sobota, 28 lutego 2015

Ukraina – test Putina

Nie oszukujmy się – prędzej czy później działania wojenne podejdą pod nasze granice, przy bierności UE i natowskiego klubu dyskusyjnego.

I. Test gruziński

Patrząc z perspektywy czasu można przyjąć, że pierwszym poważnym testem jaki Putin zafundował Zachodowi była wojna z Gruzją w 2008 roku – i Zachód ów test oblał koncertowo. Przypomnijmy, że Unia Europejska w tym czasie usilnie starała się patrzeć w innym kierunku. Dopiero inicjatywa prezydenta Lecha Kaczyńskiego i wylot na czele delegacji liderów państw naszego regionu do Tbilisi zmusił prezydenta Sarkozy'ego (Francja sprawowała wtedy europrezydencję), by klnąc w żywy kamień poleciał w końcu z Barroso i Solaną do Moskwy i obgadał z Miedwiediewem lipny układ, którego Rosja od samego początku ani myślała przestrzegać. Tak więc, Europie zamachano przed nosem pokojem, a Rosja de facto zaanektowała sobie Abchazję i Osetię Płd przy milczącej zgodzie tzw. „opinii międzynarodowej”. To, że nie obalono wówczas Saakaszwilego jest wyłączną zasługą ówczesnego zaangażowania w regionie Stanów Zjednoczonych, które użyczyły nam geopolitycznych protez dzięki którym mogliśmy odgrywać rolę regionalnego lidera, co znakomicie wykorzystał Lech Kaczyński.

Niemniej, przetestowawszy brak woli Europy do realnego przeciwstawiania się agresji na niepodległe państwa do których Rosja rości sobie pretensje, Putin uznał, że nadeszła pora, by na poważnie wziąć się za reaktywację imperium. Reformował więc i dozbrajał armię, opracowywał nowe sposoby prowadzenia wojny, faszerował Zachód gazem i czekał na dogodny moment. Ten nastąpił po resecie Obamy, wycofaniu się USA z Europy i zlikwidowaniu Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku. Polska utraciła geopolityczne protezy i ze szczętem przeszła na pozycje serwilistyczne wobec Berlina i Moskwy, tak więc, droga była wolna. Ukrainę dałoby się podporządkować bez jednego wystrzału, bo Putin w pewnym momencie dał jasno do zrozumienia Janukowyczowi, że czas lawirowania się skończył i ma bez wydziwiania wstąpić do Unii Celnej, gdyby nagle Zachód ni z tego, ni z owego nie wierzgnął, obiecując Ukrainie stowarzyszenie, a w bliżej nieokreślonej perspektywie członkostwo w UE – co na dobre pozbawiłoby Rosję imperialnych perspektyw. No i stąd mamy to, co mamy.

II. Test noworosyjski

Nauczony doświadczeniem Putin uznał, że może pozwolić sobie na konfrontację, zwłaszcza przy geopolitycznej kastracji Stanów Zjednoczonych za prezydentury Obamy. Zafundował zatem Europie, ze szczególnym uwzględnieniem Makreli kolejny test – taki „na przetrzymanie” - no i koniec końców, mimo pewnych zawirowań okazało się, że wyszło na jego. Zapad wprawdzie, w miarę rozwoju hybrydowej agresji na Krym i wschodnią Ukrainę, z ociąganiem przeszedł od bredzenia o „deeskalacji” do bardziej namacalnych sankcji, które odbiły się realnymi konsekwencjami na rosyjskiej gospodarce, ale to było wszystko. Okazało się, że Rosjanie w imię odzyskania dawnej wielkości gotowi są nieco pocierpieć, czego żadną miarą nie można powiedzieć o zachodnich szefach koncernów odciętych od rosyjskiego rynku i wynajętych przez nich politykach, nie wspominając już o spacyfikowanych społeczeństwach krajów UE. A że prócz Ukrainy jest jeszcze kilka innych buforowych państw którymi można będzie w przyszłości opędzić rosnący apetyt Putina, więc tym chętniej położono na Kijowie krzyżyk, szczególnie że kremlowski czekista przyparł Makrelę do muru kolejną ofensywą i stworzeniem kotła w Debalcewe. Europa i USA zostały postawione przed wyborem – albo dozbroić Ukrainę i przeciągać wojnę z Putinem, albo ją zdradzić, zatem bez większych wahań wybrały to drugie.

Jest to dla nas kolejna lekcja, że w razie konfrontacji liczyć możemy wyłącznie na siebie. Ukrainę zdradzono dwukrotnie – pierwszy raz, gdy wyrzucono do kosza gwarancje budapesztańskie mające chronić integralność terytorialną w zamian za oddanie posowieckiej broni jądrowej i po raz drugi w Mińsku, kiedy to przyklepano rozbiór, zapalając zielone światło Putinowi do dalszej agresji. Teraz pora na Mariupol, Morze Azowskie i tak dalej, aż do zbudowania korytarza lądowego z Krymem. Ukraina będzie permanentnie zdestabilizowanym krajem na granicy upadłości z separatystycznymi republikami na utrzymaniu. Tamtejsza armia w zasadzie nie istnieje jako siła zdolna do jakichkolwiek skutecznych działań, zresztą gdyby nie sponsorowane przez oligarchów bataliony, wschodnie rejony już dawno byłyby utracone, bowiem postsowiecka generalicja nie paliła się do walki i sprawiała wrażenie, że prowadzi wojnę z rosyjskimi terrorystami tak, by jej Boże broń nie wygrać. Odbiło się to na obniżeniu morale i masowym ukrywaniu się Ukraińców przed poborem – bo po co dać się zabić na próżno, pod rozkazami co najmniej niekompetentnych, a może i zdradzieckich dowódców?

III. Polska w izolacji

Wkrótce, gdy Rosja okrzepnie na swych obecnych zdobyczach, przyjdzie pora na państwa nadbałtyckie. Wojna hybrydowa ma bowiem tę cudowną właściwość, że jeśli ktoś ma interes w tym by jej nie zauważać, może spokojnie mówić, że żadnej wojny nie ma. Ot, są jakieś lokalne konflikty z nie wiadomo kim. Nie oszukujmy się – prędzej czy później działania wojenne podejdą pod nasze granice, przy bierności UE i natowskiego klubu dyskusyjnego. Z tego powodu właśnie analizując sytuację twierdziłem, że najkorzystniejszą dla nas opcją jest, gdy Ukraina i Rosja pozostają w donieckim klinczu, osłabiając się nawzajem i dlatego również postulowałem, że należy w tym konflikcie wspierać słabszego, czyli Ukrainę – tak by wojna nie zakończyła się zbyt wcześnie i byśmy zyskali w ten sposób czas na wzmocnienie własnego potencjału. Trudno powiedzieć, czy po mińskiej kapitulacji postulat ten pozostaje wciąż aktualny i czy Ukraina będzie miała jeszcze siły oraz wolę, by kontynuować wojnę. Oby tak było, bo jesteśmy dramatycznie nieprzygotowani by stawić czoła jakimkolwiek zagrożeniom. O Wielkiej Brytanii mówi się, że ta walczy do ostatniego żołnierza swych sojuszników. Na podobnej zasadzie lepiej walczyć z Rosją rękami Ukraińców niż własnymi - tak jak lepiej było w 2008 wspierać Gruzję i przystopować Putina przynajmniej na jakiś czas, niż rzucić ją od razu na pożarcie w imię polityki świętego spokoju.

Niestety, zbieramy obecnie żniwo ośmiu lat wycofywania się z aktywnej polityki regionalnej i spływania z „głównym nurtem” zgodnie z wytycznymi Berlina. Dziś nawet Litwa i Łotwa zachowują się bardziej stanowczo od nas. O jakiejkolwiek przywódczej roli możemy tylko pomarzyć. Odebranie nam protez geopolitycznych przez USA to jedno, swoje jednak zrobiły również płynące od lat z Warszawy sygnały mówiące, że abdykujemy z jakichkolwiek aspiracji, co szybko przełożyło się na totalne lekceważenie naszego kraju przez wszystkich sąsiadów. Brak Polski przy stole negocjacyjnym w Mińsku, czy milczenie Donalda Tuska w Brukseli, któremu najwyraźniej Makrela kazała schować się do szafy, są nader wymowne. W tej chwili nawet w Wilnie, Rydze i Mińsku nie jesteśmy traktowani poważnie, nie mówiąc już o znaczniejszych stolicach. Jeśli dodamy do tego prorosyjski kurs Czech, Słowacji, Węgier i Bułgarii, to wychodzi, że jesteśmy sami.

W najbliższym czasie na Ukrainie możemy spodziewać się wzrostu nastrojów antyzachodnich, co jest naturalną konsekwencją zdrady w najgorszym stylu rodem z Monachium i Jałty. Jednocześnie zapaść gospodarcza i drakońskie reformy pod dyktando MFW spowodują narastające rozczarowanie i frustrację, co skwapliwie zostanie zagospodarowane przez Moskwę, choćby dla wywołania nowego Majdanu inspirowanego tym razem z Kremla. Neobanderyzm – póki co ukierunkowany przeciw Rosji – nie znajdując ujścia w walce z „zielonymi ludzikami” może zostać przestawiony z powrotem na tory antypolskie, by jakoś skanalizować społeczne wrzenie, o czym bardziej szczegółowo pisałem przed tygodniem. Krótko mówiąc – o ile Ukraina pozostająca w militarnym klinczu z Rosją nie stanowi dla nas zagrożenia, o tyle ta sama Ukraina, wściekła na Zachód i podporządkowana Moskwie może stać się dla nas potencjalnie bardzo niebezpieczna, tym bardziej jeśli zacznie się niekontrolowana fala migracji ludzi uciekających ze zrujnowanego kraju, nasączonych często nacjonalistyczną propagandą. Ostatnią rzeczą jakiej potrzebujemy, to ogniska banderyzmu np. w południowo-wschodniej Polsce.

Nie pałałem specjalną sympatią do sterowanego przez oligarchów Majdanu, ani do recydywy banderowszczyzny, jednak patrząc realnie - Putina należy zatrzymać. Podstawowym zagrożeniem niezmiennie pozostaje dla nas Rosja, zaś postawienie tamy jej neoimperialnym zakusom leży w naszym jak najlepiej pojętym interesie. Przełamanie obecnej bierności i wyjście z regionalnej izolacji, zintensyfikowanie kontaktów z krajami nadbałtyckimi, Kijowem, ale też i Mińskiem bez oglądania się na meandry polityki Berlina i Waszyngtonu jest dla nas palącą potrzebą. Tyle, że gnijąc pod obecnymi rządami Polska nie będzie w stanie tego zrobić. Dlatego ten rok jest dla nas kluczowy – tu chodzi o być albo nie być. Jak napisał niedawno (choć w nieco innym kontekście) prof. Andrzej Nowak - „Cofać się nie ma dokąd. Przetrwać bez zwycięstwa nie można”.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/ukraina-czyli-pok%C3%B3j-gorszy-od-wojny#.VPHU6Y6NAmw

http://blog-n-roll.pl/pl/piel%C4%99gnowa%C4%87-wojn%C4%99#.VPHU-o6NAmx

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 7 (23.02 – 01.03.2015)

piątek, 27 lutego 2015

TTIP – kolejna odsłona kolonizacji?

Czy nastąpi kolejna odsłona neokolonialnej eksploatacji naszej peryferyjnej gospodarki?

Od 2013 roku toczą się negocjacje w sprawie powołania Transatlantyckiego Partnerstwa w dziedzinie Handlu i Inwestycji. Nowa struktura ekonomiczna mająca obejmować USA i Unię Europejską rodzi się nieśpiesznie, w ciszy gabinetów, zaś informacje wyciekające na zewnątrz są nader oszczędne. W Polsce temat zdaje się nie obchodzić ani polityków, ani mediów, a co za tym idzie, społeczeństwo żyje w błogiej nieświadomości co do przyszłości jaką im gotują dyskretni urzędnicy wraz z korporacyjnymi lobbystami.

Transatlantic Trade and Investment Partnership (TTIP) ma na celu utworzenie strefy wolnego handlu między UE oraz USA i jak zwykle przy tego typu inicjatywach jeżeli już coś się mówi, to w propagandowym tonie świetlanych wizji dobrobytu, nowego impulsu dla rozwoju gospodarek, miejsc pracy itd. - tak przynajmniej przedstawia to na swych stronach polskie Ministerstwo Gospodarki (np. 2,5 mln nowych miejsc pracy, 119 mld euro rocznie dla gospodarki UE, otwarcie się USA na małą i średnią przedsiębiorczość – zwłaszcza to ostatnie jest dobre: jak niby drobny przedsiębiorca z Polski ma inwestować w USA bez zniesienia reżimu wizowego, bo tej akurat kwestii planowane partnerstwo nie obejmuje?). Jako żywo przypomina to obietnice przed akcesją do UE, kiedy to miał spłynąć na nas złoty deszcz unijnych pieniędzy rozwiązujących wszystkie problemy. Dziś okazuje się, że według wyliczeń Bartłomieja Radziejewskiego tylko w 2013 roku wytransferowano z Polski blisko 82 mld zł, co daje 5% PKB, zaś w latach 2004-2013 transfer dochodów z inwestycji za granicę wyniósł łącznie 144 mld euro.

Podobnie z TTIP - jeśli nieco poskrobać, okazuje się, że ministerstwo opiera się wyłącznie na danych Komisji Europejskiej bez żadnych własnych analiz, zaś lista zastrzeżeń co do negocjowanego porozumienia jest całkiem pokaźna i poważna. Powstaje chociażby pytanie, kto i wedle jakich kryteriów ustalał optymistyczne prognozy. Druga sprawa: mowa jest o szacunkach w skali całej UE – jaki kawałek z tortu tych spodziewanych korzyści przypadnie Polsce? Kolejna rzecz – rozmowy w imieniu wszystkich krajów prowadzi KE, bowiem zgodnie z Traktatem Lizbońskim do niej właśnie należy kształtowanie polityki handlowej Unii. Kraje członkowskie mogą jedynie przedkładać Komisji swoje stanowisko w poszczególnych kwestiach – w jakim zakresie zostanie ono uwzględnione podczas procesu negocjacyjnego pozostaje zagadką. Pytanie retoryczne – jeśli stanowisko Polski i Niemiec w danej sprawie będzie rozbieżne, to co weźmie pod uwagę unijny komisarz ds. handlu?

Porozumienie obejmować ma trzy główne filary: zniesienie ograniczeń w dostępie do rynków, stopniową likwidację barier pozataryfowych i regulacyjnych oraz wytyczenie nowych obszarów współpracy od wspomnianych małych i średnich przedsiębiorstw do liberalizacji rynków surowcowych i energetycznych. I tu pojawiają się kolejne kontrowersje, bowiem oznaczać to może np. otwarcie się europejskiego rynku dla amerykańskiej żywności zawierającej GMO i wytwarzanej według niższych standardów. Można się domyślać, co to będzie oznaczało dla naszego rolnictwa. Inny przykład, to zagrożenie dla sektora chemicznego. Taka Grupa Azoty bazująca na drogim rosyjskim gazie może nie wytrzymać konkurencji z amerykańskimi producentami nawozów korzystającymi z tańszego surowca.

No i wreszcie mechanizm ISDS, czyli rozstrzyganie sporów na linii inwestor-państwo poprzez arbitraż z pominięciem krajowego sądownictwa. Tu paradoksalnie może być lepiej, bo postulaty negocjacyjne KE są bardziej rygorystyczne od aktualnie obowiązującej umowy Polska-USA z 1990 r. Jednak sama zasada funkcjonowania ISDS jest niepokojąca, oznacza bowiem w praktyce wyłączenie wielkich koncernów spod miejscowej jurysdykcji. Wedle tego mechanizmu, korporacja może pozwać przed prywatny arbitraż lokalne władze, jeśli te np. wprowadziły regulacje skutkujące zmniejszeniem zysków. W efekcie, rządy poszczególnych krajów mogą – nawet ze szkodą własną i obywateli - rezygnować z ustanawiania praw za które mogłyby zostać pozwane. Oznacza to w praktyce samowolę inwestorów i gospodarcze ubezwłasnowolnienie państw w kluczowych obszarach.

Oczywiście, poza kwestiami czysto handlowymi, mamy tu do czynienia z gospodarczą geopolityką. Stany Zjednoczone dążą do utworzenia bloku w opozycji chociażby do Chin i Rosji. Rosyjskie media już mówią o powstaniu „gospodarczego NATO”, obawiając się wypchnięcia z Europy. Z naszego punktu widzenia najistotniejsze są jednak konkretne ustalenia traktatu i praktyka ich stosowania. Jeśli porozumienie okaże się bramą dla poszerzenia ekspansji międzynarodowych koncernów, to warto mieć świadomość, że kraje takie jak Polska i reszta państw naszego regionu będą w nowym układzie stanowiły najsłabsze ogniwo gospodarczego łańcucha pokarmowego – dokładnie tak, jak dzieje się to już obecnie w ramach Unii Europejskiej. Innymi słowy, nastąpi kolejna odsłona neokolonialnej eksploatacji naszej peryferyjnej gospodarki.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w „Gazecie Finansowej” nr 8/2015.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Michnik w basenie, Durczok w tefałenie

Co siedziało w głowie redaktora Latkowskiego i jego podwładnych „obrabiających temat”, że zdecydowali się wyskoczyć z czymś takim?

Dziś nieco lżejszy tekst - taki, z przeproszeniem, trochę o d... Maryni. No, ale uznałem, że wywnętrzę się z kilkoma refleksjami, jako że standardy dziennikarskie ostatnimi czasy nie tyle dotarły do poziomu brukowego, co wręcz ów bruk przebiły wraz z rynsztokiem i z entuzjazmem rozpoczęły próbne odwierty w dołach kloacznych. Obserwuję ten proces z pewną domieszką niezdrowej fascynacji, bo jednak co innego wiedzieć, że media prowadzą nas za rękę wprost do kąpieli w szambie, a co innego obserwować taką kąpiel na własne oczy, jak dzieje się to w przypadku tzw. „durczokgate”. Do niedawna sądziłem, że nic nie przebije okładek lisowego „Newsweeka”, takich jak ta z całującymi się księżmi, niemniej trzeba przyznać, że „Wprost” rzucił konkurencji poważne wyzwanie ze swymi ostatnimi materiałami, że panie, gwiazdor medialny (ale nie powiemy który) molestuje swoje koleżanki (ale nie napiszemy które), gdy tylko zauważy, że te nie założyły majtek.

Zastanawiam się, co siedziało w głowie redaktora Latkowskiego i jego podwładnych „obrabiających temat”, że zdecydowali się wyskoczyć z czymś takim. Spadająca sprzedaż aż tak wymagała odpalenia skandalu, by utrzymać się na powierzchni? Czy też zwyczajnie ktoś im zapłacił? Pojawiły się spekulacje, że chodziło o obniżenie wartości idącego pod młotek TVN-u, przed sfinalizowaniem sprzedaży. W tym drugim przypadku zobaczymy, kto w końcu kupi stację i za ile, oraz jak ostateczna cena ma się do wcześniejszych prognoz – i wtedy będziemy w domu. Bo w to, że redaktor Latkowski nagle doznał wzmożenia moralnego nie uwierzę za żadne skarby. „Opinio communis” o medialnym półświatku jest bowiem taka, że tam wszyscy ze wszystkimi i w różnych konfiguracjach, więc umówmy się, granica pomiędzy romansowaniem a robieniem kariery przez łóżko czy nawet molestowaniem jest nader płynna, a już z pewnością temat nie nadaje się do eksploatowania w konwencji „świętego oburzenia”. Tymczasem ni z tego ni z owego postanowiono wyciągnąć tego nieszczęśnika, zwanego przez internautów „Dupczokiem” i wywlec ludziom przed oczy jego gminne maniery godne, przyznajmy, jakiegoś remizowego maczo, a wszystko wedle opisanej przez Słonimskiego recepty: Jak długo jeszcze władze tolerować będą istnienie całą noc otwartego domu schadzek przy ulicy Kruczej czterdzieści dwa, mieszkania pięć, parter w oficynie na lewo?”.

W całej aferze rozbroiło mnie tłumaczenie Latkowskiego, który oznajmił, że zajął się grillowaniem Durczoka, bo jest to człowiek, który codziennie mówi ludziom jak żyć. No proszę, to ci się moralista znalazł. Czy nie jest to aby ten sam Latkowski, który za pośrednictwem swej gazety również jak najbardziej „mówi jak żyć”, a który ma za uszami sprawę kierowania grupą przestępczą rekietierów i do dziś niewyjaśnione podwójne morderstwo po którym uciekł za granicę, a do Polski wrócił dopiero po umorzeniu śledztwa i nowelizacji kodeksu karnego znoszącą karę śmierci?

Osobną kwestią w tym festiwalu hipokryzji jest reakcja pozostałych mediodajni. Oto Dominika Wielowieyska po tygodniu „grzania” w przestrzeni publicznej tematu przeprowadza z „Dupczokiem” łzawy wywiad, środowiska feministyczne nabrały nagle wody w usta, nadwiślańskie ikony wojującego genderyzmu jakby dostały bielma na oczach, a prof. Środa czy równie zaangażowana prof. Płatek uznały najwyraźniej, że w tej sprawie jednak milczenie jest złotem. A co z konwencją antyprzemocową za przyjęciem której obóz nieubłaganego postępu tak zawzięcie gardłuje? Czy aby nie mamy tu przypadku wykorzystania „stereotypów płciowych” z którymi przy innych okazjach wyżej wspomniane panie tak zawzięcie walczą? No ale wiadomo, że konwencja służyć ma innym celom niż deklarowane i dobro kobiet jest w hierarchii rzeczywistych priorytetów gdzieś na szarym końcu. Założę się, że gdyby rzecz dotyczyła jakiegoś księdza z parafii w Pcimiu Dolnym dobierającego się do gosposi, mielibyśmy do czynienia z medialnym festiwalem co najmniej na miarę „seksafery” w Samoobronie, kiedy to udrapowano na niewinną ofiarę panią, która, mówiąc oględnie, nie grzeszyła zahamowaniami do tego stopnia, że wreszcie po serii nieudanych testów na ojcostwo jej dziecka zmuszona była przyznać, że zwyczajnie nie wie, kto jest szczęśliwym tatusiem. Lecz cóż, w tym przypadku, gdy pojawia się kwestia wiarygodności medialno-politycznego sojusznika u startu gorącego okresu wyborczego...

Zresztą, nie dziwię się dalece posuniętej wstrzemięźliwości personelu „Gazety Wyborczej”, jeśli przypomnimy sobie, że czas jakiś temu tajemnicą poliszynela były ekscesy Adama Michnika mającego ponoć w zwyczaju „testować” stażystki w basenie swego serdecznego kumpla, Jerzego Urbana. Teraz być może już nie to zdrowie, ale przyznajmy, że podobne obyczaje nie są w tym środowisku niczym nadzwyczajnym – ot, Michnik w basenie, Durczok w tefałenie... więc jakże tu pisać w domu wisielca o sznurze?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

P.S. Już po napisaniu tego tekstu natknąłem się na taką oto hipotezę: Durczok pociął się na tle zawodowym z Jolantą Pieńkowską, wskutek czego ta odeszła z głównego TVN do niszowej, filialnej stacji. Tyle, że Durczok nie przekalkulował wszystkich okoliczności, bowiem mężem Pieńkowskiej jest miliarder Leszek Czarnecki dla którego – przy jego kontaktach i pieniądzach – zrobienie mokrej plamy z telewizyjnego celebryty to pikuś. Czarnecki wynajął więc do mokrej roboty Latkowskiego, który po zebraniu haków odpalił aferę. Tak więc spektakl jakiego jesteśmy świadkami to po prostu pozdrowienia dla pana Kamila od pana Leszka, za złe potraktowanie małżonki...

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 8 (20-26.02.2015)

czwartek, 19 lutego 2015

Ukraina, czyli pokój gorszy od wojny

Czy za kilka lat staniemy twarzą w twarz z osią Moskwa-Kijów?

I. Pod dyktando Putina

Ostatnie doniesienia z frontu wojny rosyjsko-ukraińskiej nie napawają optymizmem. Kolejne rundy rozmów pokojowych między Niemcami, Francją, Ukrainą i Rosją z okazjonalnym udziałem USA wskazują, że rozwój sytuacji zmierza do zawarcia pokoju na warunkach Putina. Kreml postanowił najwyraźniej zastraszyć zachodnich przywódców „niekontrolowaną eskalacją” działań wojennych, czego przedsmakiem ma być obecna ofensywa „separatystów” w rejonie Debalcewa i wymusić na nich pogodzenie się z dotychczasowymi zdobyczami Rosji. Nawiasem mówiąc, za bardzo naciskać nie musi, bo Zachód nie marzy o niczym innym, jak tylko o jak najszybszym zakończeniu donieckiej awantury, na jakichkolwiek warunkach które można sprzedać medialnie jako wypracowanie kompromisu i powrocie do robienia z Rosją interesów. Europejscy przywódcy są skłonni do ustępstw tym bardziej, że ich koszta wszak poniesie Ukraina, a nie oni. Gadanie, że może dostarczymy Ukrainie jakąś broń w grudniu po południu jest śmiechu warte i tak też traktuje je Putin, na którego korzyść gra również spadające morale Ukraińców uciekających przed poborem i rozkład wewnętrzny tamtejszej armii nie potrafiącej prowadzić konsekwentnych, skutecznych i skoordynowanych działań.

II. Korzystny klincz

W kontekście powyższego pragnę przypomnieć główne tezy z mojego artykułu „Pielęgnować wojnę” zamieszczonego w 38 numerze „PN” z końca września 2014 roku. Przepraszam za tę powtórkę, ale muszę dokonać krótkiej przynajmniej rekapitulacji, gdyż stanowić będzie ona punkt wyjścia dla dalszego wywodu. Otóż, z polskiego punktu widzenia, wojna na Ukrainie jest istnym darem niebios. Angażuje i osłabia obie strony konfliktu – zarówno Ukrainę, jak i Rosję – co siłą rzeczy gra naszą korzyść. Ukraina balansuje na granicy dezintegracji terytorialnej, gospodarka przeżywa zapaść, w siłach zbrojnych panuje chaos i bezhołowie - niejednokrotnie do granic groteski, jak wtedy, gdy trzeba było zarządzić ogólnonarodową zbiórkę na ciepłe skarpety i gacie dla walczących w Doniecku żołnierzy. Ponadto wojna angażuje skrajnie nacjonalistyczne ciągoty części Ukraińców w kierunku antyrosyjskim, co również jest dla nas korzystne, choć takie kwiatki jak nazwanie talerza mięs mianem „rzezi Wołyńskiej” wskazują na drzemiący antypolski potencjał neobanderowców.

Z kolei Rosja na skutek sankcji wykrwawia się finansowo. Maleją rezerwy walutowe, gospodarka balansuje na granicy recesji, szaleje drożyzna, postępuje inflacja i dewaluacja rubla, cena ropy maleje poniżej granicy opłacalności wydobycia, państwowe obligacje stoczyły się w ratingach do poziomu śmieciowego... Wycofanie się z gazociągu South Stream i kolejnej nitki Nord Streamu pokazuje, że Moskwa musi coraz mocniej zaciskać pasa, a należy jeszcze doliczyć koszta utrzymania krymskiej enklawy. Jedyna korzyść dla Rosji płynąca z tej wojny, to destabilizowanie sytuacji na Ukrainie i możliwość testowania w realnym boju ludzi i sprzętu modernizującej się armii.

Wszystko to razem wzięte powoduje, że im dłużej oba państwa targają się po szczękach, tym bardziej się nawzajem osłabiają, co sprawia, że maksymalne przeciąganie się konfliktu leży w naszym jak najlepiej pojętym interesie. Tylko od nas zależy czy wykorzystamy ten czas dany nam przez geopolityczne zawirowanie między Wschodem a Zachodem do wzmocnienia własnego potencjału. Oczywiście, aby wojna trwała nadal, konieczne jest wspieranie słabszej strony, czyli Ukrainy. Sprzedaż broni, surowców, jakaś linia kredytowa – to wszystko ma sprawić, by Ukraińcy wspomożeni zagraniczną kroplówką byli w stanie walczyć możliwie długo i nie wypuszczać Rosji z donieckiego klinczu. Dlatego też możliwe zawieszenie broni będące wstępem do pokoju – i to na rosyjskich warunkach – automatycznie oznacza dla nas pogorszenie sytuacji. Ale nie tylko. Groźba pokoju na Ukrainie jest dla nas niebezpieczna również z innego względu. Mianowicie, może ona skutkować w krótkiej perspektywie czasowej powrotem antypolskich resentymentów i to przy cichym wsparciu ukraińskich władz. Już tłumaczę w czym rzecz.

III. Niebezpieczny pokój

Wprawdzie na dzień dzisiejszy banderyzm na Ukrainie ma przede wszystkim oblicze antyrosyjskie - tylko, czy ten stan rzeczy dany jest raz na zawsze? Uważam, że nie – neobanderowszczyzna w każdej chwili może powrócić do swych antypolskich korzeni. Wystarczy tylko, że jakiś Kołomojski, czy kto tam ją obecnie sponsoruje, przestawi wajchę. A dlaczego miałby to robić? Wyobraźmy sobie następujący scenariusz.

Zachód wymusza na Ukrainie zawarcie pokoju, którego elementem jest rozległa autonomia Doniecka i Ługańska – czyli w praktyce Ukraina traci nad tymi obwodami kontrolę, przy jednoczesnej odpowiedzialności finansowej za ich odbudowę i utrzymanie. Krym staje się oficjalnie rosyjski. Europejscy „sojusznicy” przede wszystkim pragną, by w Kijowie panował porządek, umożliwiający im z jednej strony powrót do interesów z Putinem, z drugiej zaś – spokojną i planową kolonizację gospodarczą Ukrainy. Wskutek tego pilnują, by kijowskie władze z prezydentem-bombonierką na czele utrzymywały z Rosją poprawne stosunki i nie wkładały kija w szprychy. Batem na Kijów jest odcięcie pomocy finansowej od której jest uzależniona wycieńczona gospodarka ukraińska. Tymczasem pogłębia się zapaść ekonomiczna, postępuje degrengolada struktur państwa, szaleje korupcja, oligarchowie siedzą nietykalni na swoich udzielnych księstwach, rośnie bezrobocie, poszerzają się obszary nędzy – słowem, strukturalny kryzys pełną gębą.

Sytuację pogarsza dodatkowo końska kuracja zaordynowana Ukrainie pod naciskiem Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Do czego taka kuracja prowadzi możemy obserwować na przykładzie Grecji. Na Ukrainie było by to samo razy dziesięć. Kijów nie może wycofać się z programu reform polegających głównie na drakońskim cięciu wydatków, w tym socjalnych i „wygaszaniu” całych gałęzi przemysłu, gdyż oznaczałoby to odcięcie finansowego respiratora oraz reperkusje polityczne, np. danie przez Zachód Rosji wolnej ręki w sprawie Ukrainy, a to dla post-majdanowych władz oznaczałoby śmierć – i to w całkiem dosłownym znaczeniu.

Wszystko to razem wzięte skutkuje licznymi napięciami społecznymi, pogłębia się niezadowolenie, nasilają się demonstracje, protesty, weterani spod Doniecka i Ługańska oskarżają majdanowych polityków o zdradę... Czas stopniowo zaciera pamięć i Janukowycz zaczyna się ludziom wydawać nie taki zły, nad czym zresztą nieustannie pracuje rosyjska propaganda. Nad kijowskimi władzami i oligarchami zawisa widmo nowego Majdanu – tyle, że tym razem sponsorowanego z Kremla i Łubianki. Władze muszą więc jakoś skanalizować i ukierunkować masową frustrację obywateli. Najwygodniej uczynić to metodą wskazania wroga, obiektu nienawiści, najlepiej z zewnątrz. Kto do takiej roli się nadaje? Rosja odpada, bo jako się rzekło, Zachód sobie nie życzy wybuchu kolejnego konfliktu i ze wszystkich sił naciska na kolejne ustępstwa wobec Moskwy w imię nieśmiertelnej polityki świętego spokoju. Więc kto? Białoruś? Słowacja? Węgry? Rumunia? Wolne żarty. Do roli wroga nadaje się wyłącznie Polska, jako wielowiekowy „ciemiężca”, pragnący na dodatek dziś upokorzyć Ukrainę żądaniami by ta rozliczyła się z wołyńskiego ludobójstwa.

Rusza propagandowa machina, banderowcy przypominają sobie o wrażych Lachach – i to nic, że polski rząd jak zwykle grzecznie kładzie uszy po sobie w imię utrzymania fikcji strategicznego partnerstwa. Władze w Kijowie oficjalnie podkreślają „dobrosąsiedzkie stosunki”, a nieformalnie – wspomagają ile sił antypolskie resentymenty propagowane przez różne ośrodki. Nasilają się szykany wobec polskiej mniejszości, tu i ówdzie dochodzi do pierwszych aktów przemocy, padają postulaty rewindykacji terytorialnych... W odpowiedzi na odzyskanie przez Polskę dla zbiorowej świadomości Wołynia, Ukraina nagle odgrzebuje Akcję „Wisła”. Schemat jest przećwiczony – tak jak Rosja „odkryła” sprawę bolszewickich jeńców z 1920 w charakterze „anty-Katynia”, tak Ukraina używa powojennej czystki jako „anty-Wołynia”. W miarę upływu czasu Rosja pomału ze śmiertelnego wroga na powrót staje się gwarantem ochrony przed Zachodem i Lachami – zdrajcami słowiańszczyzny. Koniec końców, Ukraina z powrotem trafia bez jednego wystrzału pod skrzydła Moskwy, z pełnym błogosławieństwem Berlina i Brukseli, zadowolonych, że pozbyły się kłopotu. My zaś zostajemy sam na sam z osią Moskwa – Kijów, czyli odrodzonym rosyjskim imperium.

Nieprawdopodobne? Według mnie całkiem możliwe. Przypomnijmy sobie, że to tonący politycznie „pomarańczowy” Juszczenko wypromował, przy naszej bierności, pogrobowców OUN-UPA i doprowadził do odrodzenia kultu Bandery. Tak więc, nich ta wojna trwa jak najdłużej, bo odnoszę wrażenie, że siły polityczne w Polsce w ogóle nie biorą powyższego scenariusza pod uwagę i nie mają wypracowanych żadnych środków zaradczych na wypadek, gdyby wydarzenia potoczyły się w opisanym tu kierunku.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/piel%C4%99gnowa%C4%87-wojn%C4%99#.VNtPOCyNAmw

Ilustracja: Kresy24.pl

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 6 (76) 16-22.02.2015

środa, 18 lutego 2015

Podatek od nędzy

W Polsce nawet bieda jest towarem luksusowym, który należy opodatkować, by ludziom od dobrobytu w głowach się nie poprzewracało.

W cieniu głosowania i sejmowej awantury związanej z ratyfikacją tzw. konwencji antyprzemocowej, która oczywiście dostarczyła mediom pretekstu by nie zajmować się innymi tematami, przemknęła gdzieś chyłkiem-boczkiem informacja, że w tym samym dniu posłowie PO-PSL odrzucili projekt ustawy podnoszącej kwotę wolną od podatku. Z inicjatywą wyszli „ruchersi” od Palikota, którzy najwyraźniej w roku wyborczym postanowili rzutem na taśmę pokokietować topniejący w oczach elektorat wrażliwością społeczną. Jednak w tym przypadku mniejsza o motywacje i autorstwo projektu (choć, na marginesie, zastanawia, jakim cudem tak nośny temat mógł przegapić PiS – ot, kolejny przejaw indolencji głównej siły opozycyjnej). Problem jest poważny i dotyka ogromne rzesze Polaków.

Tak się składa, że mamy najniższą kwotę wolną od podatku w Europie (oczywiście, wśród krajów stosujących takie rozwiązanie). Obecnie wynosi ona 3091 zł rocznie, czyli w rozbiciu - 257,58 zł miesięcznie. To o połowę mniej niż granica skrajnego ubóstwa, czyli tzw. minimum egzystencji. Według danych GUS, w 2013 roku wynosiła ona miesięcznie 551 zł dla osób gospodarujących samotnie i 371,50 na osobę w gospodarstwach czteroosobowych. Posłowie TR chcieli zwiększyć kwotę dochodu wolną od podatku do 6253,32 zł, czyli 521,11 zł/mies (tyle wynosiła granica skrajnego ubóstwa w 2012 roku wg Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych). Chodziło więc o to, by ludzie żyjący na skraju biologicznego przetrwania nie musieli płacić podatku dochodowego. Póki co bowiem mamy w Polsce jedyny w swoim rodzaju wynalazek: podatek od nędzy.

Jaka jest skala problemu? W 2013 roku poniżej granicy minimum egzystencji żyło 7,4% Polaków, poniżej relatywnej granicy ubóstwa (50% średnich miesięcznych wydatków ogółu gospodarstw domowych) – 16,2%, natomiast poniżej ustawowej granicy ubóstwa – 12,8%. Warto również przypomnieć badania Eurostatu z 2012 roku, z których wynika, że w Polsce zagrożonych ubóstwem lub wykluczeniem społecznym jest 27%, czyli ponad 10 mln obywateli. Jeśli chodzi o dzieci, jest to aż 30,8%. Dodałbym jeszcze kategorię tzw. „working poor”, czyli „pracującej biedoty” - ludzi, którzy mimo podjęcia pracy nie są w stanie zaspokoić podstawowych potrzeb (czynsz, ubranie, jedzenie, opłaty itp.). Według raportu CBOS z 2008 roku takich ludzi jest w Polsce ok. 2 mln, czyli 6,6% dorosłej populacji. Z kolei raport Komisji Europejskiej z 2010 roku mówi aż o 11% „working poor” w Polsce – tyle osób jest zagrożonych biedą lub wykluczeniem społecznym pomimo tego, że pracują.

Z której strony by nie patrzeć, jakie kryteria by nie przyłożyć, dane są przerażające. Mamy rozległe obszary nędzy, w tym ponad 2,8 mln Polaków wegetujących na granicy przetrwania. Wszystkich tych ludzi łączy jedno – zmuszeni są płacić od swej biedy podatek. Wychodzi na to, że nawet bieda jest u nas towarem luksusowym, który należy obłożyć daniną publiczną, by ludziom od dobrobytu w głowach się nie poprzewracało.

Jak kwestia kwoty dochodu wolnej od podatku przedstawia się w innych krajach? W Niemczech (dane za 2013 rok), w przeliczeniu jest to ponad 30 tys zł, przy czym średnie miesięczne wynagrodzenie to ok. 12.878 zł (licząc euro razy 4,3 zł). W Polsce, jak wspomnieliśmy – 3091 przy średnim wynagrodzeniu ok 3.650 (2013 rok wg GUS). Oznacza to, że przy trzyipółkrotnie wyższych zarobkach Niemcy cieszą się niemal 10 razy wyższą kwotą wolną od podatku! Jedźmy dalej. Francja – 25 tys zł przy średnim wynagrodzeniu ok. 12.878 – czyli osiem razy wyższa kwota wolna przy 3,5 raza wyższej płacy. Chorwacja – 14.333 zł przy wynagrodzeniu 4.661, co daje 4,6 raza wyższą kwotę wolną przy średnim wynagrodzeniu wyższym od polskiego raptem o 1,28. A gdzie nam do Hiszpanii z jej 74.122 zł wolnej kwoty... Można tak wyliczać długo, niemniej wszędzie kwoty wolne od podatku są wielokrotnie wyższe – i to biorąc pod uwagę różnice w wysokości wynagrodzeń. Słowem, w odróżnieniu od nas, w Europie nigdzie biedacy nie muszą płacić PIT...

Szacuje się, że podwyższenie kwoty wolnej kosztowałoby budżet państwa 13 mld 662 mln złotych. Państwa na to nie stać! - zakrzykną zwolennicy „zaciskania pasa”. Czyżby? Już nawet szkoda tłumaczyć, że te uwolnione pieniądze trafiłyby na rynek i spora ich część tak czy inaczej wróciłaby do budżetu – choćby pod postacią podatków pośrednich takich jak VAT czy akcyza ukryte w cenach towarów i usług. Ale spójrzmy na takie oto dane: według raportu Fundacji Republikańskiej „Wynagrodzenia w administracji publicznej” z 2013 roku, średnie wynagrodzenie w administracji publicznej to 4395 zł. Łączne wynagrodzenia sektora publicznego to 88 miliardów złotych rocznie, zaś zatrudnienie – 1 mln 900 tys osób. Ale nie – tu pasa zacisnąć nie można. Przecież władza nie uderzy w swój najwierniejszy, urzędniczy elektorat utrzymywany m.in. z podatków płaconych przez osoby poniżej progu ubóstwa. Pasek podatkowy zaciśnie się reszcie – choćby na szyi.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://podgrzybem.blogspot.com/2012/02/zielona-wyspa-w-czarnej-dziurze.html

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 7 (13-19.02.2015)

poniedziałek, 16 lutego 2015

Sąd nad profesorem Nowakiem

Poza wszystkim innym, prawo do krytyki jest wyrazem podmiotowości i niezależności wyborcy.

List profesora Andrzeja Nowaka przygotowany na konwencję prezydencką Andrzeja Dudy wywołał istną burzę. Przypomnijmy, że profesor nie mogąc z powodu choroby uczestniczyć w wydarzeniu (potwierdzam, nie była to „choroba dyplomatyczna”, w czwartek poprzedzający konwencję rozmawialiśmy z prof. Nowakiem na antenie Niepoprawnego Radia PL i słychać było, że z trudem mówi, dręczył go koszmarny kaszel) wystosował swoiste posłanie do działaczy PiS. Zasadniczą treścią listu było sformułowane w ultymatywnym tonie ostrzeżenie, że albo Prawo i Sprawiedliwość wygra obydwie tegoroczne batalie wyborcze w rozmiarach gwarantujących samodzielne rządy, albo nastąpi jego kres jako głównej siły opozycyjnej („To jest walka na śmierć i życie dla Prawa i Sprawiedliwości. (…) Gdyby teraz okazała się nie zdolna do odebrania władzy tym, którzy Rzeczpospolitą niszczą, to znaczyłoby, że przestała być dobrym narzędziem w służbie Polsce. Polacy będą musieli poszukać innego, a raczej stworzyć inne.”). Innymi słowy – żadnych „połowicznych sukcesów” typu udział w II turze, czy kilka mandatów poselskich więcej. List kończy się znamiennymi słowami: „Trzeba wygrać. Koniecznie. Cofać się nie ma dokąd. Przetrwać bez zwycięstwa nie można”. By to zwycięstwo osiągnąć niezbędne są pewne działania naprawcze, takie jak większe otwarcie się PiS na inne środowiska, potraktowanie obu kampanii – prezydenckiej i parlamentarnej – jako nierozerwalnej całości i wreszcie zaprezentowanie prócz Andrzeja Dudy, równie młodego i dynamicznego kandydata na premiera.

I tu na prawicy zawrzało, bowiem prof. Nowak otwartym tekstem twierdzi, że premierem nie powinien być Jarosław Kaczyński – ten winien skupić się na rządzeniu partią i wypromować kogoś innego. Najdalej w polemice posunęła się chyba Agnieszka Romaszewska insynuując we wpisie na Facebooku, iż przez profesora przemawia urażona ambicja (przez jakiś czas mówiło się o jego kandydowaniu na prezydenta) i generalnie, nastręcza się ze swymi radami („ponurym smędzeniem”) nieproszony i nie w porę.

Cóż, szanuję i cenię panią Romaszewską za jej dorobek, ale w tym przypadku chyba pomyliły się jej role niezależnej dziennikarki i aktywistki partyjnej. Rzecz w tym, że prof. Nowak w podobnym tonie wypowiadał się znacznie wcześniej – list jest w zasadzie podsumowaniem tez wygłaszanych publicznie przy różnych okazjach (choćby we wcześniejszych rozmowach na antenie Niepoprawnego Radia PL). Profesor naprawdę nie wyskoczył ze swym orędziem niczym Filip z konopi – jest ono wynikiem gruntownej intelektualnej refleksji nad kondycją opozycji patriotycznej. Problem jest taki, że PiS wraz ze swymi liderami jest doskonale impregnowany na jakąkolwiek krytykę – choćby najbardziej życzliwą i konstruktywną, niezależnie od tego, czy trwa akurat kampania wyborcza, czy też nie. Można odnieść wrażenie, że obowiązującym tam dogmatem jest wiara w kolektywną mądrość partii, która to kolektywna mądrość z kolei wypływa z indywidualnej mądrości prezesa Kaczyńskiego. Wszelkie niepowodzenia (a tych w ciągu ostatnich ośmiu lat trochę się nagromadziło) kwitowane są bez wyjątku wskazywaniem na niesprzyjające warunki zewnętrzne z nieśmiertelnym wytłumaczeniem „bo media są przeciw nam” na czele. My, prawda, tutaj w partii, musimy jedynie być silni, zwarci, gotowi i ani kroku w bok, a naród w końcu przejrzy na oczy i za którymś razem wreszcie na nas zagłosuje.

Przypadek Agnieszki Romaszewskiej nie jest zresztą odosobniony. To element szerszej choroby toczącej żelazny elektorat PiS, której symptomy mam czasami okazję testować na sobie. Ilekroć napiszę tekst utrzymany w duchu omawianego tu listu prof. Nowaka, prędzej czy później pojawiają się reakcje w stylu „a po co takie pisanie, a dlaczego, czemu taka krytyka ma służyć, to rozbijactwo, defetyzm...” i te de. W skrajnych przypadkach padają wręcz oskarżenia o agenturalność i wysługiwanie się jakimś mrocznym siłom. Tego typu „metodę polemiczną” do absurdu doprowadził ostatnimi czasy portal Fronda.pl, dla którego wszystko co choćby na milimetr odstaje od aktualnej linii partii, z automatu zakwalifikowane zostaje jako „ruska agentura”.

Tymczasem, poza wszystkim innym, prawo do krytyki jest wyrazem podmiotowości i niezależności wyborcy. Idzie tu również o przywrócenie właściwego porządku i hierarchii. W demokracji bowiem politycy – nawet najbardziej „nasi”, patriotyczni i tak dalej – nie są naszymi zwierzchnikami, choć zapewne im może wydawać się inaczej, że wspomnę choćby „doktrynę Lipińskiego” wedle której patriotyczny elektorat nie ma wyboru i „musi” głosować na Prawo i Sprawiedliwość. Przeciwnie, to my – jako obywatele i wyborcy – jesteśmy zwierzchnikami polityków i jako tacy mamy prawo domagać się od nich określonych działań i zachowań, oraz wytykać im marazm, czy różne zaniedbania. Zasada ta tyczy się również Andrzeja Dudy oraz prezesa Kaczyńskiego. I z tego uprawnienia skorzystał właśnie profesor Nowak.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 7 (13-19.02.2015)

środa, 11 lutego 2015

Polska na sprzedaż

Trzeba wystawić na sprzedaż Polskę, tym bardziej, że patrząc od strony biznesowej, „ten kraj” i tak w zasadzie jest bankrutem.

I. Wygasić Polskę

Kiedy czytam doniesienia o kolejnych planowanych bądź dokonanych prywatyzacjach, upadłościach i restrukturyzacjach polegających na „wygaszaniu”, nachodzi mnie myśl, że w zasadzie po co się tak rozdrabniać? Na co taka wyprzedaż na raty, skoro wiadomo, że jakikolwiek majątek w polskich rękach to jedynie potencjalne źródło kłopotów i zarzewie społecznego niezadowolenia? Trzeba tym zarządzać, użerać się ze związkowcami, przyjmować na chybcika jakieś ustawy, gdy przedsiębiorstwo zaczyna robić bokami i traci płynność... Na dodatek Unia może mieć pretensje, że jeszcze cokolwiek u nas funkcjonuje prócz montowni, dyskontów i parabanków – potrzebne to komu?

Weźmy takie stocznie. Woziliśmy się z nimi od samego początku przesławnej „transformacji ustrojowej”, związkowcy co i rusz zgłaszali jakieś roszczenia, robole urządzali nieestetyczne zadymy w stolicy, pchając się pod rządowe obiekty ze swoimi wąsatymi facjatami. Słowem, skaranie Boskie, zakłócające konsumowanie owoców dziejowego sukcesu i najlepszego od stuleci okresu w dziejach Polski. Aż z Brukseli spłynęło dobrodziejstwo – kazali stocznie zamknąć. No i zamknęliśmy, zresztą bardzo słusznie, wszak Europa ma swoje stocznie w Niemczech i we Francji – wystarczy. Teraz jest spokój, nikt na Wybrzeżu już nie dymi, zrobi się raz do roku imprezę przed bramą „im. Lenina” w Gdańsku, by uhonorować historycznych wodzów, którzy ponad podziałami zafundowali nam wraz z reformatorskim skrzydłem Partii historyczny triumf i pozamiatane. Nie można by tak ze wszystkim?

Moim zdaniem należy skorzystać z niedawnych doświadczeń związanych z prywatyzacją kolejki linowej na Kasprowy Wierch. Sprzedano ją spółce Altura będącej podmiotem zależnym funduszu Mid Europa Partners z Luksemburga. Altura weszła jako większościowy udziałowiec (99,77% akcji) do przedsiębiorstwa tatrzańskich samorządów – Polskich Kolei Górskich - i tym sposobem pozbyliśmy się kłopotu w postaci publicznej firmy kłującej w oczy generowaniem zysków. Też sobie wymyślili. Wszystko dookoła jedzie na deficycie, a ci się wyłamują. Tak więc, mając na względzie powyższe przedsięwzięcie, trzeba się wreszcie przestać szczypać i po prostu wystawić na sprzedaż Polskę, tym bardziej, że patrząc od strony biznesowej, „ten kraj” i tak w zasadzie jest bankrutem. Dług publiczny na poziomie biliona złotych jest nie do spłacenia – można jedynie odwlec nieco w czasie ostateczny krach kolejnymi pożyczkami pogłębiającymi spiralę długów, „rolowaniem” kolejnych kredytów i księgowymi sztuczkami rozpisującymi państwowe zobowiązania na jednostki pozabudżetowe, ale - jak pokazuje przykład Grecji – wszystko to jedynie do czasu. Nie lepiej uprzedzić nieuchronne i raz na zawsze pozbyć się zgryzot jakich nieustannie przysparza swym istnieniem państwo polskie?

II. Pod młotek!

Jako się rzekło, wszystko i tak zmierza w nakreślonym powyżej kierunku, tyle, że jest niemożliwie rozwleczone w czasie. Już od ćwierć wieku sprzedajemy, sprzedajemy i nie możemy sprzedać. Ile jeszcze potrwa, by przepchnąć prywatyzację Lasów Państwowych i zaspokoić najpilniejsze roszczenia ofiar polskiego antysemityzmu? A kopalnie? Restrukturyzuje się je od 1989 roku i ciągle coś się tam wydobywa. Ostatnio wprawdzie nieco drgnęło w temacie, rząd wynajął porządną, niemiecką firmę konsultingową, która nakreśliła jedynie słuszny program wygaszenia kopalń, w efekcie czego moglibyśmy się przestawić na czystą energię kupowaną w Niemczech i tą drogą spłacić kolejną ratę długu wdzięczności za przyjęcie nas do Europy. No, ale górnicy zaczęli wierzgać i trzeba im było jakoś zatkać gęby przed wyborami. Znowu zwłoka. Wprawdzie ostatnio trochę trzeba było postrzelać, żeby bydło uświadomiło sobie, że władza oprócz marchewek ma również kije, ale to cały czas mitręga, panie, mitręga.

Całe szczęście, że niedługo kończy się okres ochronny na kupno ziemi przez obcokrajowców, więc może chociaż na tym odcinku coś się ruszy, bo umówmy się – dotychczasowe wykupywanie gruntów metodą „na słupa” trąci amatorszczyzną. Na dodatek, ci Polacy uparli się, by koniecznie mieć własne domy i mieszkania. A po co im to? Nie lepiej wynajmować wszystko od banków, tak jak dzieje się to już na rynku leasingowym? Człowiek, który ma coś swojego bywa nieobliczalny, a jak uczy historia, drobna burżuazja jest motorem napędowym faszyzmu. Dobrze, że udało się ich wrobić w te franki – nie dość, że po 30 latach spłacą wielokrotność wartości tego co kupili, to po tym okresie na głodowej emeryturze będą musieli zaciągnąć odwróconą hipotekę „na przeżycie” i tą drogą to co miało należeć do banku, wróci do banku przywracając naturalny porządek rzeczy. Zresztą, jak dobrze pójdzie, to zarżną się a nie spłacą tych rat, więc istnieje realna szansa na wcześniejsze przejęcie nieruchomości – i wtedy bęcwały, którym się roiło, że będą posiadaczami, staną się najemcami. Różnica niewielka – zamiast rat kredytu będą płacili czynsz, może zresztą nawet pozostając w tych samych mieszkaniach. Kamienice nie dla Polaka, co to w ogóle za fanaberie... Podatku katastralnego na nich!

Potrzeba tylko odważnego ruchu zdejmującego z barków ciężar własności – zarówno publicznej, jak i prywatnej. No, wprawdzie po '89 powstało trochę rodzimych firm, które – o zgrozo – wciąż pozostają w rękach nadwiślańskich przedsiębiorców, ale ich załatwi gospodarcza geopolityka. Tak się szczęśliwie składa, że trwają negocjacje na temat powołania TTIP (Transatlantyckie Partnerstwo w dziedzinie Handlu i Inwestycji), czyli ustanowienia strefy wolnego handlu między Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi. Ma ona znieść m.in. ograniczenia jakościowe w przepływie towarów, czyli chociażby wymagania dotyczące norm technicznych, zdrowotnych itd. USA będą mogły więc eksportować na europejskie rynki towary produkowane według tamtejszych, niższych standardów, niezgodne z naszymi normami – np. tanią żywność z GMO, i to bez wyszczególniania zawartości na opakowaniach. Pani premier Kopacz już zadeklarowała swój entuzjazm dla tej inicjatywy. Tak więc, nie ma co zwlekać, sprzedawajmy tę Polskę czym prędzej, póki jeszcze jest cokolwiek warta.

III. Polska INC.

Jestem absolutnie pewien, że raz-dwa znalazł by się strategiczny inwestor pod postacią jakiegoś funduszu zarejestrowanego na Wyspach Bergamutach, zajmujący się z powodzeniem wypłukiwaniem złota z powietrza, z portfelem pełnym wysublimowanych „produktów pochodnych” opiewających na zawrotne sumy. Ponadto, z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że ów fundusz byłby własnością przedstawicieli narodowości kupieckiej, co za jednym zamachem załatwiłoby sprawę żydowskich roszczeń majątkowych. Fundusz ów powołałby spółkę-córkę o nazwie, dajmy na to, „Polska Incorporated”. Nazwa „Judeopolonia S.A.” brzmiałaby zbyt ostentacyjnie i mogłaby sprowokować jakieś ruchawki wśród miejscowych proli. Trzeba by wzywać w ramach ustawy o bratniej pomocy jakieś siły pacyfikacyjne, robić stan wojenny – słowem, dużo zachodu i źle wygląda. A tak, istnieje nadzieja, że miejscowi nawet nie zauważą. Zostawi się im w charakterze firmowego logo biało-czerwone maziaje, żeby mieli czym machać na meczach drużyn zakładowych rozładowując emocje, co jakiś czas zorganizuje się imprezę integracyjną z piwem i fajerwerkami – powinni być zadowoleni.

W ramach zapewnienia spokoju społecznego można również wykorzystać pionierskie rozwiązanie ze stoczni szczecińskiej, gdzie na terenie zlikwidowanego zakładu postawiono „Biedronkę”, by bezrobotni stoczniowcy mieli gdzie wydawać zasiłki. W końcu siła robocza nie może zdechnąć z głodu. No więc nastawia się ludności tubylczej dyskontów, by mieli gdzie wydawać te swoje drobniaki wypracowane w ramach „elastycznego rynku pracy” na śmieciówkach, oraz – rzecz jasna - chwilówki. Zwłaszcza te ostatnie warto jeszcze bardziej rozpropagować, bo dług wiąże niewolnika mocniej niż jakiekolwiek kajdany. Socjal i opiekę zdrowotną stopniowo się „wygasi”, bo po pierwsze – generuje to zbędne koszty, a po drugie - dzięki takiemu zabiegowi bezproduktywna część społeczeństwa umrze bądź wyemigruje. Same korzyści i bilans będzie wyglądał jak należy.

Rządzące obecnie klany i mafie powinny być z takiej transakcji zadowolone. Zamiast sprzedawać kraj dziadowsko, detalicznie, po kawałku, opchną wszystko hurtem i będą ustawione na pokolenia. Tak zwanej „klasie politycznej” również coś skapnie, poza tym, jakaś jej część zawsze będzie mogła dorobić w charakterze ekonomów u nowych właścicieli – zatem, wszyscy co trzeba będą zarobieni. Trzeba tylko wreszcie odważyć się na ten niezbędny ruch wieńczący naszą transformację. Z tego miejsca wzywam panią premier Ewę Kopacz, by jako polska Margaret Thatcher podjęła jak najszybciej stosowne kroki. Że co? Że Margaret Thatcher nie „wygasiła” Wielkiej Brytanii, tylko wyprowadziła ją na prostą? Nie żądajmy zbyt wiele – każdy kraj ma Thatcher na miarę swoich możliwości.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Ilustracja: Budyń78

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 5 (75) 09-15.02.2015

wtorek, 10 lutego 2015

Mentalna kolonizacja

Historia nie jest domeną nauki, tylko polityki i propagandy.

Przy okazji 70. rocznicy wyzwolenia Auschwitz po raz kolejny przećwiczyliśmy na własnej skórze efekty skutecznej polityki historycznej – rzecz jasna, nie naszej. A to w światowych mediach przewinęła się zbitka „polskie obozy koncentracyjne”, to znów jakiś austriacki szmatławiec domagał się od Polaków, by przyznali się wreszcie do współudziału w holocauście. Czy powinniśmy się dziwić i oburzać? Owszem, możemy, lecz reakcje tego typu są cokolwiek jałowe. Proszę zwrócić uwagę, że mimo wnoszonych protestów, w antypolskiej narracji zasadniczo nic się nie zmienia. Oprotestowana gazeta czy telewizja coś tam skoryguje w konkretnym materiale, po czym wszystko wraca do stanu poprzedniego, tzn. za kilka miesięcy znów pojawia się gdzieś wzmianka o „polskich obozach”, my protestujemy, oni przepraszają, albo i nie... i tak w koło Macieju.

Z czego to wynika? Ano z tego, że historia nie jest domeną nauki, tylko polityki i propagandy. Oczywiście, są historycy którzy posługując się naukowym warsztatem coś tam sobie dłubią na tych swoich uniwersytetach, tyle że w praktyce nie ma to większego znaczenia, bowiem efekty tej dłubaniny są starannie przesiewane przez gęste, polityczne sito. Ta skrupulatna procedura służy do wyselekcjonowania memów użytecznych z punktu widzenia odpowiednich centrów dyspozycyjnych, które to memy następnie są przeznaczane do masowej dystrybucji w kraju i za granicą. Dystrybucja obejmuje zarówno procesy edukacyjne, jak i szeroko zakrojoną propagandę medialną. Analiza wydalonej tym sposobem treści pozwala nam stwierdzić, czy mamy do czynienia z państwem suwerennym i podmiotowym, czy też bytem kolonialnym, realizującym obce, z reguły wrogie scenariusze.

Zatem, sytuacja jest następująca: mamy uniwersytet – fabrykę produkującą memy, które po stosownej selekcji przeznaczane są do wszczepiania w mózgownice poddawanych indoktrynacji mas społecznych. Człowiek, który owe memy przyswoi sobie w zadowalającym stopniu, otrzymuje stosowny certyfikat, taki jak dyplom wyższej uczelni - i od tej pory nazywany jest inteligentem. Natomiast inteligent snujący na bazie zaabsorbowanych memów jakieś własne dywagacje, po zatwierdzeniu przez czynniki wyższe staje się intelektualistą oraz „liderem opinii”. I tak to się kręci, Panie i Panowie.

Powyższe dotyczy zresztą nie tylko historii, ale całego spektrum nauk humanistycznych i swojego czasu mieliśmy na tej niwie, jako państwo, swoje sukcesy. Weźmy taki Sobór w Konstancji. Politolog Paweł Włodkowic podczas kolejnych kursokonferencji występuje z szeregiem pism w których definiuje wojny sprawiedliwe i niesprawiedliwe, kwestionuje prawo papieża i cesarza do dysponowania ziemiami pogan oraz ideę nawracania siłą - wszystko to w kontekście sporu z Zakonem Krzyżackim i polemiki z paszkwilem Jana Falkenberga. Innymi słowy, zaszczepił w polityczno-intelektualnym, tudzież propagandowym obiegu ówczesnej Europy memy wypracowane na Akademii Krakowskiej i służące naszym interesom. Tak się to powinno robić. Podobną drogą usiłował pójść śp. prezydent Lech Kaczyński, tu jednak na zebranie pozytywnych owoców polityki historycznej zabrakło czasu i co ważniejsze – siły wewnętrznej Polski, podgryzanej na różne sposoby przez neokolonialne elity. Za propagandą musi bowiem stać potęga państwa – dopiero wtedy brana jest pod uwagę, jak podczas wspomnianego Soboru, inaczej wywołuje jedynie irytację ościennych potencji.

Spójrzmy teraz jakie memy produkowane są w III RP i komu służą. Otóż memy te, określane niekiedy zbiorczym mianem „pedagogiki wstydu”, służą wszystkim, tylko nie nam. Mieliśmy bon-mot Bartoszewskiego o brzydkiej, nieposażnej pannie na wydaniu ustawiający nas w charakterze petenta podczas procesu akcesyjnego do struktur europejskich i obowiązujący po dziś dzień. Mieliśmy histerię wokół Jedwabnego i przeprosiny Aleksandra Kwaśniewskiego wzmocnione następnie słowami Bronisława Komorowskiego, iż „naród ofiar musiał uznać tę niełatwą prawdę, że bywał także sprawcą”. Mamy fetowanie ponurych łgarstw J.T. Grossa oraz „Pokłosie” wyświetlane podczas specjalnych pokazów w polskich ambasadach, ostatnio zaś promowanie na rynkach międzynarodowych „Idy” zamiast chociażby „Miasta 44” Jana Komasy. O tchórzliwym pominięciu dzieci rotmistrza Pileckiego podczas obchodów w Auschwitz aż wstyd pisać.

Cóż z tego, że są wspaniali historycy pokroju profesorów Jana Żaryna czy Andrzeja Nowaka pracującego nad monumentalnymi „Dziejami Polski”. Ich memy są odsiewane przez system w pierwszej kolejności na rzecz memów służących kolonizatorom. Na „polski antysemityzm” zawsze znajdą się fundusze i moce przerobowe, podobnie jak na całą resztę importowanych wynalazków ułatwiających mentalną okupację Polaków. Krótko mówiąc – obecnie to nie my zaszczepiamy nasz przekaz światu, tylko świat zaszczepia swój przekaz nam. I dopóki nie staniemy na własnych nogach, ten stan rzeczy się nie zmieni.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 6 (06-12.02.2015)

piątek, 6 lutego 2015

Abp Wielgus – ofiara okoliczności?

Współpraca arcybiskupa z bezpieką została potraktowana pretekstowo, zaś cała sprawa ma korzenie sięgające o wiele głębiej.

I. Zmowa milczenia

W związku z opublikowanymi pod koniec ubiegłego roku wspomnieniami abp. Stanisława Wielgusa wracają wydarzenia z przełomu lat 2006/2007. A w zasadzie – miałyby szansę powrócić, gdyby książka „Tobie, Panie, zaufałem, nie zawstydzę się na wieki. Historia mojego życia” została dostrzeżona przez media i publicystów, którzy w sprawie arcybiskupa odegrali wówczas wiodącą rolę. Tymczasem, jakoś tak się składa, że wszyscy z „Gazetą Polską” na czele, starannie patrzą w innym kierunku, pomijając publikację wymownym milczeniem. Zastanawiające, tym bardziej, że przecież konfliktowi wokół hierarchy nadano status sporu fundamentalnego dla dalszych losów polskiego Kościoła. Książkę zauważyły – co naturalne – media związane z ojcem Tadeuszem Rydzykiem, które konsekwentnie broniły i bronią dobrego imienia arcybiskupa, natomiast ze strony jego ówczesnych oskarżycieli – cisza. Podobnie było z wcześniejszą o rok książką dziennikarza „Naszego Dziennika”, Sebastiana Karczewskiego „Zamach na Arcybiskupa. Kulisy wielkiej mistyfikacji”. W jednym i drugim przypadku zero odniesień do argumentów, opinii, polemik. Przytoczę tu wymowny obrazek: otóż podczas jednego z niedawnych spotkań w Klubie Ronina ktoś z publiczności zwrócił się do Tomasza Terlikowskiego w tonie, czy ten odnośnie swej postawy wobec abp. Wielgusa nie ma sobie nic do zarzucenia. Skonfundowany publicysta, odwracając głowę, był w stanie rzucić tylko „nie ja go odwoływałem i nie ja werbowałem”. I tyle.

Dlatego dobrze się stało, że autobiografii poświęcił obszerny tekst Sławomir Cenckiewicz. Artykuł „Krzywda i thriller arcybiskupa Wielgusa” zawieszony na portalu tygodnika „Do Rzeczy” pozwala nam wejrzeć w splot okoliczności towarzyszących sprawie aż po dramatyczny finał w trakcie pamiętnego ingresu do warszawskiej archikatedry 7 stycznia 2007. Przyznam się, że sam również prześlepiłem ukazanie się książki, więc z tym większym zaciekawieniem przeczytałem analizę Cenckiewicza.

II. Drugie dno

W tym miejscu muszę powiedzieć, że w czasie trwania wydarzeń składających się na tzw. „sprawę Wielgusa” bez większych zastrzeżeń przyjmowałem narrację „Gazety Polskiej” - TW „Grey” to TW „Grey” i nie powinien obejmować godności kościelnych, koniec kropka. Zresztą, kwestia kościelnej lustracji, nigdy do końca nie przeprowadzonej, wciąż pozostaje aktualna, podobnie jak oczyszczenie wielu innych środowisk oddziałujących na życie publiczne oraz atmosferę intelektualną i duchową współczesnej Polski. W miarę upływu czasu w coraz większym stopniu dopuszczałem jednak możliwość, że współpraca arcybiskupa z bezpieką została potraktowana pretekstowo, zaś cała sprawa ma korzenie sięgające o wiele głębiej.

Jak pamiętamy, przy okazji „sprawy Wielgusa” zawiązały się dość egzotyczne sojusze. Część medialnego mainstreamu doznała nagłego nawrócenia na lustracyjną wiarę powtarzając argumenty tak znienawidzonych w innych okolicznościach rozliczeniowych „inkwizytorów” grzebiących się w „ubeckim szambie”. Z kolei np. Radio Maryja czy „Nasz Dziennik” momentami ocierały się o kopiowanie antylustracyjnej retoryki „Gazety Wyborczej”, która nota bene zajęła wówczas ambiwalentne stanowisko, w pewnym momencie udostępniając nawet atakowanemu arcybiskupowi swe łamy na wywiad w którym znalazła się pochwała linii „Wyborczej”.

Sam abp Wielgus przyczyn nagonki upatruje w zakulisowym działaniu masonerii, której nie w smak były konserwatywne poglądy dostojnika piętnującego wielokrotnie lewacki postmodernizm i lansowane przezeń antywartości. Nie ulega wątpliwości, iż ten konkretny hierarcha na tak prestiżowym stanowisku jak warszawskie arcybiskupstwo był dla wielu osób i środowisk szalenie niewygodny i to z szeregu różnych przyczyn. Metropolita warszawski o tak jednoznacznych i wyrazistych przekonaniach, otwarty sympatyk Radia Maryja, był nie do strawienia dla lewicowych salonów, polityków obozu postmagdalenkowego, czy kościelnych liberałów. Co innego, gdy głosi swe przesłanie w prowincjonalnym Płocku, a co innego, gdyby podobny przekaz wybrzmiewał z archikatedry warszawskiej. Ale nie tylko ta strona mogła mieć interes w usadzeniu hierarchy. I tu pozwolę sobie naszkicować własną hipotezę, która z tego co się orientuję, chyba do tej pory nie zaistniała w przestrzeni publicznej.

III. Akcja polityczna?

Na jej trop naprowadziła mnie lista wrogów i przyjaciół, których arcybiskup wymienia w swej książce. Do przyjaciół zalicza m.in. Romana Giertycha, Andrzeja Leppera, Waldemara Pawlaka, Jana Engelgarda, Bogusława Kowalskiego, Waldemara Gontarskiego i Włodzimierza Blajerskiego. Widać tu pewną prawidłowość – są to albo osoby związane z Radiem Maryja, albo polityczni konkurenci PiS z różnych opcji, w tym narodowo-katolickiej, przy czym obie grupy częściowo się pokrywają. Przypomnijmy sobie teraz polityczną atmosferę końca 2006 i początku 2007 roku. Koalicja PiS-LPR-Samoobrona wisi na włosku. Trwają przepychanki wokół uchwalenia ustawy budżetowej, realna staje się perspektywa przedterminowych wyborów. Polityczne zapasy w łonie koalicji nie ustają ani przez chwilę, dopiero co miała miejsce wykreowana przez TVN afera z „taśmami Beger”. I w tym wszystkim nagle narodowo-katolicka konkurencja PiS po prawej stronie zyskałaby potężnego sojusznika w osobie metropolity warszawskiego – abp. Stanisława Wielgusa. Do tego możnego protektora w szeregach episkopatu pozyskałby ojciec Rydzyk, którego lojalności PiS i bracia Kaczyńscy nigdy nie mogli być do końca pewni i który promował w swych mediach rywali PiS z grona „przystawek”.

W międzyczasie, od 29 października 2006, trwają rozmowy na temat objęcia metropolii warszawskiej przez abp. Wielgusa, ostatecznie papież Benedykt XVI podpisuje bullę nominacyjną 6 grudnia. Wkrótce następuje odpalenie afery – 19 grudnia Tomasz Sakiewicz, nie kryjący się ze swymi sympatiami zwolennik PiS, ogłasza, że nowo mianowany metropolita był tajnym współpracownikiem komunistycznych służb. Rozpoczyna się medialna jatka zakończona, jak wiemy, ustąpieniem arcybiskupa. 3 stycznia 2007 prof. Marek Wichrowski kopiuje w IPN dokumenty dotyczące abp. Wielgusa i przekazuje je Tomaszowi Sakiewiczowi (z czego wynika, że wcześniej Sakiewicz prawdopodobnie dysponował jedynie informacjami z drugiej ręki), fakt współpracy potwierdza 5 stycznia Kościelna Komisja Historyczna, wreszcie dochodzi do narady w nocy 6/7 stycznia w Pałacu Prezydenckim z udziałem prezydenta Lecha Kaczyńskiego, nuncjusza apostolskiego abp. Józefa Kowalczyka, przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski abp Józefa Michalika i sekretarza KEP bp Piotra Libery, podczas której ustalono, że abp Wielgus zrzeknie się urzędu podczas ingresu. Nieco wcześniej do Rzymu udał się Przemysław Gosiewski, który wspólnie z ambasador Hanną Suchocką uzyskał zgodę papieża Benedykta XVI na rezygnację abp Wielgusa. Resztę znamy.

Podsumowując, uważam, że przeciwko abp Wielgusowi zagrał splot różnych czynników i interesów. Widzę to następująco: mainstream polityczno-medialny III RP (i być może ta nieszczęsna masoneria) wszedł w temat, bo nadarzyła się okazja utrącenia niewygodnego ideologicznie hierarchy. W interesie Jarosława Kaczyńskiego i PiS leżało niedopuszczenie do wzmocnienia rywali politycznych po prawej stronie i zbytnie usamodzielnienie się ojca Rydzyka. Swoje, prócz robótki dla PiS, miał tez do ugrania Tomasz Sakiewicz – zależało mu na osłabieniu toruńskich mediów ojca Rydzyka z którym rywalizuje o patriotyczny target i „rząd dusz” na prawicy. No i jeszcze liberalne skrzydło episkopatu, także niechętne redemptoryście. Słowem, chodziło tu o wszystko, tylko nie o lustracyjne pryncypia. Sądzę, że w innych okolicznościach abp Wielgus objąłby godność metropolity bez przeszkód. Pamiętajmy, że abp. Józef Kowalczyk nie ucierpiał w związku ze swą rejestracją jako Kontakt Informacyjny „Cappino”. Nic dziwnego więc, że ówcześni oskarżyciele teraz wolą wspomnień swej politycznej ofiary nie zauważać.

Na marginesie, przypuszczam, że przynajmniej część publicystów mogła w całej aferze uczestniczyć nieświadomie, choć trudno mi uwierzyć, by był to akurat Sakiewicz. Ale już Terlikowski, Pospieszalski czy ks Tadeusz Isakowicz-Zaleski mogli nie zdawać sobie sprawy o co tak naprawdę toczy się gra. Zapewne wielu łyknęło lustracyjny pic – że chodzi tu o oczyszczenie, rozliczenie, naprawę Kościoła itd. Sam tak sądziłem. To trochę jak ze sprawą prof. Kieżuna – ot, wojenka między dwoma tygodnikami wymknęła się spod kontroli, a my się mamy ekscytować „pryncypiami”.

***

Kończąc – abp Stanisław Wielgus nie jest moim bohaterem. Fakt współpracy z SB wydaje się ewidentny. Nie po drodze mi również z niektórymi jego „przyjaciółmi”, antylustracyjnymi poglądami i kilkoma innymi kwestiami. Jednak nie znoszę być traktowany przedmiotowo – niezależnie, czy robią mnie w trąbę „nasi” czy „nie-nasi”. A przede wszystkim, lubię wiedzieć co jest grane – i stąd ten tekst.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 4 (74) 02-08.02.2015

czwartek, 5 lutego 2015

Prezydent – monarchista?

Tegoroczne wybory są istotne tylko z jednego względu – skali, na jaką zostaną przekręcone i czy machloje zaowocują buntem społecznym.

Grzegorz Braun, odpowiadając na wezwanie społecznego komitetu poparcia, ogłosił zamiar kandydowania w tegorocznych wyborach prezydenckich. Trzeba powiedzieć, że spośród kandydatur niszowych, ta jest z pewnością najbardziej barwna. Korwin ze swoimi ekstrawagancjami już się cokolwiek przejadł, zresztą jest dla mnie od dawna nieakceptowalny ze względu na swoje rusofilskie wyskoki, czym wpisuje się w ogólnoeuropejską tendencję partii radykalnych – od francuskiego Frontu Narodowego sponsorowanego przez oligarchę Romana Popowa począwszy, a na niemieckiej Pegidzie skończywszy. Putin gra na tego typu ruchach, tak jak niegdyś ZSRR grało na ugrupowaniach lewackich z pokolenia '68, natomiast u nas ma po prawej stronie swojego Korwina oraz część endecji starszego, paxowskiego pokolenia – i oby tylko ich.

Jakby nie patrzeć, wyrazistość opinii pana Grzegorza i bezkompromisowość w ich głoszeniu sprawia, iż z pewnością będzie interesująco. Osobiście, ostrzę sobie zęby na klipy wyborcze – znając talent reżyserski Brauna, możemy oczekiwać małych perełek. Jeżeli jego zapatrywania pójdą „w lud” w szerszym zakresie niż do tej pory, będzie to korzyścią samą w sobie i formą ominięcia cenzorskiego zapisu na nazwisko jakiemu jest poddany. Smaczku kandydaturze dodają zarówno monarchistyczne przekonania, jak i reszta spektrum głoszonych przezeń poglądów idących zazwyczaj w poprzek głównego nurtu - i to zarówno tego salonowo-rządowego, jak i prawicowo-opozycyjnego. Oczywiście powstaje pytanie, na ile sam Braun wierzy w realny wyborczy sukces, a ile w jego decyzji jest swoistego happeningu politycznego i okazji do upowszechnienia swojego przekazu – o tym jednak przekonamy się już wkrótce, w trakcie trwania kampanii.

Na marginesie warto odnotować atak politycznej wścieklizny jakiego dostał na wieść o kandydowaniu Brauna właściciel portalu „Fronda.pl”, Tadeusz Grzesik. Człowiek ów najwyraźniej postawił sobie za punkt honoru przerobienie „portalu poświęconego” już nawet nie w prawicowy odpowiednik „Gazety Wyborczej”, co wręcz w „Trybunę Ludu”. Jego narrację w skrócie można sprowadzić do zasady – wszystko co nie jest PiS-em, to ruska agentura i wedle tego strychulca „rozkminia” w tekście „Lustracja Grzegorza Brauna” różne publiczne wypowiedzi reżysera. Jak się okazuje, by zostać agentem Putina wystarczy mieć odmienne poglądy na kwestię wydarzeń na Ukrainie, polskiego zaangażowania w konflikt, sprzeciwiać się żydowskim roszczeniom majątkowym, czy krytycznie odnosić się do powstań narodowych (zupełnie jakby odwieczny spór o polski insurekcjonizm nie był częścią naszej historyczno-kulturowej tradycji). Aż przykro patrzeć, co się wyrabia z bardzo dobrym i szanowanym niegdyś portalem. Kolejny dowód na to, że jednoznacznie partyjne afiliacje mogą zabić nawet najlepsze medium, o czym świadczy również malejąca sprzedaż „Gazety Polskiej” (przy okazji – portal Niezależna.pl pominął newsa o kandydaturze Brauna wymownym milczeniem). Innymi słowy: media tożsamościowe, nawet w pewnym stopniu sprzyjające jakiemuś ugrupowaniu – tak, media partyjne, czy wręcz sekciarskie – nie, bo to droga do klęski.

W każdym razie, w pierwszej turze wyborów zamierzam zagłosować na Grzegorza Brauna. Wybory zapewne i tak zostaną sfałszowane, więc można się nie przejmować terrorem „zmarnowanego głosu”, a z dwojga złego lepiej pójść do urny, by fałszerze mieli się nad czym trudzić, niż zostać w domu, co po ostatnich wyborach samorządowych deklarują niektórzy przeciwnicy reżimu. Tegoroczne wybory są bowiem istotne tylko z jednego względu – skali, na jaką zostaną „przekręcone” i czy machloje zaowocują buntem społecznym. Pan Andrzej Duda na mój ewentualny głos będzie musiał zaczekać do drugiej tury, bo do tej pory nie zrobił w zasadzie nic, by się o ten głos postarać. Powiem więcej – jego reakcja na zajścia w PKW, to gwałtowne odcięcie się i ton potępienia „warchołów” sprawiły, że zarobił u mnie potężnego „minucha” i ów „minuch” jeszcze się nie zatarł. Ciekawe, na co on, jego sztab i partia czekają – że zwycięstwo samo przyjdzie? Póki co bowiem obserwuję pewną polityczną schizofrenię – z jednej strony głosi się, że wybory zostały sfałszowane, co oznacza, że polska demokracja jest nie tyle ułomna, co jej po prostu nie ma i żyjemy w warunkach zakamuflowanej dyktatury. Z drugiej natomiast opozycja sprawia wrażenie, jakby ten rząd dało się odsunąć od władzy za pomocą normalnych, demokratycznych procedur. Na dodatek kampania kandydata PiS prowadzona jest póki co potwornie drętwo i niemrawo. Samo podkreślanie, że był współpracownikiem śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego to o wiele za mało. Ordynans Piłsudskiego nie jest Piłsudskim, niestety. Tak więc w pierwszej turze spokojnie możemy dać opozycyjnemu monopoliście prztyczka w nos, a w drugiej, cóż – należy maksymalnie utrudnić zadanie fałszerzom, czyli głosować na zasadzie każdy, byle nie Komorowski. Może być nawet zupa Ogórkowa.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 5 (30.01 – 05.02.2015)