Rządy zwyczajnie dały się zaszantażować globalnym koncernom, że jeśli nie obniży się im podatków i nie „uelastyczni” rynku pracy, to przeniosą się na drugi koniec świata. I nikt nie miał odwagi odpowiedzieć – a idźcie w cholerę, zwolnicie na rynku miejsce dla innych.
W kontekście ubiegłotygodniowego felietonu („Śmieciowy rynek pracownika”) w którym zająłem się patologiami polskiego rynku pracy, chciałbym poruszyć temat nieco szerszy - rozkwit i upadek państwa dobrobytu. Co legło u podstaw powszechnego dobrobytu w krajach Zachodu? Odpowiedź jest prosta – praca. Tyle, że równie niezbędnym warunkiem społecznej zamożności jest w miarę powszechna partycypacja w owocach tejże pracy. I tu jedni postawią za wzór niemiecki powojenny ordoliberalizm, inni z kolei wskażą na socjalny model skandynawski. Ja jednak podkreśliłbym równie istotny aspekt polityczny. Otóż w powojennych dziesięcioleciach na kraje Zachodu skutecznie oddziaływał straszak komunizmu. Ów straszak wymusił zawarcie niepisanej „umowy społecznej”, którą można streścić następująco: „płaćcie wyższe podatki, pogódźcie się z szerokim uzwiązkowieniem, dajcie ludziom stabilne miejsca pracy i godziwe zarobki, to nie będziecie mieli u siebie rewolucji”. Efektem dealu zawartego w uproszczeniu na linii politycy-biznes-związki zawodowe były społeczeństwa względnie egalitarne, z wysokim standardem usług publicznych i zabezpieczeń socjalnych, co sprawiło, że sowiecka „dywersja ideologiczna” trafiła na podatny grunt jedynie w warstwie obyczajowej. Wyobraźmy sobie jednak, że różne „Czerwone Brygady” czy inne „Frakcje Czerwonej Armii” sponsorowane przez KGB i GRU funkcjonowałyby w warunkach szeregu napięć społecznych o podłożu materialnym - przepis na komunistyczną rewoltę gotowy. Zresztą, wystarczy spojrzeć na kraje Ameryki Łacińskiej, gdzie podobnej „umowy społecznej” nie zawarto – popularność komunizmu w tamtym regionie świata nie wzięła się z niczego.
Nawet w najbardziej liberalnych Stanach Zjednoczonych w epoce Eisenhowera najwyższa stawka podatku dochodowego wynosiła 91-92 proc. od dochodów powyżej 400 tys. dolarów (oczywiście, trzeba wziąć poprawkę na wyższą wartość dolara w tamtych czasach). Również dysproporcje w zarobkach między prezesem/właścicielem firmy, a szeregowymi pracownikami były kilkukrotnie mniejsze niż obecnie, natomiast sytuacja, gdy „wierchuszka” zarabia 100-300 razy więcej niż średnie wynagrodzenie w gospodarce (a tak się dzieje dzisiaj w przypadku największych korporacji w Europie Zachodniej i USA) byłaby nie do pomyślenia. W Polsce też mamy już przedsiębiorstwa w których wynagrodzenie prezesów przebija 100-krotność średnich płac w firmie i nikt nie powie mi, że jest to normalne. Żaden człowiek, choćby na najwyższym stanowisku, nie pracuje sto razy wydajniej, nie jest sto razy mądrzejszy i nie ponosi stukrotnie większej odpowiedzialności od „zwykłego” pracownika, o czym świadczy chociażby historia ostatniego kryzysu finansowego.
Do stanu obecnego zaczęliśmy dochodzić gdzieś od lat 80-tych, kiedy to osłabł straszak chylącego się ku upadkowi ZSRR. Modelowe dla reszty świata stały się reformy Reagana czy Margaret Thatcher – rzecz w tym, że o ile w ówczesnej sytuacji miały swoje racjonalne uzasadnienie, to zapoczątkowały proces, który bardzo szybko wymknął się spod kontroli, a likwidowanie nadmiernego interwencjonizmu czy różnych przerostów socjalnych zmieniło się w latach 90-tych w klasyczne wylanie dziecka z kąpielą, na co dodatkowo nałożyła się globalizacja. Opisana „umowa społeczna” w krótkim czasie została kompletnie rozmontowana. Rządy zwyczajnie dały się zaszantażować globalnym koncernom, że jeśli nie obniży się im podatków i nie „uelastyczni” rynku pracy, to przeniosą się na drugi koniec świata. I nikt nie miał odwagi odpowiedzieć – a idźcie w cholerę, zwolnicie na rynku miejsce dla innych. W efekcie, globalny biznes i tak przenosi produkcję tam, gdzie mu wygodniej – ale już niemal nie płaci podatków, oferuje „śmieciowe” miejsca pracy i z generatora dobrobytu zmienił się w światowego pasożyta. I niczym pasożyta obchodzi go wyłącznie własny, partykularny interes – tak jak tasiemiec ma w nosie, że doprowadza do śmierci swojego żywiciela.
Skutek? Postępująca pauperyzacja społeczeństw, zanik klasy średniej, przerzucanie obciążeń podatkowych na mniej zamożne warstwy społeczeństwa, galopujące rozwarstwienie, rosnąca niepewność jutra - długo by wymieniać. I, jak świadczą odgłosy docierające z takich instytucji i gremiów jak MFW, Bank Światowy czy różne ekonomiczne szczyty w rodzaju Davos, możni tego świata zdają sobie z tego sprawę – tyle, że nic nie robią. Te zaniechania przekładają się na narastanie społecznych napięć, podatność na rozmaite „populizmy” i groźbę destabilizacji świata zachodniego. Dlatego niezbędny jest powrót do opisanej na wstępie „umowy społecznej” - bo to właśnie ona, a nie puszczony na żywioł rynek gwarantowała, że bogactwo realnie „ściekało w dół”, a „przypływ podnosił wszystkie łodzie”. Dziś dzieje się odwrotnie – bogactwo zasysane jest z dołu do góry, zaś „przypływ” podnosi jedynie największych, mniejsze łodzie zatapiając. I jeżeli tego nie powstrzymamy, wkrótce ockniemy się w globalnym, wstrząsanym krwawymi paroksyzmami bantustanie.
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 05 (31.01-06.02.2020)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz