piątek, 29 lipca 2011

Pijarowiec w MON


Jak w każdym dobrym spektaklu, przy okazji prezentacji raportu MAK... tfu – chciałem rzec – raportu komisji Millera, nie mogło zabraknąć elementu buffo.



Nawiasem mówiąc, rzeczona komisja pozostała wierna poleceniu prezydenta Miedwiediewa z dnia 6 grudnia 2010 roku, kiedy to zapoczątkowując zdobywanie przez Bronisława Komorowskiego „korony Himalajów”, zapowiedział surowo: „Nie dopuszczam możliwości, by w sprawie katastrofy smoleńskiej śledczy polscy i rosyjscy doszli do różnych ustaleń”. Idąc za tym prikazem szanowna komisja postanowiła opowiedzieć raport MAK własnymi słowami, biorąc jedynie poprawkę na tzw. miejscową specyfikę, która kazała wycofać się z najbardziej bezczelnych kantów i „wrzutek” serwowanych miejscowej gawiedzi przez ostatnie półtora roku.


Jednak raport ten, a w zasadzie jego forma, mimo wszystko coś nam mówi. Mówi nam wiele o tym, co odbywało się wokół niego przez ostatnie miesiące. Krótko – zadanie polegało na tym, by raport skonstruować wedle złotej proporcji – 90% winy strony polskiej, 10% winy rosyjskiej oraz by za wszelką cenę znaleźć taką jego formułę, by nie obarczyć winą polityczną nikogo naprawdę istotnego.


I o to chodziło w tych pieczołowitych, wielomiesięcznych „pracach” i „tłumaczeniach”, bo zawartość merytoryczna, to nic innego jak ubrana w fachowy żargon, sumiennie przeprowadzona wedle MAK-owskich wskazań „prasówka”, z której dobrano sobie to, co miało pasować do z góry założonego efektu, mającego na publiczności sprawić wrażenie „wyważenia racji” i „obiektywizmu”.


Ostatecznie kozłem ofiarnym stał się minister Klich, który i tak nie miał w Platformie ani w rządzie zbyt wiele do gadania, ale by nie stała mu się krzywda i z poczucia tejże krzywdy nie zaczął chlapać ozorem, został na wszelki wypadek wystawiony w wyborach do Senatu. Drugim winnym stał się ogólny bardak w 36 pułku i – jasna sprawa – „niedoszkolona” załoga, która bronić się już nie może.


Oczywiście, nikt przytomny nie mógł spodziewać się niczego innego, choć przyznajmy, mogło być gorzej. Eksperci mogliby np. przepisać od MAK-u „protokół” z sekcji zwłok gen. Błasika i dywagować o pijaństwie na pokładzie Tupolewa.


***


Ale powróćmy do zapowiadanego na wstępie elementu buffo. Taką wstawką była wieść o desygnowaniu na ministra obrony narodowej pana Tomasza Siemoniaka, dotychczasowego sekretarza stanu w MSWiA. Chociaż z drugiej strony, nie sposób nie zauważyć swoistej konsekwencji obecnej ekipy w obsadzaniu stanowiska szefa MON – zarówno Klich, jak i Siemoniak mają mniej więcej tyle samo wspólnego z wojskowością. Tomasz Siemoniak (absolwent Wydziału Handlu Zagranicznego Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie – wtedy jeszcze SGPiS) w swej bogatej karierze był m.in. dyrektorem Biura Oddziałów Terenowych i dyrektorem Programu 1 TVP, wiceprzewodniczącym Rady Nadzorczej Polskiej Agencji Prasowej, radnym Gminy Warszawa Centrum i wiceprezydentem naszej umęczonej Stolicy, członkiem Zarządu Polskiego Radia SA...


Bogdan Klich jest pacyfistą i psychiatrą, Tomasz Siemoniak – handlowcem i dziennikarzem. No, jeden w drugiego - fachury od wojska jak się patrzy!


Chociaż, zaraz zaraz... Tak! W latach 1998-2000 sprawował funkcję dyrektora Biura Prasy i Informacji Ministerstwa Obrony Narodowej – innymi słowy gość był MON-owskim propagandystą. Czyli – chłop pewnie zna się na „pijarze”... I jesteśmy w domu, bowiem wiadomo, że dla Donalda Tuska nie ma większego priorytetu niż „pijar”, szczególnie w okresie przedwyborczym, a tenże „pijar” pod rządami Klicha ucierpiał w równym stopniu jak wszystko inne w resorcie.


Krótko mówiąc, pan Siemoniak dostał bojowe zadanie: poprawić wizerunek MON przed październikiem, a że kiedyś już w tej instytucji pracował, to jest przynajmniej nadzieja, że nie zabłądzi w ministerialnych korytarzach. Ponadto zapewne ma znajomości w środowisku dziennikarskim, szczególnie w mediach publicznych, gdzie szeroką ławą wraca do znaczenia stara gwardia, czyli tzw. „fachowcy”.


Ach, byłbym zapomniał. Jak donosi bloger Zagłoba, Tomasz Siemoniak był głównym architektem niedawnego polsko-niemieckiego porozumienia podpisanego przy okazji rocznicy traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy, za które to porozumienie zebrał od naszych niemieckich „mecenasów” wiele pochwał, czym nie omieszkał pochwalić się na Twitterze.


Jest zatem nadzieja, że w ciągu najbliższych kilku miesięcy nie napadną nas Niemcy. Zresztą, pewnie nie będzie takiej potrzeby, albowiem, jak donosi oficjalny biogram na stronie MSWiA w swej bogatej, jako się rzekło, biografii pan Siemoniak był stypendystą Uniwersytetu w Duisburgu, co nie musi ale może rzucać niejakie światło na to, kto faktycznie był architektem niedawnego porozumienia, za które pan Siemoniak zainkasował osobiście publiczną pochwałę ustną od samego niemieckiego ministra spraw zagranicznych Guido Westerwelle.


***


Największym politycznym wygranym tego całego zamieszania jest jednak niewątpliwie minister Jerzy Miller. Oto bowiem pan Miller, szef MSWiA, w bezprecedensowy sposób łącząc funkcje prokuratora, adwokata i sędziego we własnej sprawie, rzucił na żer Bogdana Klicha, który zapewne do końca nie bardzo kontaktował o co w tym wszystkim chodzi i usadowił swojego człowieka na stolcu szefa MON, łącząc w ten sposób pod swoim berłem dwa kluczowe dla bezpieczeństwa państwa resorty. Polityczny majstersztyk, brawo. Zresztą, wystarczyło zaobserwować minę, pozę i ton pana ministra Millera w wieczornych programach telewizyjnych, by nie mieć wątpliwości, że jest z siebie bardzo zadowolony.


Gadający Grzyb

czwartek, 28 lipca 2011

Wrobieni w CO2


„(...) dopiero teraz ministrowie i premier RP zrozumieli, jak katastrofalne dla polskiej gospodarki będą decyzje Komisji Europejskiej” - Tomasz Skłodowski.



I. Polska - były lider w redukcji CO2.


Rzadko kiedy piszę notki poświęcone jednemu konkretnemu artykułowi z prasy, ale tym razem trzeba, bo tekst „Porażka klimatyczna” Tomasza Skłodowskiego opublikowany w „Rzeczpospolitej” przeszedł bez echa, a szkoda, gdyż rzuca snop światła na skalę błędów i zaniechań ekipy Tuska w kwestii redukcji emisji CO2, do której się zobowiązaliśmy w ramach „paktu klimatycznego”. Autor był doradcą ministrów środowiska w rządach AWS i PiS, a także w latach 2009 – 2011 doradcą prezydenta konwencji klimatycznej ONZ. Fachowe spojrzenie na to, w co zostaliśmy wrobieni – bezcenne.


Otóż, Polska podpisując protokół z Kioto, zobowiązała się do redukcji emisji dwutlenku węgla w latach 2008 – 2012 o 6%, przy czym – uwaga – rokiem bazowym był tu rok 1988. Czyli mieliśmy zmniejszyć emisję w stosunku do tego, co emitowaliśmy w roku 1988. Tymczasem, Polska już do roku 2005 zredukowała ilość CO2 odprowadzanego do atmosfery o... 31,9%! Rzecz jasna było to spowodowane nie tylko modernizacją, ale przede wszystkim likwidacją znacznej części PRL-owskiego przemysłu. Niemniej, staliśmy się światowym liderem w redukcji – i to w sytuacji, gdy inne kraje wręcz zwiększały swoją emisję.


