tego nie padło – i nie padnie również, gdy na rynku pracy zostaną wprowadzone elementarne, cywilizowane standardy.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 04 (24-30.01.2020)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz