piątek, 30 września 2011

Afera łupkowa


Polskie łupki dla Gazpromu - cz.II. Czy będziemy ćpali ruski gaz wydobywany na polskim terytorium?


I. Afera łupkowa a mediodajnie III RP

Informacja o tym, że 1/5 koncesji na poszukiwanie gazu łupkowego trafiła w ręce firm powiązanych z Rosją zrobiła niedawno trochę szumu w mediodajniach, po czym, żeby zatrzeć złe wrażenie, wyrobnicy z propagandowego frontu obozu beneficjentów i utrwalaczy IIIRP pobiegli rezerwować miejsca w tuskobusach, zerkając w międzyczasie z aprobatą na tężejący słupek Palikota. Dziś tematu już praktycznie nie ma, jako że organizatorska rola mediów nie na tym polega by frustrować i wytrącać z błogostanu oddaną w zarząd tubylczą opinię, z przeproszeniem, publiczną.

A mnie przypomina się, jak nieco ponad pół roku temu portal wPolityce.pl, powołując się na źródła w Ministerstwie Środowiska podał informację, że „za wieloma firmami (więcej niż 50 %), które uzyskały koncesje z Ministerstwa Środowiska na wydobycie gazu łupkowego w Polsce, stoją rosyjskie służby i rosyjska mafia”. Owszem, jak się zdaje redakcja wPolityce.pl przegięła ze skalą zagrożenia, ale 1/5 koncesji w rosyjskich rękach to i tak o 1/5 za dużo, zważywszy na realne zagrożenie, że firmy te będą sabotowały eksploatację przyznanych im złóż.

Istotne jest jednak co innego: tej informacji, o potencjalnie strategicznym znaczeniu dla bezpieczeństwa energetycznego Polski, nie podchwyciła wtedy żadna mediodajnia, nikt nie wszczął dziennikarskiego śledztwa, wiadomość przemknęła jak gdyby nigdy nic i tylko niżej podpisany uznał za stosowne przytoczyć ją na swym blogu w notkach „Polskie łupki dla Gazpromu?” i „Euro-koalicja przeciw polskim łupkom?”. Jeśli uczynił to ktoś jeszcze – zwracam honor i przepraszam, nie zmienia to jednak ogólnego obrazu sytuacji. Obecny skandal, który w każdym poważnym kraju nie schodziłby z czołówek gazet, u nas przemyka gdzieś w rubrykach gospodarczych, zaś wiodące redakcje zgodnie z tradycją III RP bardzo się pilnują, by patrzeć w inną stronę i troskliwie przykrywać aferę łupkową wrzutkami w rodzaju gospodarskiej wizyty Tuska przy odwiercie w Lubocinie, czy 300 miliardów które „załatwią” nam w Unii Buzek z Lewandowskim.

Zresztą i teraz pewnie niczego byśmy się nie dowiedzieli, gdyby nie eurodeputowani Lena Kolarska-Bobińska (autorka raportu o energetycznej przyszłości Europy) oraz Jacek Saryusz-Wolski, którzy w Brukseli zerwali się Tuskowi ze smyczy i uzyskali od Komisji Europejskiej stosowne informacje. Rzadko zdarza mi się pochwalić kogoś z PO, odnotuję zatem to sobie w pamiętniczku.

II. Rola służb specjalnych w aferze łupkowej

Osobną sprawą jest funkcjonowanie w tym obszarze naszych służb specjalnych. Podobno to Kaczyński z Macierewiczem rozwalili służby, które w mrocznych czasach IVRP przeżywały okres wielkiej smuty, rozkładu i degrengolady, a mimo to jakoś nie jestem w stanie sobie wyobrazić, by za rządów PiS-u dopuszczono do podobnej afery, jaką było prześlepienie 21 procent koncesji sprzedanych firmom powiązanym kapitałowo z podmiotami rosyjskimi. A teraz, kiedy szeroką ławą powrócili do łask i wpływów starzy sprawdzeni fachowcy – jest to możliwe, bardzo proszę, zaś premier Tusk nawet nie sili się na kiepskie dowcipy o dymisjonowaniu Bondaryka.

Widzę w tym skandalu dwie możliwości: albo obecne służby specjalne odpuściły sobie ochronę newralgicznej inwestycji, jaką jest przyszłe wydobycie gazu łupkowego, albo przeciwnie – bardzo skrupulatnie dopilnowały by w rosyjskie ręce trafił odpowiedni kawałek łupkowego tortu. Nie ukrywam, że bardziej prawdopodobny wydaje mi się wariant drugi, albowiem wywodzące się z PRL-u i uzupełnione jedynie przez kooptację młodszego narybku tajne organa, pieczołowicie czuwające nad procesem „transformacji”, nie są przecież od tego, by chronić interesy polskiego państwa. One są po to, by ochraniać szeroko rozumiany dobrostan obozu beneficjentów i utrwalaczy IIIRP, którego są nieodłączną częścią, a także interesy ich patronów oraz ekspozytur w rodzaju obecnej dyktatury matołów. Gdy spojrzeć pod tym kątem, afera łupkowa przestaje dziwić, podobnie zresztą jak wszystkie inne afery. Rosja zwyczajnie musiała dostać swoje 21 procent koncesji i oby tylko tyle.

Ot – i mamy kolejną odsłonę „państwa na niby”, w którym za atrapą oficjalnych instytucji toczy się gra wpływów o swój kawałek postawu czerwonego sukna.

III. Sojusz polsko-brytyjski kontra anty-łupkowa koalicja?

Jak słusznie się zauważa, Rosjanie nie po to interesują się polskimi złożami, by je eksploatować, tylko przeciwnie – by uniemożliwić (plan maksimum) lub znacząco ograniczyć wydobycie surowca w Polsce. Uruchomienie eksploatacji na masową skalę mogłoby bowiem w nieodległej przyszłości zakończyć gazową hegemonię Rosji w regionie, zaś w wymiarze globalnym – wpłynąć na obniżkę cen gazu na światowych rynkach, co byłoby zabójcze dla rosyjskiej gospodarki i jej geopolitycznego narzędzia jakim jest Gazprom. To zaś z kolei oznaczałoby wysadzenie z siodła obecnej dyktatury czekistów z Putinem na czele.

No, chyba że Rosja uzna, iż ma nad polskimi złożami taką kontrolę i na tyle mocne wpływy w Priwislanskim Kraju, że może sobie pozwolić na uruchomienie eksploatacji. Wtedy okaże się, że po staremu ćpamy ruski gaz – ruski gaz wydobywany na polskim terytorium - zaś dochody z eksportu błękitnego paliwa tradycyjnie zasilać będą kasę Gazpromu i kieszenie towarzyszy czekistów.

Na razie jednak szykuje się możliwość ograniczenia przyszłego wydobycia w Polsce o 1/5 i nie jest to ostatnie słowo towarzyszy czekistów zważywszy na intensywny lobbing „ekologiczny” Gazpromu w UE, który nie spotyka się z naszym kontr-lobbingiem pro-łupkowym. A że anty-łupkowa ofensywa Gazpromu zbiega się z interesami unijnych wielkich – Francji i Niemiec, to całkiem możliwe jest przeforsowanie zakazu wydobycia gazu łupkowego metodą szczelinowania hydraulicznego na całym terytorium Unii (szerzej w tekstach: „Euro-koalicja przeciw polskim łupkom?” i „Euro-koalicja przeciw polskim łupkom II”).

Na szczęście w tej rozgrywce niedługo może nam przybyć nieoczekiwany sojusznik. Otóż na terytorium Wielkiej Brytanii odkryto złoża gazu łupkowego szacowane na 5 bln m3 (zasoby porównywalne z polskimi!). To zmienia znacząco sytuację, gdyż do tej pory w kwestii łupków byliśmy w Europie raczej osamotnieni. Obecnie możliwy jest polsko-brytyjski sojusz pro-łupkowy na unijnej arenie. Niezależnie od tego, że staniemy się konkurentami w wydobyciu i sprzedaży shale gas, łączy nas w tym momencie wspólny interes w postaci zablokowania anty-łupkowych działań „ekologistów”, Gazpromu, Francji oraz Niemiec. Jest wszakże jeden podstawowy warunek: odsunięcie od władzy obecnej dyktatury matołów, bo oni tego nie zrobią!

Tak czy inaczej, nawet jeśli dyktatura matołów pozostanie przy korycie, warto będzie przyglądać się poczynaniom Brytyjczyków i konfrontować je z rozwojem sytuacji w Polsce. Choćby po to, by uświadomić sobie różnicę w podejściu do interesów strategicznych między poważnym państwem a kartoflanym kondominium.

Gadający Grzyb

środa, 28 września 2011

Czy PiS rozbroi przedwyborczą bombę?


Dyktatura matołów szykuje przedwyborczą prowokację, bo jest pod ścianą – ma świadomość, że tym razem „grubej kreski” już nie będzie.


I. Prowokacja na ciszę wyborczą

O sprawie przedwyborczej „bomby” robi się coraz głośniej – i dobrze. Zastanawiająca jednak i dla mnie niezrozumiała jest wstrzemięźliwość PiS-u, który póki co jakoś nie kwapi się do jej rozbrojenia. Dla tych, którzy przeoczyli, streszczenie sytuacji:

Tuż przed ciszą wyborczą zagraniczne media sprzyjające aktualnej władzy mają opublikować spreparowany zapis rozmowy Jarosława Kaczyńskiego ze śp. prezydentem Lechem Kaczyńskim, która miała miejsce za pośrednictwem telefonu satelitarnego podczas tragicznego lotu do Smoleńska 10.04.2010. Z rzekomego „zapisu” ma wynikać, że Jarosław Kaczyński nalegał, by lądować mimo złej pogody. Wrzutkę podchwytują polskie proreżimowe mediodajnie i robią z tego temat nr 1 podczas ciszy wyborczej – bo sprawa formalnie wyborów nie dotyczy. Rozpętuje się jazgot i histeria, jakie tylko nasi luminarze „dziennikarstwa kontr-faktycznego” potrafią uskutecznić, zaś Jarosław Kaczyński nie może się bronić, bo złamałby ciszę. Przy założeniu, że PiS i PO idą łeb w łeb, taka prowokacja mogłaby przechylić szalę na korzyść Platformy, tak jak w 2007 roku szalę przechyliły fotogeniczne gluty posłanki Sawickiej.

II. Dyktatura matołów pod ścianą

To oczywiście jedynie pogłoski, ale jak stwierdził portal wPolityce.pl, który sprawę ujawnił, są to pogłoski „mocne”. Krążą uporczywie w dziennikarsko-politycznych kuluarach, zaś rządząca nami dyktatura matołów będąca ekspozyturą obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP pokazała już niejednokrotnie do czego jest zdolna, zwłaszcza że teraz musi wygrać wybory – bo wisi nad nimi Trybunał Stanu i widmo odsiadki. Słynny esemes o „pilotach, którzy zeszli poniżej 100 metrów” i że „do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił", to tylko jedna z próbek możliwości tej ekipy. Wiodące mediodajnie, które niczym za Lenina świadome są „organizatorskiej roli prasy” również nieustająco dostarczają dowodów swego zaangażowania w zarządzanie opinią publiczną. Pamiętamy histerię naciskową, pamiętamy „debeściaków” („tak lądują debeściaki”), pamiętamy przemysł pogardy. Co ich powstrzyma przed rozkręceniem draki na podstawie kolejnej wrzutki?

Nic ich nie powstrzyma, bo kwestie wiarygodności ta zadaniowana mętownia ma od zawsze w głębokim poważaniu, szczególnie gdy wchodzą w grę priorytety obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, zaś ludność tubylcza jest na tyle skołowana, że w znacznej części łyknie wrzutę, jak łyknęła poprzednie. Kiedy zaś okaże się, że to wszystko było ordynarnym kłamstwem, to po pierwsze - zwyczajnie przestanie się o tym mówić i pisać, tak jak przestało się pisać o „debeściakach”, bez cienia wstydu i słowa przeprosin, po drugie zaś – będzie już po wyborach i w redakcjach na Czerskiej, Wiertniczej i pozostałych propagandowych komórkach dyktatury matołów zapanuje błogie poczucie dobrze spełnionego obowiązku.

A przede wszystkim zrobią to dlatego, że są pod ścianą – mają świadomość, że tym razem „grubej kreski” już nie będzie.

Swoją drogą, jestem ciekaw, kto odpali ten ładunek: Czuchnowski? Kublik? Kuźniar? Miecugow?

III. Schetyna i „mocne pogłoski”

Jak donosi „Rzeczpospolita” Grzegorz Schetyna w Radiu Zet na pytanie Stokrotki o szykowaną prowokację zareagował śmiechem: „- Nie słyszałem o tym, ale to na pewno nieprawda”. Popatrzmy na szczery uśmiech krokodyla, z którego słynie „żelazny Grzegorz” i pospekulujmy. Niewykluczone, że Schetyna pozostający na bocznym torze faktycznie do pewnego momentu nie wiedział, bo jego wierny Protasiewicz stojący formalnie na czele kampanii nie wydaje się być człowiekiem do organizowania takich zadań. Pomysłem na jego miarę są „tuskobusy”, zaś sprawa prowokacji bardziej pasuje mi do Ostachowicza lub chłopców od Bondaryka. Ale Schetyna mógł się dowiedzieć, bo nie jest przecież tak całkiem bez wpływów, a że z różnych względów nie musi być zainteresowany zwycięstwem które umocniłoby Tuska, więc może to z jego otoczenia wyszedł przeciek - owe „mocne pogłoski”?

Pozostaje pytanie: czy pójdzie sygnał, że akcja jest „spalona”, czy też mimo wszystko bomba zostanie zdetonowana? Wiodące mediodajnie poza jednym pytaniem Stokrotki sprawą się nie interesują – nie było rozkazu – więc sytuacja pozostaje w zawieszeniu. O całej kwestii wiedzą w tej chwili właściwie jedynie czytelnicy kilku prawicowych portali, ale nie wiadomo jak sytuacja będzie przedstawiała się za tydzień.

Jest jeszcze inna możliwość – niewykluczone, że PO ma jakiś plan awaryjny i podczas ciszy wyborczej uraczy nas innym numerem, albo że cała awanturka była wypuszczonym balonem mającym odwrócić uwagę od prawdziwej prowokacji.

IV. Rozbroić brudną bombę

Na dzień dzisiejszy istotniejszy jest jednak problem: jak PiS rozbroi tę brudną bombę? Wywiad Jarosława Kaczyńskiego dla „Uważam Rze” w którym przytacza treść i okoliczności rozmowy z bratem to mało – to wręcz dramatycznie mało, jeśli Platforma jest zdeterminowana by jednak wystartować z akcją. Tu trzeba – i to szybko - na początek zrobić konferencję prasową, jako podbudowę przekazu, następnie zaś przedstawiciele Prawa i Sprawiedliwości – skoro już łażą po reżimowych mediodajniach – powinni przy każdej okazji poruszać temat prowokacji. Dlaczego? Ano dlatego, że po kilku dniach, gdy komunikat dotrze już do opinii publicznej, będzie można temat wyciszyć, neutralizując w ten sposób z kolei nieuchronną medialną kontrakcję, która niewątpliwie utrzymana będzie w duchu „pisowskich paranoików od Smoleńska”.

Posunięcie takie zaburzy wprawdzie nieco kampanijny, uładzony wizerunek partii, ale dobrze rozegrane może przedstawić Jarosława Kaczyńskiego w roli ofiary bezwzględnych przeciwników i wręcz przysporzyć głosów wahających się wyborców. Na pewno zaś ewentualne straty będą mniejsze niż zostawienie sprawy samej sobie. Trzeba podjąć to ryzyko zanim będzie za późno.

Gadający Grzyb

piątek, 23 września 2011

Tusk między młotem a kowadłem


Usiądźmy wraz z premierem na przydrożnym kamieniu i pomyślmy – co z tą kampanią jest nie tak? Czy aby na pewno drużyna Platformy gra do jednej bramki?



I. „Nie chcem ale muszem”?


W poprzedniej notce postawiłem pytanie: Czy Tusk chce wygrać wybory? Odpowiedź mi wychodzi wałęsowska: może nie chce ale musi?


Spójrzmy: rozkład państwa się pogłębia, dług publiczny rośnie w zastraszającym tempie, niedługo skończą się pieniądze od „dobrego wujka z UE”... Na dodatek ten „dobry wujek” zechce się najprawdopodobniej przyjrzeć jak unijna kasa była „rozchodowana”, a wtedy może się okazać, że sporą część funduszy trzeba będzie zwracać, bo w rozkopanych inwestycjach, którymi tak obecnie nasz nie-rząd się chwali, literalnie nic nie zgadza się z pierwotnymi kosztorysami: budżety wielokrotnie poprzekraczane, terminy niedotrzymane, ponadto środki często nie są wydawane zgodnie z przeznaczeniem.


Żeby było weselej, kolejne kredyty na rynkach finansowych będą coraz droższe, zaś z Berlina i Brukseli dobiegają pomruki, że następny unijny budżet będzie „trudny”. A skoro takie pomruki dochodzą, to z pewnością tak się stanie. To zaś oznacza, że dotrwamy z trudem do fety na gruzowisku pod nazwą „Euro 2012”, potem zaś czeka nas Grecja (i oby tylko Grecja) wraz z towarzyszącymi atrakcjami – wstrząsami społecznymi, ulicznymi kryteriami przy wtórze emiterów dźwięku i ogólną niewypłacalnością – tak państwa, jak i obywateli. No, słowem krach jak się patrzy, którego nie zasypią ani rozpaczliwe prywatyzacje tego co jeszcze do sprywatyzowania zostało, ani transze pomocowe, bo Europa wyżyłuje się w międzyczasie na Grecję, Hiszpanię, Portugalię i Włochy, a poza tym, nie po to nas przyjmowała, żeby teraz sypać miliardy euro ekstra za bezdurno.


I po cholerę być premierem w tak ciekawych czasach, których przedsmaku nasz Umiłowany Przywódca właśnie doświadczył w ramach wyprawy w krajowy interior „tuskobusem”? Coś, co miało być zręcznym przedwyborczym zagraniem, w ciągu kilku dni zmieniło się w drogę przez mękę z wiecznie wiszącym nad głową i zadawanym przez tubylców na różne sposoby pytaniem „jak żyć”, przy nieustannym... hm, powiedzmy że „dopingu” kibolskich gardeł. Tego nie zagłuszy najbardziej nawet wiernopoddańcza „oficjałka” z miejscowymi czynownikami i prorządowym biznesem.


Powiedzcie sami: nie lepiej byłoby postawić na kontrolowaną porażkę, zostawić ten bajzel następcom, a samemu przesiąść się do ław opozycyjnych lub wybyć na obiecaną przez Angelę euro-posadkę?


Pewnie, że lepiej, ale euro-posadka to jeszcze zbyt odległa sprawa, Angela nie ma do tego teraz głowy, a na przejście do opozycji Tusk nie może sobie pozwolić – i to z kilku względów.


II. Dlaczego Tusk nie może pozwolić sobie na porażkę


Do wymarzonej synekury (np. komisarza) wypadałoby dojechać w jako-takiej formie politycznej, żeby nie skończyć jak euro-dziadunio Buzek, któremu właśnie kończy się jego pół kadencji. Trzeba pozostać premierem, albo chociaż szefem partii. Tymczasem porażki nie wybaczyłby Tuskowi partyjny aparat, który przyspawał się do koryta i nie ma zamiaru się od tegoż koryta oderwać choćby nie wiem co – chce żłopać ile się da, do końca. Ponadto aparat wie najlepiej ile ma za uszami, ile lodów ukręcił i co za to grozi, jeśli ktoś na serio zechciałby się wziąć do rozliczeń – i to od poziomu najmniejszej gminy począwszy a na skali kraju skończywszy. Ale to jeszcze nic.


O wiele poważniej wygląda sprawa Smoleńska – i to już nie są przelewki, to nie jakiś przekręt przy prywatyzacji kombinatu w Pcimiu Dolnym czy Górnej Bździnie, albo ustawiony przetarg na regulację Szczawki, że tak „Szpotem” pojadę, ale co najmniej cykl zbrodniczych zaniedbań, zmawianie się z obcym rządem o czekistowskiej proweniencji przeciw głowie własnego państwa, oddanie śledztwa o randze Katynia w ręce wrogiego mocarstwa na którego terenie doszło do tragedii... Tu już wchodzi w grę Trybunał Stanu z listą zarzutów długą jak z Warszawy do Moskwy. To nie kwestia utrzymania się na takim czy innym stołku, partyjnego przywództwa, fircykowatej synekury za cieciowanie w polskim grajdole na rzecz niemieckiego chlebodawcy, czy – pal sześć – nawet wyautowania z polityki. To więzienie: prycza, kibel, spacerniak, łaźnia raz w tygodniu, a może nawet - kto wie - odwiedziny seryjnego samobójcy w monitorowanej celi.


Dlatego należy przemóc nagły ścisk gardła, przełknąć ślinę, odpędzić senny koszmar o kryminale i pchać do przodu tę kampanię – wbrew sobie, mimo piętrzących się coraz bardziej przeszkód, mimo dojmującego uczucia, że coś tu jest nie tak, że droga do następnej kadencji z gładkiego marszu zmieniła się w wyczerpujące wyciąganie nóg z bagniska.


Oczywiście są wyjścia awaryjne – cuda nad urną, czy unieważnienie wyborów za pomocą sprokurowanego uprzednio złamania prawa przez PKW – ale to ryzykowne zagrania, smród byłby potworny, poza tym jest ten Korpus Ochrony Wyborów, co utrudniłoby przewał... Nie, to rozwiązanie jest do zastosowania tylko w ostateczności i za zgodą najwyższych czynników z obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, przy cichej gwarancji przyjaznej neutralności Kremla i Berlina.


III. „Bóg przebacza – Schetyna nigdy”


Póki co zatem usiądźmy wraz z premierem na przydrożnym kamieniu i pomyślmy – co z tą kampanią jest nie tak? Już mniejsza o to, że przez lipną pozłotę „pijaru” przebija się coraz mocniej ponura rzeczywistość, że medialne szczekaczki ujadają jakby mniej chętnie, mniej skutecznie i daje się w ich tonie wyczuć pewne zniechęcenie... To wszystko prawda, ale przyczyna musi tkwić gdzie indziej, głębiej. Głębiej? A może tuż obok? Czy aby na pewno drużyna Platformy gra do jednej bramki?


Otóż szefem kampanii w ramach równoważenia partyjnych sitw, frakcji i koterii został Jacek Protasiewicz. Jacek Protasiewicz jest zaś wiernym człowiekiem Grzegorza Schetyny. Tego samego Schetyny, którego Tusk kilkakrotnie spektakularnie upokorzył i konsekwentnie dążył do jego marginalizacji – zabierając mu kontrolę nad podległymi strukturami na Dolnym Śląsku, następnie zaś wywalając z rządu i zsyłając do sejmu przy okazji afery hazardowej.


Jakie uczucia może żywić do Tuska Żelazny Grzegorz, o którym wiadomo, że „Bóg przebacza – Schetyna nigdy”? Zresztą – zostawmy uczucia i zapytajmy: jaki może mieć interes Grzegorz w wygraniu wyborów, które umocniłoby partyjne przywództwo Donalda? Nie ma żadnego interesu, gdyż umocniony Tusk byłby dla niego śmiertelnym politycznym zagrożeniem. Co innego w przypadku wyborów przegranych. Po wyborczej porażce następuje czas rozliczeń, zaś czas rozliczeń jest zarazem czasem powrotów. Konkretnie – czasem powrotu do wielkiej gry Grzegorza Schetyny. Czasem zimnego płomienia politycznej wendetty, kiedy będzie można wystąpić w roli rzecznika rozczarowanego aparatu, który i tak już z coraz większym trudem znosi kolejne zagrywki Donalda włącznie z ostatnią, kiedy to zasłużeni działacze z terenu musieli zrobić na listach miejsce dla różnych spadochroniarzy i to często politycznych wędrowniczków spoza partii Jedno nazwisko tu przytoczę: Arłukowicz.


Tak więc Schetyna nie angażuje się w kampanię. Pozostaje z boku i cierpliwie czeka. Przy Tusku ma swego wiernego Protasiewicza, który nawet gdy chciał wygrać, to i tak położył kampanię w 2005 roku. A teraz wcale chcieć nie musi...


Jeszcze na marginesie: jeśli to Protasiewicz/Schetyna wsadzili Donalda do „tuskobusu” i zafundowali mu wycieczkę po kraju, to znaczy że stwierdzili, iż lider „dojrzał”. Wygląda bowiem na to, że Tusk chyba naprawdę był na tyle „odklejony”, by wierzyć, iż złe wieści o stanie Polski to tylko pisowska propaganda. Zderzenie z rzeczywistością musiało być tym bardziej bolesne. A teraz już nie może się wycofać bez potężnej kompromitacji – wrażenia, że ucieka przed zwykłymi ludźmi. Poza wszystkim innym, cała ta okrutna heca mówi nam coś niecoś o poczuciu humoru Schetyny.


***


Ciężką ma Donek sytuację. Tym bardziej, że przecież z pewnością pamięta, jak pięknie się to wszystko zaczynało: podróżą życia i orderem Słońca Peru... A teraz, co nie zrobi – wyjdzie większa lub mniejsza kaszana. Wygra wybory – źle, przegra – jeszcze gorzej, ba - wręcz „gardłowo”. Prawie mu współczuję.


Gadający Grzyb


 


Inne notki z tej serii:


http://niepoprawni.pl/blog/287/sprochniale-filary-%E2%80%93-kampania-po-w-rozsypce


http://niepoprawni.pl/blog/287/odklejony


 

środa, 21 września 2011

Spróchniałe filary – kampania PO w rozsypce


Czy tylko mnie się wydaje, że kampania PO rozłazi się niczym dziadowskie gacie?



Czy tylko mnie się wydaje, że kampania PO rozłazi się niczym dziadowskie gacie, a siły obozu beneficjentów i utrwalaczy IIIRP zaczynają wykonywać coraz bardziej niezborne podrygi?


Na ile mogę zrekonstruować przedwyborcze plany PO (nie były one zresztą specjalnie ukrywane), to kampania miała się opierać na kilku filarach (kolejność przypadkowa):


1. polskiej prezydencji w UE i związanej z nią ofensywie wizerunkowej;


2. przeświadczeniu, że młodzi to część elektoratu pozostająca w stałym zasobie posiadania PO;


3. wciąganiem PiS-u z Kaczyńskim na czele w polemiczne bijatyki mające spozycjonować ich w roli partii konfliktu i agresji, co z kolei miało utwierdzać „czarną legendę” PiS i dopomóc w troskliwym pielęgnowaniu poczucia zagrożenia przed „powrotem IV RP”;


4. prezentacji osiągnięć pod hasłem „Polska w budowie” (czyli – nie jest idealnie, ale sprawy generalnie idą do przodu);


5. utwierdzaniu elektoratu za pomocą sondaży w przeświadczeniu, że PiS znowu przegra (ludzie lubią być w gronie zwycięzców);


6. blokadzie medialnej dla „pisowskiego” przekazu.


Tymczasem, rzeczywistość spłatała Platformie kilka figli, na które ta zdaje się kompletnie nie znajdować pomysłów. Jak bowiem te filary kampanii wyglądają w praktyce? Ano tak:


Ad 1. Prezydencja – klapa


Europa olewa polską prezydencję tak demonstracyjnie, że bardziej już nie można, pęka więc mit o tym, jak to teraz, w przeciwieństwie do czasów „kaczyzmu”, z ekipą Tuska się „liczą” i ją „szanują”. Możni tego świata nie mają teraz czasu na takie pierdoły jak wspomaganie Tuska w kampanii. Jeśli jest problem do rozwiązania (a obecnie trzeba ratować strefę euro, która – nie zapominajmy- jest „projektem politycznym”) to Angela Merkel spotyka się z Sarkozym, a Tuska nie proszą nawet do polewania mineralnej i podawania paluszków. Spotkania, uściski dłoni, poklepywania po plecach, uśmiechy – czyli to na czym od strony wizerunkowej Tusk oparł „politykę zagraniczną” swego gabinetu - odchodzą w niebyt i mimo medialnej osłony, zaczyna to docierać do wyborców.


Ad. 2. Młodzi - sfrustrowani


Tusk rozpętując „małą, zwycięską wojenkę” z kibolami przejechał się i to srogo. Zapomniał, że ci kibole, to w znacznej części ludzie młodzi, a zarazem zorganizowana, zdyscyplinowana i liczna grupa, którą PO „spolityzowała” przeciw sobie.


Innym problemem pozostaje „szklany sufit” – młody wyborca (18-25 lat) wkracza dziś w „życie zawodowe” polegające na nędznej pracy, rozlicznych barierach, bądź idzie wprost na rekordowe w tej grupie wiekowej bezrobocie. Ponadto, dwudziestoparolatek pamięta rządy PiS i nie trzeba dla niego pisać broszurek, jak to sobie uroili mędrcy z „Polityki”. Pamięta też, jak „zabierał babci dowód” i głosował na „fajną Platformę”. Dziś jest często o cztery lata mądrzejszy, ma za sobą pierwsze zderzenia z sitwami, na których PO opiera swą władzę i jest w stanie sobie przypomnieć, że to PiS walczył m.in. o odblokowanie zawodów prawniczych. Efekt: coraz większej liczbie młodych już nie wystarczy ogólna „fajność” Tuska-luzaka i reszty platformersów. Narasta frustracja i rozczarowanie.


Ad. 3. IV RP już nie straszy


„Unik debatowy” PiS wytrącił z rąk Platformy i Tuska kolejny oręż. Co by nie powiedzieć o kampanii Prawa i Sprawiedliwości (a nie jestem jej entuzjastą, czego wyraz dawałem TU, TU i TU), to jest prowadzona konsekwentnie i polega na schodzeniu z linii ciosu w stylu pamiętanym z wyborów prezydenckich. Czy to wystarczy? To się okaże (rok temu nie wystarczyło), ale najwyraźniej wybija to PO z uderzenia, jej koncept opierał się bowiem na wchodzeniu w spektakularne, medialne zwarcia z Kaczyńskim i jego współpracownikami na „neutralnym gruncie”, czyli „zaprzyjaźnionych” mediodajniach. Każde takie zwarcie byłoby potem eksploatowane w duchu groźby recydywy „awanturnictwa” i „pisowskiego zamordyzmu” - tymczasem nic z tego, zaś przypominanie „zbrodni” PiS wygląda coraz bardziej groteskowo i zwyczajnie przestaje rozpalać emocje. Powrót do 2007 roku i glutów posłanki Sawickiej okazał się niemożliwy.


Ad 4. Polska w budowie... ale za ile?


Chwyt „budowlany” póki co sprawdza się stosunkowo najlepiej, bo też rozgrzebano sporo, co może dawać jakąś nadzieję, że kiedyś da się skądkolwiek dokądkolwiek w Polsce dojechać bez korków. Z drugiej strony jednak ludzie odczuwają na własnej skórze zapaść kolei, po „zielonej wyspie” nie zostało nawet wspomnienie, podatki rosną a za nimi bezrobocie i ceny... Na dodatek do społeczeństwa zaczyna docierać najwyższy w Europie koszt infrastrukturalnych inwestycji połączony z najwolniejszym tempem realizacji i skala zadłużenia kraju – nie wierzyłem własnym oczom, gdy przeczytałem, że ktoś podczas „tuskobusowej” wizyty zapytał premiera o dług publiczny. Do niedawna coś takiego byłoby nie do pomyślenia, podobnie jak pojawiające się coraz częściej pytania w stylu słynnego „jak żyć”.


Spod propagandowego picu wyłazi coraz wyraźniej skrzecząca pospolitość i chyba stąd desperacka próba rejzy w krajowy interior, celem „odwojowania” z rąk PiS-u prowincji i „trudne” spotkania z tubylcami w putinowskim stylu, a także zmobilizowanie do kampanii Buzka i Lewandowskiego z niedwuznaczną sugestią, że jak PiS wróci do władzy, to mogą być problemy z europejskimi funduszami.


Ad 5. Polityka sondażowa


Jak wiadomo, sondaże w Polsce od dawna zostały sprowadzone do tzw. funkcji perswazyjnej, wskazującej ugrupowania „słuszne” na które głosuje zdrowa część narodu i partie „niesłuszne” za którymi są tylko jakieś pokręcone „mohery”. Patrząc pod tym kątem, sondaże nie pokazują realnego rozłożenia preferencji, tylko są odbiciem stanu ducha i aktualnych zapotrzebowań propagandowych zamawiającego, a także samych ośrodków badań, stanowiących część obozu beneficjentów i utrwalaczy IIIRP, zdominowaną przez tzw. „grupę trzymającą sondaże”. Innymi słowy, mamy do czynienia nie z „badaniem opinii”, tylko z „zarządzaniem opinią publiczną”.


Tymczasem, ta spójna do niedawna polityka zarządzania opinią publiczną uległa ostatnio rozchwianiu, co samo w sobie jest świadectwem, że w reżimowych mediodajniach narasta dezorientacja i niepewność co do wyniku wyborów. Jednego dnia pojawia się sensacyjne „badanie” pokazujące zaledwie dwuprocentową przewagę PO nad PiS-em, by w następnych dniach przekaz uległ korekcie wedle innej metodologii, gdzie na powrót Platforma cieszy się 15% przewagi. Mało kto chyba przy tym zauważył, że „metodologia” zależy od zamówionego wyniku „badania”. W jednych badaniach wskazuje się, że młodzież przestaje postrzegać PiS jako „obciach”, by w następnych „udowodnić”, że skądże, nic z tych rzeczy.


Co nam to mówi? Ano to, że w mediodajniach pracujących pełną parą i wyręczających wręcz Wiodące Ugrupowanie w robieniu kampanii, pomału robi się niewyraźna atmosferka – sami już nie wiedzą, czy straszyć i mobilizować, czy upajać elektorat przewagą. A te sprzeczne sygnały przekładają się na samopoczucie lemingów, które preferują stadność i prosty „mesydż”, zaś teraz już sami nie wiedzą: to w końcu jesteśmy fajni z tym popieraniem platformersów czy nie?


Ad 6. Odpowiedź na medialną blokadę – DRUGI OBIEG 2.0


Platforma zdecydowanie przeceniła siłę swojego monopolu w mediach audiowizualnych i oddziaływania tegoż na masowego odbiorcę. Na rynku prasy ten monopol skończył się już grubo ponad rok temu – pojawiły się nowe tytuły, a dotychczasowym znacząco skoczył nakład. Trauma smoleńska zostawiła w duszach pewnej części narodu osad, którego nie zmyje jazgotanie szczekaczek – w wydawałoby się ogłupionych do cna ludziach nastąpił wzrost zapotrzebowania na prawdę.


Ponadto PiS uczy się coraz sprawniej komunikować z wyborcami ponad głowami „oficjalnych” środków przekazu. Opcja niepodległościowa wypchnięta z medialnego mainstreamu zaczęła samorzutnie tworzyć DRUGI OBIEG 2.0. Bez centrum decyzyjnego, w rozproszony sposób – rój spontanicznych inicjatyw - blogowiska, stowarzyszenia, gazety, media internetowe, projekcje „zakazanych filmów”, spotkania z „niesłusznymi” twórcami, naukowcami, intelektualistami... Jak napisałem w innej notce: to wymusza osobiste zaangażowanie, rodzi poczucie wspólnoty i promieniuje na otoczenie.


Tak bezczelna i zakłamana propaganda, jak ta uprawiana przez PO i media wymaga niemal stuprocentowej szczelności systemu społecznej komunikacji – niczym w latach 90-tych. Kiedy tej szczelności zabraknie, spoistość i co za tym idzie skuteczność przekazu zaczyna się sypać.


***


Skończyłem tę wyliczankę spróchniałych filarów platformerskiej kampanii, przebiegłem wzrokiem tekst i nagle naszła mnie taka myśl: choroba, a może ONI robią to specjalnie? Nie tak dawno temu pytałem: czy Jarosław Kaczyński chce wygrać wybory? Teraz muszę zapytać: czy Tusk chce wygrać wybory? Czyżby na Polskę nadchodziły tak ciężkie terminy, że najzwyczajniej w świecie nikt nie ma ochoty na władzę?


Gadający Grzyb

poniedziałek, 19 września 2011

Głasnost’ w Priwislanskim Kraju II


Determinacja w przepychaniu nowelizacji Ustawy o dostępie do informacji publicznej świadczy o skali przeniewierstw, które planuje Platforma.



I. Ujawnianie przez utajnianie


My tu sobie pitu-pitu, a tymczasem nie-miłościwie panująca Platforma Obywatelska na ostatnim posiedzeniu Sejmu tej kadencji (16.09.2011) przepchnęła kolanem nowelizację Ustawy o dostępie do informacji publicznej, zawierającą zapis uniemożliwiający dostęp do istotnych informacji. Sprawa ma swoją bogatą i wielowątkową historię, którą jakiś czas temu opisałem w notce „Głasnost’ w Priwislanskim Kraju”. W skrócie, chodzi o proponowany pierwotnie przez rząd zapis umożliwiający utajnianie informacji ze względu na „ważny interes gospodarczy państwa”, jeśli miałoby to osłabić „zdolność negocjacyjną Skarbu Państwa w procesie gospodarowania jego mieniem albo zdolność negocjacyjną RP w procesie zawierania umowy międzynarodowej" lub „utrudniłoby w sposób istotny ochronę interesów majątkowych RP w postępowaniu przed sądem, trybunałem lub innym organem orzekającym" (cyt. PAP, za wnp.pl). Przepis dotyczy nie tylko organów państwa, ale wszystkich instytucji wykonujących zadania publiczne (!) - również prywatnych.


Jak łatwo się domyślić, tak rozciągliwe sformułowania jak „ważny interes gospodarczy”, „ochrona interesów majątkowych” czy „zdolność negocjacyjna” mają na celu maksymalne rozszerzenie sfery uznaniowości przy utajnianiu danych dotyczących na przykład:


- prywatyzacji kluczowych przedsiębiorstw (Lotos!);


- umów typu kontrakt gazowy;


- planowanego mostu energetycznego z Kaliningradem;


- negocjacji umów mogących zaważyć na przyszłości polskiej gospodarki w rodzaju „pakietu klimatycznego”;


- postępowań przed międzynarodowymi trybunałami mogącymi skutkować wypłatą odszkodowań przez Skarb Państwa;


- zobowiązań podejmowanych np. w ramach paktu „Euro Plus”;


- roszczeń „odszkodowawczych” ze strony Izraela i organizacji żydowskich (program „HEART”);


- kwestii związanych z rozpoznaniem złóż gazu łupkowego, jego eksploatacją i przyszłymi zyskami oraz naszych reakcji na działania podejmowane przez instytucje unijne mające na celu zahamowanie jego wydobycia;


- że o pomniejszych krotochwilach w rodzaju katarskiego inwestora nie wspomnę.


Słowem, chodzi o utajnienie spraw kluczowych dla przyszłości Polski. O tym wszystkim mamy nie wiedzieć – aż będzie za późno.


Oczywiście, ustawa jest rażąco sprzeczna z art. 61 ust.1 Konstytucji, ale zanim ktoś skieruje sprawę do Trybunału Konstytucyjnego, zanim Trybunał ją rozpatrzy, zanim orzeczenie wejdzie w życie... tym bardziej, że ten sam art. 61 zostawia furtkę w ust.3., gdzie jest mowa o „ograniczeniu prawa” do informacji m.in. właśnie ze względu na przywołany powyżej „ważny interes gospodarczy państwa”. Na ustęp 3. artykułu 61 Konstytucji powoływał się zresztą autor senackiej poprawki wprowadzającej opisane obostrzenia, o czym za chwilę.


II. „Lex Rocki”


Nie mniej skandaliczny niż treść jest sposób przyjęcia ustawy. Pierwotnie, rząd po fali krytyki m.in. ze strony organizacji pozarządowych, wycofał się z kontrowersyjnych zapisów (tzw. „art. 5a”), a „oczyszczona” ustawa przyjęta przez Sejm w trybie pilnym, trafiła do Senatu. I tu zaczęły dać się cuda, albowiem ni z tego ni z owego, senator PO Marek Rocki w ostatniej chwili zgłosił poprawkę przywracającą pierwotne, rządowe rozwiązanie. Uczynił to na posiedzeniu plenarnym „do protokołu”, bez możliwości dyskusji, zaś Senat poprawkę Rockiego przyjął (15.09.2011).


Konia z rzędem temu, kto kojarzył wcześniej tego wybitnego ustawodawcę, który teraz ma szansę przejść do historii jako autor „lex Rocki”.


Ale, oczywiście, to nie koniec jaj legislacyjnych. Projekt ustawy z „kneblowym” przepisem trafił z powrotem do Sejmu. Negatywną opinię wydało Biuro Legislacyjne Sejmu, zaś odrzucenie ustawy zarekomendowała Komisja Administracji i Spraw Wewnętrznych. Wydawało się, że „lex Rocki” padnie – ale nie! Sejm ustawę wraz z poprawką przyjął stosunkiem głosów 187:179. Negatywną rekomendację Komisji odrzuciły PO i PSL (za wyjątkiem kilku posłów z obu partii, którzy się wyłamali), za jej akceptacją głosowała reszta obecnych... za wyjątkiem 10 posłów którzy się wstrzymali. Jeśli wziąć pod uwagę, że większość bezwzględna niezbędna do odrzucenia poprawki Senatu wynosiła 189 posłów, to wychodzi, że właśnie tych 10 wstrzymujących się potrzeba było, aby przepchnąć rozwiązania będące na rękę rządowi. Niefrasobliwością popisał się niestety PiS – 29 posłów tej partii było nieobecnych.


Taki oto prezent zostawiła nam koalicja PO-PSL w ostatnim posiedzeniu Sejmu. Prezent równie parszywy jak ta koalicja, stanowiący symboliczne zwieńczenie tej parszywej kadencji.


III. Manewr „na Tuska”


Zwróćmy uwagę: mamy tu do czynienia z klasycznym dla Tuska zagraniem: badamy, na ile można się posunąć w ograniczaniu praw obywatelskich (a nuż jakoś chyłkiem-boczkiem się uda), jeśli zaś natrafimy na opór, a wokół sprawy zrobi się szumek mogący zaszkodzić nam wizerunkowo, to wycofujemy się, tłumacząc że to nie my, to koledzy, a w ogóle nie ma sprawy, tylko jakieś niedopatrzenie, które zaraz się naprawi. Następnie czekamy na kolejną okazję i ponawiamy próbę. Tak było z podejmowanymi w tej kadencji na różne sposoby usiłowaniami cenzurowania internetu: a to przy okazji „walki z pedofilią w sieci”, to znowu podczas nowelizacji ustawy o Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji...


Identyczny schemat zastosowano i tym razem – poczekano cierpliwie na koniec kadencji, kiedy uwaga obserwatorów zaprzątnięta będzie bez reszty szczytem kampanii wyborczej i w ekspresowym tempie przegłosowano co trzeba. Determinacja rządu oznacza, że tajność, ta strefa cienia pod osłoną ustawy, będzie Tuskowi w następnej kadencji bardzo potrzebna, co samo w sobie świadczy o skali wałków i przeniewierstw, które planuje Platforma.


Tylko od nas zależy czy na to pozwolimy.


Gadający Grzyb

czwartek, 15 września 2011

Lewacka prawica


Jedyną różnicą między naszymi ober-narodowcami a lewactwem jest tradycjonalizm. We wszystkich pozostałych kwestiach mogliby śmiało podać sobie ręce.



I. Lewak i ober-narodowiec w jednym stali domu...


Jest coś, co nieodmiennie wyprowadza z równowagi pewien specyficzny rodzaj „ober-narodowców”, którzy probierzem prawicowości i patriotyzmu uczynili kliniczne żydożerstwo. Tym czymś jest zestawienie głoszonych przez nich haseł z retoryką charakterystyczną dla współczesnego i historycznego lewactwa. Można powiedzieć, że oba nurty światopoglądowe doszły do takiej skrajności, że koniec końców zeszły się z drugiej strony.


Podobne są nawet stroje maskujące zakładane przez naszych milusińskich by uniknąć łatki antysemityzmu. Lewica operuje pojęciem „antyizraelizmu”, zaś środowiska narodowe deklarują swój sprzeciw wobec „ideologii syjonistycznej”, następnie zaś i jedni i drudzy wrzucają do tych worków wszelkie antysemickie stereotypy znane od czasów Karola Marksa (żydożercze dziecię rabina), czy „Protokołów Mędrców Syjonu”. Tu uwaga porządkująca - znam różnicę pojęciową między „Żydem” pisanym z wielkiej, a „żydem” pisanym z małej litery. W tekście, żeby nie mieszać, będę pisał „Żyd” w znaczeniu osoby narodowości żydowskiej – tak wyznania mojżeszowego, jak i bezwyznaniowej.


II. Protokół zbieżności


A oto skrócony katalog podobieństw.


1) Wrogi stosunek do Izraela.


Naszych misiów z lewicy i z prawicy łączy obsesyjnie nienawistny stosunek do Izraela. Dla jednych i drugich jest to państwo ludobójcze, bandyckie, terrorystyczne, pozostające głównym zagrożeniem dla światowego pokoju. A że jest to kraj boksujący w permanentnym okrążeniu, otoczony wrogim arabskim żywiołem, który to żywioł po załatwieniu wiążącego islamskie siły Izraela rzuci się do gardeł Zachodowi w imię światowego kalifatu? To nieistotne, grunt, że robią kuku Żydom. Ten „antyizraelizm” pozostaje wiecznie żywym pokłosiem Zimnej Wojny – nienawiść do sprzymierzonego z USA Izraela stanowi swoistą pochodną wspieranego z Kremla antyamerykanizmu.


2) Antyamerykanizm.


Dla lewaków i „ober-narodowców” USA to diabeł wcielony: imperialiści, wyzyskiwacze, rozsadnik militaryzmu, matecznik spekulantów, kapitalizmu korporacyjnego i generalnie źródło wszelkiego zła. Na dodatek, powiadają, Ameryką rządzą Żydzi, stąd z upodobaniem stosowana nazwa „USrael”. Czym byłby świat, bez Ameryki i jej decydującego wkładu w rozgromienie sowietów, którego elementem było w globalnej rozgrywce poparcie dla Izraela? Ależ to właśnie główna wina Stanów, wina niewybaczalna.


Co ciekawe, tak lewacy, jak i „ober-narodowcy” zgodnie nienawidzą Republikanów, o wiele łagodniej traktując Demokratów. Czyli: Ameryka być zła, ale jeżeli już musi istnieć, to niech przynajmniej będzie słaba gospodarczo, bardziej „socjalna”, mniej patriotyczna i religijna, a także bardziej „konstruktywna” wobec Rosji i świata arabskiego...


3) Sympatia dla islamskiego terroryzmu.


Wysadzający się w autobusie pełnym niewinnych cywilów, podkładający bomby w metrze czy rozpieprzający się samolotem o wieżowiec fanatycy mogą liczyć na usprawiedliwienie i sympatię zarówno ze strony lewaków w arafatkach jak i naszych „prawicowców”. W ich optyce są to wolnościowi bojownicy przeciw amerykańsko-syjonistycznemu imperializmowi, pokrzywdzone ofiary procesów dziejowych, powstańcy uderzający w swych oprawców. Furda islamistyczna ideologia światowego jihadu, furda niewinne ofiary.


Przy okazji, obserwujemy tu interesujące sprzeczności narracyjne: raz bowiem nasi arabofile mówią o słusznej walce swych ulubieńców, by za moment, niemal na jednym oddechu, gardłować o spiskach CIA i Mossadu stojących za zamachami. Raz twierdzą, że terroryzm to imperialistyczna/syjonistyczna propaganda, by za moment twierdzić że terroryści są tak naprawdę na żołdzie Żydów i Amerykanów, a na koniec na wyprzódki bronić zindoktrynowanego popaprańca z bombą za pazuchą. I nic im się tu nie kłóci. Na koniec wreszcie – uzależniają stosunek do arabskiej „wiosny ludów” od tego, czy ruchawki wymierzone są w satrapów przyjaznych Ameryce i utrzymujących poprawne stosunki z Izraelem („zły” Mubarak, „dobre” Bractwo Muzułmańskie), czy przeciwnie („dobry” Kadafi - „źli” opłacani przez Zachód powstańcy).


4) Prorosyjskość.


U lewactwa obciążenie wręcz genetyczne, sięgające do Woltera i czasów Oświecenia, współcześnie wywodzące się z kremlowskiego sponsoringu i agentury z okresu Zimnej Wojny. Każe to przemilczać bandycki charakter rosyjskiego państwa, ludobójstwo w Czeczenii, czy wyrozumiale podchodzić do najazdu na Gruzję, tym bardziej, że Saakaszwili w odbiorze lewaków jest marionetką amerykańskich „imperialistów” i – dodają nasi narodowcy – Izraela. Tę prorosyjskość połączoną z silną żydofobią i nieufnością do „przeżartego judaizmem” Zachodu wyraźnie widać u naszych „ober-narodowców”.


Jeśli prześledzić ich przekaz, to okazuje się, że zawsze biorą stronę Kremla, nie wyłączając katastrofy smoleńskiej do której mieli doprowadzić „USrael” i Żydzi. NATO? Stany Zjednoczone nas „zwasalizują”. Tarcza antyrakietowa? Rozdrażnimy niepotrzebnie Rosję... Polityka jagiellońska? Wkraczamy w rosyjską strefę wpływów, pogrzebiemy szanse na współpracę. Dysydenci? A kto za nimi stoi – czy aby nie „USrael”? Na podobnej zasadzie „ober-narodowcy” każdorazowo angażują się w obronę przyjaznych Kremlowi i antyzachodnich reżimów, zaś każde działanie niewygodne dla Rosji określają mianem „awanturnictwa”.


Swoją drogą, to nawet logiczne – jeśli zważyć, że ci „patrioci” nie są politycznymi prawnukami Dmowskiego, na którego tak często lubią się powoływać, lecz spadkobiercami zwasalizowanego przez komunę PAX-u i „narodowych komunistów” z postmoczarowskiego ZP„Grunwald” - to nic dziwnego, że wskazywać zagrożeń płynących ze wschodu nie lzia...


5) Alterglobalizm.


Kolejne poletko na którym lewactwo i nasi „ober-narodowcy” orzą ramię w ramię. Kryzysowi winni są drapieżni, żydowscy spekulanci, którzy chcą z jakichś powodów zniszczyć świat w którym całkiem zyskownie funkcjonują. Wszystkim rządzi międzynarodówka spekulantów i „banksterów”. Gospodarka światowa pozostaje w rękach międzynarodowych korporacji, wyzyskiwaczy, których macki sięgają wszędzie. Kto tak diagnozuje rzeczywistość – alterglobalistyczni zadymiarze, czy nasza wielce narodowa „prawica”? Jedni i drudzy. Powiedzieć im, że kryzysowi winne są nieodpowiedzialne rządy zadłużające kraje ponad miarę, w imię „dojutrkowej” polityki utrzymywania „państwa dobrobytu” na które Zachodu już dawno nie stać, oraz nieodpowiedzialni i zdziecinniali wyborcy przekonani, że wszystko im się należy – to wygłosić herezję. Kłóci się to bowiem z wizerunkiem nosatego „bankstera” na workach ze złotem rodem bodaj z XIX-wiecznych jeszcze karykatur.


Świat od zawsze jest polem ścierania się różnych układów, sitw, koterii starających się wyrwać dla siebie kawał ścierwa. Jednak te spekulacyjne hieny nie chapnęły by ani grosika, gdyby rządy wybrane przez ogłupiałe od dobrobytu społeczeństwa nie uciekały przed kryzysem w kolejne pożyczki, nie dotowały ze strachu o własne tyłki padających instytucji finansowych i nie zasypywały wirtualnym pieniądzem krachu, co nawiasem mówiąc, guzik pomaga.


Ale proszę to wytłumaczyć gościom w arafatkach lub zapiętym pod szyję narodowcom – oni mają założone okulary z żydowskim „banksterem” i nie zdziwiłbym się, gdyby w końcu umówili się w jakimś Davos na wspólną zadymę.


III. Narodowo-lewacki uścisk dłoni


Niejeden „ober-narodowiec” zachłyśnie się oburzeniem: to podobieństwa pozorne, my wywodzimy nasze przekonania z całkiem innych źródeł! Po pierwsze - w praktyce jest to bez znaczenia; po drugie zaś – ta różnica w źródłach przekonań jak się przyjrzeć, okazuje się mocno problematyczna, co opisałem onegdaj w notce „Na czerwonym rowerku”, proszę sprawdzić.


Podsumowując, jak się dobrze przyjrzeć, to jedyną różnicą między naszymi ober-narodowcami a lewactwem jest podejście do zagadnień obyczajowo-religijnych. Tu nasi „narodowcy” są tradycjonalistami w przeciwieństwie do postępackich lewaków. Ale to jest jedyna różnica. We wszystkich pozostałych kwestiach przedstawiciele na pozór tak odległych obozów mogliby śmiało podać sobie ręce.


Gadający Grzyb

niedziela, 11 września 2011

PiS a mediodajnie


PiS do utrzymania „słupków” nie potrzebuje mediodajni. To mediodajnie potrzebują PiS-u do urządzania seansów nienawiści.



I. Medialna telenowela z mordobiciem


Historia relacji Prawa i Sprawiedliwości z wiodącymi mediodajniami, zwłaszcza elektronicznymi, służącymi nieodmiennie opcji beneficjentów i utrwalaczy III RP, to swoista telenowela, pełna gwałtownych rozstań, powrotów, dąsów, swarów i jednostronnych pojednań. Z telenowelą łączy ją jeszcze to, że po przegapieniu iluś tam odcinków, widz może spokojnie na powrót włączyć się w oglądanie i nadal jest „w temacie”.


Tymczasem, jedyne co powinien zrobić PiS, to konsekwentnie owe mediodajnie olać, wyjaśniwszy uprzednio czytelnie co jest przyczyną tak radykalnej decyzji. Kontakty z nimi nie przysparzają bowiem partii żadnego pożytku, ba – śmiem twierdzić, że są przeciwskuteczne. Przecież gołym okiem widać, że zaproszenie „pisowca” do studia ma służyć tylko jednemu – wyśmianiu, spostponowaniu, rzuceniu absurdalnych oskarżeń – słowem, przemysł pogardy na żywo i w powtórkach, 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, żeby odbiorcom się utrwaliło.


Dotyczy to zarówno programów w konwencji jeden na jeden, jak i w szerszej formule, gdzie redaktor prowadzący wspólnie z politykami z innych opcji skupia się na dowalaniu jakiemuś Cymańskiemu. Kto widział w akcji red. red. Lisa, Kuźniara, Olejnik, czy innych skoszarowanych i rzucanych następnie na różne odcinki frontu cyngli, ten wie o czym mówię. Ale samo mordobicie jest jedynie wstępem, potem bowiem, już w gronie odpowiednio dobranych publicystów, następuje faza druga – zapodaje się wyrwany z kontekstu cytat z "pisowca", po czym następuje roztrząsanie: no jak on mógł tak powiedzieć, to groźne i żałosne zarazem, no – wyobraźcie sobie, jakie fackelzugi będą urządzać jak dopuścimy do recydywy IV RP, co świat powie na to...


Słowem, banda dresów po skopaniu przechodnia idzie na piwo i rechocze, jak ten frajer fajnie stękał, krztusił się krwią i pluł zębami. Ale, dochodzą do wniosku dresiarze, po co ten frajer gardłował wcześniej, że z chuliganami trzeba zrobić porządek, a potem sam władował się nam na dzielnicę?


No właśnie. Warto? Moim zdaniem, nie warto.


II. Rozstania i powroty


Teraz cofnijmy się do prehistorii, czyli do lipca roku 2008, kiedy to PiS ogłosiło bojkot TVN, formalnie po jakimś kolejnym wyskoku tej stacji, ale w sumie „za całokształt”. Bojkot trwał pół roku – do stycznia 2009. W tym czasie słupki poparcia dla partii nie drgnęły – ani na plus ani na minus. Okazało się, że obecność w Tusk Vision Network nie jest PiS-owi do niczego potrzebna. Ciekawa była reakcja WSI24, która oficjalnie podśmiewając się i bagatelizując bojkot, wysyłała jednocześnie zawoalowane sygnały: no co wy, wróćcie, przecież nic wam nie zrobimy... Niestety, wpływowa wówczas w partii grupa „spinek” od Bielana i Kamińskiego, uzależnionych od kamer i dlatego bardzo cierpiących na tzw. „syndrom odstawienia”, doprowadziła do przerwania bojkotu, zaś TVN po króciutkim okresie względnego umiarkowania, wróciła do starego, dobrze znanego modus operandi.


W sumie wyszło głupio i ze szkodą dla wizerunku partii, ale podkreślmy - nie z powodu bojkotu jako takiego, tylko z powodu niekonsekwencji. Cieszyły się jedynie „spinki”, które bez obecności w mediach nie istniały, a które za jakiś czas przy zachwytach mediodajni zrobiły rozłam i wylądowały w PJN.


Dlaczego o tym przypominam? Dlatego, że nie wyciągnięto z tej historii żadnych wniosków. Kiedy w marcu tego roku PiS ogłosiło bojkot Radia Zet, po tym, jak Olejnik w swoim unikalnym stylu przeczołgała po raz kolejny Mariusza Błaszczaka, zaciskałem kciuki łudząc się, że tym razem to już będzie „naprawdę”. Podobnie jak w 2008 roku, tak i teraz sondażownie nie wykazywały żadnych wahnięć poparcia, a przecież gdyby był choć cień możliwości to bez wątpienia taki spadek zostałby ogłoszony, rozpropagowany i nagłośniony. Niestety, i tym razem czyjeś ciśnienie (stawiam na działanie szefa kampanii - Poręby) na mikrofon „Stokrotki” okazało się tak przemożne, że pół roku później do studia zawitał Adam Hofman i z miejsca został wzięty pod fleki za swą wypowiedź o „chłopach z PSL-u”.


I znowu, zamiast poważnego sygnału dotykającego patologii świata medialnego w Polsce, wyszła ośmieszająca awanturka. Warto było się napinać? Odchodzić trzaskając drzwiami, by bez wyraźnego powodu wracać i dostać na progu w twarz? Do opinii publicznej z tego wszystkiego dotarł przekaz, że „pisuary” znowu się wygłupiły.


Najświeższa sprawa: połowiczny bojkot TVN-u. Ziobro podczas pamiętnego wydania „Faktów po Faktach” wdeptał „Stokrotkę” w ziemię, do tego stopnia, że stacja nie zdecydowała się wyemitować rozmowy w paśmie powtórkowym. Zuch. Na zimno wypunktował łgarstwa Tusk Vision Network – w świat poszedł czytelny i konkretny komunikat, wyjaśniający dlaczego PiS nie weźmie udziału w debatach zorganizowanych przecież – nie łudźmy się - tylko po to, by rzucić się do gardeł „pisowcom”, co by nie mówili. Ten zamiar spalił na panewce, o czym można się naocznie przekonać obserwując debaty, które zwyczajnie się nie kleją, bo amputowano z nich podstawę zamysłu dramaturgicznego: zabrakło dyżurnych chłopców do bicia.


Tylko po kiego diabła inni przedstawiciele PiS-u udzielają się w pozostałych audycjach, gdzie traktowani są wedle wypracowanego latami, agresywno-pogardliwego schematu? Znów – brak konsekwencji.


III. Delegitymizować mediodajnie!


No i najważniejsze – czemu warto bojkotować najbardziej załgane reżimowe mediodajnie, powołane swojego czasu do propagandowej osłony utrwalaczy i beneficjentów III RP oraz ich aktualnych, politycznych ekspozytur? Ano temu, że aby skutecznie spełniały swą rolę, potrzebują ciągłego uwiarygodniania się w oczach społeczeństwa. Takiej permanentnej legitymizacji dostarczają właśnie politycy głównej siły opozycyjnej przychodząc do studia, gdzie - chcąc nie chcąc - pełnią rolę pożytecznych idiotów. Dzięki temu TVN, czy inna Zetka może stroić się w szaty bezstronności i obiektywizmu, bo przecież „ich anteny są otwarte dla wszystkich”. A że na tych antenach jedni są głaskani, a inni gnojeni? A kto będzie wnikał, poza tym pewnie „pisiołki” sobie zasłużyli, bo w kółko się awanturują...


Dlatego twierdzę twardo: bojkot stronniczych mediodajni stanowi problem dla nich, nie dla PiS-u. Taka odmowa legitymizacji stawia je w kłopotliwej sytuacji. Doskonale pamiętam niewyraźne miny cyngli z Wiertniczej podczas bojkotu w 2008 roku. Widzę drętwotę obecnych „debat”. Media, szczególnie audiowizualne, żywią się kontrowersją, dynamiką. Bez obecności PiS-u ta dynamika siada, a bez tego na dłuższą metę nie sposób utrzymać oglądalności. Reasumując, o ile PiS-owi do utrzymania „słupków” mediodajnie nie są potrzebne, co wykazały przykłady bojkotów TVN i „Zetki”, o tyle PiS jest potrzebny mediodajniom do robienia show – czyli cyklicznych seansów nienawiści.


Bojkot, nieobecność na antenie głównej partii opozycyjnej jest wyraźnym sygnałem, krzyczącym oskarżeniem, że stronniczość danej stacji przekracza wszelkie granice, że dane medium jest wyrobnikiem jednej, mainstreamowej opcji. I takie oskarżenie wbrew pozorom bardzo ich uwiera, bo niszczy narrację.


IV. Drugi obieg 2.0


Na przeszkodzie do wdrożenia proponowanego rozwiązania stoi mit wszechmocy mediów, który jak sądzę jest powodem opisywanych wcześniej kontredansów. Wedle tego mitu, należy „istnieć” nawet w skrajnie nieprzyjaznych miejscach, by przebić się ze swym komunikatem do masowego odbiorcy. To szkodliwa bzdura. Bzdurę tę powielają umiarkowani dziennikarze pokroju Jankego, który na stronach „Rzepy” biadał, że PiS odmawiając udziału w debatach popełnia błąd. Tymczasem, z każdym tygodniem okazuje się, że było to bodaj najlepsze posunięcie w tej kampanii.


W hołdowaniu powyższemu mitowi „istnienia” w mediodajniach może było coś na rzeczy jeszcze parę lat temu, ale nie teraz. Otóż, konsekwentne wypychanie patriotycznego przekazu z głównonurtowych mediów okazało się nieskuteczne. Ta metoda skutkowała do pewnego momentu, ale świat się zmienia. Wstrząs 10 Kwietnia 2010 w połączeniu z kneblem zaciskającym się coraz bardziej na kontestatorskich treściach zmusił opcję niepodległościową do szukania innych kanałów przekazu - budowania DRUGIEGO OBIEGU 2.0.


Ten drugi obieg ma się coraz lepiej, a pamiętajmy, że to dopiero początki. Ma tę zaletę, że jest bardzo bezpośredni - w przeciwieństwie do tradycyjnych, bezosobowych form nadawania. Docieranie do ludzi z zakazanymi filmami, spotkania w domach kultury, plebaniach, klubach „Gazety Polskiej”, kupowanie opozycyjnych gazet, przyznawanie się przed znajomymi do słuchania Radia Maryja, uczestniczenie w inicjatywach zrodzonych w sieci na niepoprawnych politycznie portalach – to wymusza osobiste zaangażowanie, rodzi poczucie wspólnoty i promieniuje na otoczenie.


Pozornie to nic w porównaniu z potęgą tradycyjnych reżimowych przekaziorów, ale gdyby to naprawdę było „nic”, to komuniści nie ścigaliby podziemnej bibuły, a obecnie nie próbowano by dezawuować na każdym kroku alternatywnego przekazu. Nie wkładano by tyle zaangażowania w przejecie Presspubliki przez zwąchanego z WSI szemranego biznesmena, nie odcinano by od reklam nieprawomyślnych mediów, nie odmawiano by emisji spotów gazecie z dołączonym filmem Stankiewicz i Pospieszalskiego czy nowo powstałemu dziennikowi, nie zwalczano by prawem i lewem kiboli. Milczano by po prostu, bo komu może zagrozić garstka „oszołomów”...


Tymczasem jest odwrotnie – mainstream i jego elity szaleją. Nic dziwnego. Taka jest logika tego systemu: musi być szczelnie domknięty, albo pada. Każda szczelina powoduje prędzej czy później jego rozsadzenie.


Zatem, zamiast pielgrzymować do Zetek, Tefałenów i robić z siebie kopanych po nerach durniów i frajerów, niezdarnie odgryzających się prześladowcom ku uciesze lemingowatej ludożery, należy skupić się na rozbudowie własnych, alternatywnych form przekazu. Wzmacniać współczesny DRUGI OBIEGg 2.0. Konsekwentnie, z uporem docierać do ludzi. Te wszystkie pozornie nieliczne i rozproszone inicjatywy – blogowiska, stowarzyszenia, gazety, media internetowe itd. - są jak rój. Można utłuc jedną czy drugą pszczołę, ale koniec końców rój zawsze wygrywa.


A tamtych z Czerskiej, Wiertniczej i innych eremefów – chromolić. Nie dawać im żeru swoją obecnością, nie uwiarygadniać. Niech się duszą we własnym sosie. Gdyby choć połowę tej energii, którą zaangażowano w odwojowywanie przekazu „tamtych” i „zaistnienie” przeznaczono na budowę własnych kanałów dystrybuowania polityczno-społecznego przekazu i idei, już dawno bylibyśmy potęgą.


Tylko - czy ktoś to lecącym do kamer jak ćmy do świecy, zakochanym w światłach i mikrofonach politykom - wytłumaczy?


Gadający Grzyb

środa, 7 września 2011

„Wyborcza” w tunelu poznawczym


Aktualna wersja kanoniczna katastrofy wg "GW": współwinnymi są Lech Kaczyński i generał Błasik, którzy NIE NACISKALI na załogę.



I. Naciski – źle, brak nacisków – jeszcze gorzej


Z reguły staram się unikać omawiania tego, co akurat urodziło się w redakcji na Czerskiej, ale tym razem nie mogę sobie odmówić, bo „Wyborcza” pobiła kolejny rekord hucpy i bezczelności, w której to konkurencji zresztą ściga się od dawna sama ze sobą we własnej, osobnej kategorii. Otóż, kiedy nie dało się utrzymać lansowanej z uporem maniaka wersji o „naciskach” Lecha Kaczyńskiego na załogę rządowego tupolewa, „GW” postanowiła zmienić front o 180° i jako jedną z przyczyn tragedii wskazać... bierność „głównego pasażera”. Pretekstu do tej spektakularnej wolty dostarczyła publikacja protokołu komisji Jerzego Millera, na podstawie którego Bogdan Wróblewski postanowił wysnuć łzawą opowieść o tym, jak to kpt. Arkadiusz Protasiuk oczekiwał na decyzję Prezydenta „czy i gdzie lądować 10 kwietnia 2010 r. Nieznane fragmenty zapisu nagrań w kokpicie pokazują dramat dowódcy, który decyzję musiał podjąć sam.” (wytł. moje - GG)


Taka to rewelacja znalazła się w leadzie tekstu, czyli tym, co ma zostać wdrukowane w zwoje mózgowe lemingów z „Przekąsek-Zakąsek”. Słowem: były naciski – źle, nie było nacisków – jeszcze gorzej, bo biedna, zdezorientowana załoga nie wiedziała co począć i leciała w „tunelu poznawczym” na zatracenie, z milczącym nienawistnie generałem Błasikiem za plecami.


II. Tak czy owak – wina Kaczyńskiego


Nie wierzycie? Ja też nie, bo jeśli ktoś zada sobie trud prześledzenia artykułu i wyciśnięcia z niego suchych faktów, to otrzyma następujący obraz:


1) Kpt. Protasiuk podjął decyzję o podejściu na wysokość 100 metrów. W przypadku stwierdzenia warunków uniemożliwiających lądowanie miało nastąpić odejście na drugi krąg.


2) Zapas paliwa wystarczył na pół godziny „wiszenia” nad smoleńskim lotniskiem, więc decyzja o wyborze lotniska zapasowego nie była naglącą potrzebą – można ją było podjąć po manewrze odejścia.


3) Prezydent Kaczyński nie ingerował w żaden sposób w poczynania załogi, podobnie jak generał Błasik, który ograniczył się do biernej obserwacji pracy podwładnych.


No, ale fakty nie mogły przeszkodzić serwowanej przez półtora roku narracji o winie Lecha Kaczyńskiego. Pamiętnego SMS-a o ustaleniu kto „skłonił” pilotów do „zejścia poniżej 100 metrów” i ruską fałszywkę wedle której Protasiuk miał biadać, że Kaczyński „się wkurzy” należało zatem zastąpić wersją o zwlekaniu przez „dysponenta lotu” z decyzją o wyborze lotniska zapasowego.


Wedle protokołu komisji Millera rozbudowanego w „GW” o publicystyczne didaskalia, owo niepodjęcie decyzji w kwestii lotniska zapasowego miało świadczyć o „braku wsparcia”, które „odczuwał” kapitan Protasiuk, otoczony na dodatek przez niedoszkolonych głąbów, w wyniku czego nagle zgłupiał, bo chyba tak należy rozumieć kuriozalną spekulację psychologiczną dr Olafa Truszczyńskiego o wpadnięciu w „tunel poznawczy” i dywagacje na temat „elementu presji pośredniej” wywieranej przez obecnego w kabinie gen. Błasika.


III. Tunel poznawczy dla lemingów


O determinacji „Wyborczej” by przesłonić wcześniejsze wrzutki i wtłoczyć w umysły swych wyznawców nową wersję wydarzeń świadczy, że już następnego dnia po tekście Wróblewskiego postanowiono wzmocnić przekaz. Opublikowano mianowicie siłami trojga (!) cyngli artykuł „Zaważyła waga lotu” (swoją drogą - „zaważyła waga” - polszczyzna na miarę okupacyjnej gadzinówki, ale mniejsza), gdzie Wróblewskiego wsparli w wysiłkach Wojciech Czuchnowski i Agnieszka Kublik. Tekst ów w skondensowanej formie powtarza tezy z opowieści Wróblewskiego i m.in. za pomocą śródtytułu „Decyzja prezydenta mogła zmienić ten lot” kontynuuje proces „przestrajania świadomości” akolitów sekty Antypisa, wpychając ich w nowy „tunel poznawczy”, tak by zapomnieli o kompromitacjach swego organu z kłótniami na lotnisku, naciskami i resztą produkowanych uporczywie do ostatniej chwili haniebnych bredni.


Warto tu jeszcze zacytować opinię odpytywanego przez „Gazetę” psychologa lotniczego: „Wszedł (gen. Błasik – przyp. GG), gdy już byli w fazie podchodzenia do lądowania, żeby zorientować się jaka jest sytuacja. Gdyby interweniował, byłaby szansa na uratowanie wszystkich". No proszsz... Gdyby Błasik zaczął naciskać, to by uratował lot, a ten jak na złość naciskać nie chciał, choć przedtem ta sama „Wyborcza” wylała morze atramentu by udowodnić, że naciskał – i to jeszcze jak naciskał!


Od teraz wersja kanoniczna katastrofy podana do wierzenia brzmi następująco: współwinnymi są Lech Kaczyński i generał Błasik, którzy NIE NACISKALI na załogę.


Ciekaw jestem, jak te biedne lemingi, spośród których rekrutuje się gros czytelników „Gazety Wyborczej” poradzą sobie z tym dysonansem poznawczym. A może wcale nie muszą sobie radzić? Wiele wskazuje, że przeciętny konsument przekazu mediodajni ma pamięć rybki akwariowej, nie kojarzy niczego z niczym, za to część szczególnie zaangażowana wykazuje zdyscyplinowanie godne społeczeństwa z „Roku 1984” i przyjmuje do wiadomości każdy kolejny komunikat Ministerstwa Prawdy, usłużnie wypierając z pamięci wszystkie poprzednie. Taki „tunel poznawczy” troskliwie pielęgnowany przez środki masowego ogłupienia to z punktu widzenia rządzącej nami Dyktatury Matołów i reżimowych mediodajni rzecz zaiste bezcenna.


Gadający Grzyb



P.S.Pozwoliłem sobie opatrzyć tekst grafiką Kapitana Nemo -dzięki :)