To wszystko pozwalało patrzeć w przyszłość z optymizmem, jako że dysponowaliśmy redukcyjnym „zapasem” takiego rzędu, który dawał nam komfortową świadomość, że co jak co, ale kwestie CO2 nie okażą się „hamulcowym” naszej gospodarki. Co więcej, wypracowany zapas 500 mln ton CO2 pozwalałby nam dziś w ramach handlu kwotami dwutlenku węgla spieniężyć nadwyżkę za sumę 8 miliardów euro.


II. Zmarnowany dorobek.


Donald Tusk, godząc się na unijny „pakiet klimatyczno-energetyczny” dokumentnie zaprzepaścił ten dorobek. Przede wszystkim, zrezygnował z oenzetowskiego protokołu z Kioto, jako naszej podstawy negocjacyjnej. Efektem był przedstawiany w kraju jako sukces wynik negocjacji zobowiązujący nas do redukcji CO2 w latach 2013-2020 o 20%, ale nie w stosunku do roku 1988 (który to wymóg spełniliśmy z ogromnym zapasem) a w stosunku do... 2005 roku! Krótko mówiąc – zwyczajnie nie mamy z czego „schodzić” bez katastrofalnych skutków dla naszej gospodarki. Nadwyżka „redukcyjna” z lat 1988 – 2005 poszła się gonić. W tym samym czasie wiele innych krajów UE miast redukować zwiększyły swą emisję (np. „Hiszpania aż o 48 proc., Portugalia o 41 proc., Włochy o 12,1 proc” - cyt. za „Rzeczpospolitą”), inne zaś redukowały ale w o wiele mniejszym stopniu. Czyli – oni mają na czym oszczędzać, my zaś doszliśmy do ściany.


Nie sposób tu powstrzymać się od myśli, że oprócz gromko deklarowanych, czysto ideologicznych celów, w rodzaju „walki ze zmianami klimatycznymi” (do niedawna – z „globalnym ociepleniem”), „starej Europie” chodziło tu również o zduszenie konkurencyjności gospodarek krajów „nowej Unii”, a przede wszystkim największego z nich – Polski. Świadczyć może o tym chociażby przyznawanie nam przez Komisje Europejską zaniżonych kwot CO2. Ostatnio, taki niski limit na lata 2008-2012 przyznano nam w 2007 roku. Rząd Jarosława Kaczyńskiego zdążył jeszcze zaskarżyć tę decyzję do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, który w 2009 roku przyznał nam rację, uznając decyzję KE za bezprawną. I teraz, trzymajcie się – rząd PO-PSL nie skorzystał z przychylnego nam wyroku ETS, tylko kupuje potrzebne nam kwoty za ok 1 miliard euro rocznie! Od 2007 roku uzbierało się już niemal 5 miliardów bezsensownie wyrzuconych euro.


III. Drogi wizerunek Tuska.


Wszystko to w imię „dobrego wizerunku” Tuskolandu w oczach unijnych wielkich, czym tak lubi się chwalić nasz premier. Innego wytłumaczenia nie widzę. Póki co, ten „wizerunek” tylko w tej jednej sprawie kosztował nas, powtórzę, 5 miliardów euro. Ile kosztował nas w innych sprawach? Co ciekawe, teraz sytuacja się powtarza, mianowicie Komisja Europejska ustaliła niekorzystne dla Polski zasady rozdzielania przydziałów darmowej emisji CO2 na lata 2013 – 2020. Rząd Tuska heroicznie zdecydował się na zaskarżenie ich do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, zrobił to jednak w ostatnim możliwym terminie, zaś rozstrzygnięcia możemy się spodziewać najwcześniej za dwa lata. Ponieważ ustalenia KE zaczną obowiązywać już za pół roku, to można się spodziewać głębokiego kryzysu w branżach wytwarzających 20% polskiego PKB.


Jaki będzie mechanizm upadku? Otóż KE oparła rozdział darmowych kwot dwutlenku węgla na tzw. benchmarku gazowym, czyli emisji dwutlenku węgla generowanej przez 10 % najbardziej wydajnych instalacji gazowych w UE. Jest to na rękę gospodarkom państw Europy Zachodniej, tymczasem 94% polskiej energii pochodzi z węgla. „Przemysł papierniczy, chemiczny, cementowy, materiałów budowlanych czy energetyka i ciepłownictwo nie będą mogły otrzymać darmowych uprawnień emisyjnych w porównywalnej ilości co ich konkurenci z krajów, w których wytwarzanie energii jest oparte na gazie” - pisze Tomasz Skłodowski. Wymienione branże to właśnie owe wspomniane 20% PKB i 500 tysięcy miejsc pracy. Do powyższego dodajmy jeszcze naszą węglową energetykę, która od 2013 roku będzie musiała dokupywać 30% uprawnień do emisji dwutlenku węgla. Oznacza to wzrost rocznych kosztów wytwarzania energii o 8 – 12 miliardów złotych, co przekłada się na wzrost cen energii o 65 – 80% do 2020 roku.


IV. Droga do katastrofy.


Oznacza to gospodarczą katastrofę. Nie ma fizycznej możliwości, aby w tak krótkim czasie zmodernizować energetykę. Zresztą, za co? Rząd Donalda Tuska ocknął się w ostatnim momencie kierując sprawę do ETS, zbierając za to zresztą burę od euro-decydentów, ale najgorsze już się stało. Zabrzmi to niewiarygodnie, ale podobno, jak relacjonuje Tomasz Skłodowski... „dopiero teraz ministrowie i premier RP zrozumieli, jak katastrofalne dla polskiej gospodarki będą decyzje Komisji Europejskiej” (!!!). Dodam, że zasady przyszłego rozdziału darmowych limitów były znane od kwietnia 2011 a odpowiednio wcześniej – negocjowane.


Za zbrodnicze zaniechania nie-rządu Tuska na tym i innych polach będziemy płacić przez najbliższe dziesięciolecia. O ile, optymistycznie zakładając, Polska w ogóle te dziesięciolecia przetrwa, bo już wkrótce może nas spotkać zapaść, przy której bankructwo Grecji to pikuś. Nie było w ostatnich 20 latach rządu, który spieprzyłby wszystko co tylko można tak dokładnie jak rząd PO-PSL. Polecam całość artykułu w „Rzeczpospolitej” - ja w niniejszej notce tylko zarysowałem najistotniejsze sprawy.


Gadający Grzyb


 


http://www.rp.pl/artykul/690642-Pakt-klimatyczny---porazka-Donalda-Tuska.html

środa, 27 lipca 2011

Euro-koalicja przeciw polskim łupkom II


Polskie łupki nie są na rękę nikomu z wielkich rozgrywających – Rosji, Niemcom, euro-decydentom, lobby „ekologicznemu”...



I. Kasandryczny realizm.


W majowej notce „Euro-koalicja przeciw polskim łupkom” napisałem, iż „można się spodziewać, że Niemcy i Francja będą za jakiś czas próbowały przeforsować na forum unijnym (arcywygodne narzędzie!) rozwiązania uniemożliwiające eksploatację złóż gazu łupkowego.”


Tak też się stało, oczywiście. Piszę „oczywiście”, ponieważ jakoś tak się składa, że chyba w każdym moim tekście dotykającym szeroko rozumianych kwestii surowcowo-energetycznych formułuję czarne hipotezy odnośnie przyszłości naszego kraju i do każdej takiej notki prędzej czy później muszę dopisywać kontynuację w której opisuję, jak to te złowrogie przepowiednie realizują się na naszych oczach. Nie inaczej jest i tym razem.


Rzecz jasna, żadna w tym moja zasługa. Każdy, kto obserwuje bezradność naszego nie-rządu w tej materii, może w ciemno typować jak tym razem ograją nas ci, którym nie na rękę jest osiągnięcie przez Polskę surowcowo-energetycznej niezależności, ba - pozycji liczącego się eksportera, co automatycznie wiązałoby się z istotnym wzrostem naszego znaczenia na arenie międzynarodowej.


II. Francuski Lepper kontra Donald Tusk (Premier, zresztą).


Na początek opowiem o groteskowym harcowniku. Oto pewien „Francuz mowny” - Jose Bove (taki francuski Lepper, tylko bardziej „kulturny”) z frakcji Zielonych i wiceszef Komisji Rolnictwa w Parlamencie Europejskim podczas wizyty w Polsce przekazał 16 czerwca na ręce Donalda Tuska list spłodzony ponoć wspólnie z mieszkańcami gminy Grabowiec koło Zamościa z prośbą o interwencję w sprawie dokonujących się tam próbnych odwiertów. Nie wiem, jak tam pan Bove ów list spisywał wspólnie z mieszkańcami, w każdym razie stoi w nim, że w domach popękały ściany a woda w studniach zmętniała i przybrała kolor brązowy.


Na szczęście, nie ma wzmianek o tym czy kury przestały się nieść a krowom mleko warzy się w wymionach, ale domyślam się, że miejscowi wyczuwszy możliwość jakichś odszkodowań pokazali panu Bove wszystkie rysy na ścianach budynków gospodarskich, jakie tylko dało się znaleźć i dyskretnie przemilczeli w obecności pana Zielonego, że ich szamba nie mają wymurowanego dna, tak by część nieczystości wsiąkła w ziemię i można było oszczędzić na wywózce nieczystości, co może tłumaczyć kolorek studziennej wody.


Pan Bove oczywiście zaapelował do Premiera (Donalda Tuska, zresztą) o rezygnację z pozyskiwania gazu łupkowego metodą szczelinowania hydraulicznego, co w praktyce oznacza rezygnację z pozyskiwania tego gazu w ogóle i jest idealnie zbieżne z uchwaloną przez francuski parlament ustawą zabraniającą szczelinowania hydraulicznego nad Sekwaną. Odnotować warto, że ustawa przeszła pod naciskiem dość egzotycznej koalicji – mianowicie, lobby atomowe dogadało się tu z Zielonymi. Ot, porozumienie ponad podziałami!


Z zawodu pan Bove jest rolniczym związkowcem i „alterglobalistą” z licznymi zadymami na koncie, czyli notorycznym eko-lewakiem, a kto zna uwikłania tego typu ruchów sięgające czasów Zimnej Wojny, ten bez trudu dośpiewa sobie resztę.


Przy okazji – Donald Tusk (Premier Rządu RP, zresztą), wyznał podczas spotkania, iż  to ho, ho i jeszcze trochę. Jak wi„osobiście” jest przeciwny GMO i gdyby to od niego zależało...adomo, niedawno GMO zostało w naszym Sejmie przegłosowane głosami m.in. rządzącej Platformy Obywatelskiej, której przewodniczącym jest Donald Tusk (Premier, zresztą), co rzuca niejakie światło na realny zakres jego władzy, ale to taka dygresja na marginesie.


III. Raport Ludwik-Bölkow Systemtechnik.


Przejdźmy jednak do spraw poważniejszych. Komisja ds. Środowiska, Zdrowia Publicznego oraz Bezpieczeństwa Żywnościowego Parlamentu Europejskiego zamówiła raport na temat wpływu wydobycia gazu łupkowego na środowisko i zdrowie obywateli. Charakterystyczne są przy tej okazji dwie sprawy:


Po pierwsze. Unia uznała za stosowne zająć się tym tematem dopiero, gdy odkryte zostały zasoby gazu niekonwencjonalnego w Polsce na skalę mogącą wywrócić „gazowy stolik”, czyli dotychczasowe status quo i zakwestionować ekonomiczny sens zacieśniania więzi z Rosją i jej geopolitycznym narzędziem, jakim jest Gazprom. Odsyłam tu do notki opisującej książkę „Nowa Zimna Wojna” Edwarda Lucasa (a jeszcze lepiej – przeczytajcie książkę). Najwięcej od czasów Gerharda Schroedera zainwestowały w tę współpracę Niemcy, czego ukoronowaniem jest wybudowany za koszmarne pieniądze, ale za to omijający „kondominium” Gazociąg Północny. Przyblokowanie kompleksu portowego Szczecin-Świnoujście wraz z powstającym gazoportem jest w tej operacji wisienką na torcie.


Po drugie. Sporządzenie raportu powierzono niemieckiej instytucji Ludwik-Bölkow Systemtechnik, komercyjnej firmie konsultingowej specjalizującej się w energii odnawialnej, a więc naturalnemu konkurentowi „kopalnych” źródeł energii – wciąż tańszych i bardziej wydajnych od najwymyślniejszych nawet „wiatraków”. Raport jest oczywiście miażdżący dla „łupków”, zgodnie z oczekiwaniami zamawiających, przy czym – jak alarmuje Konrad Szymański, europoseł PiS - „raport jest jednostronny, a chwilami oparty na danych nieaktualnych w odniesieniu do technologii wykorzystywanych dziś w dziedzinie wydobycia gazu łupkowego” (cyt. za wPolityce.pl).


IV. Matematyka interesów.


Teraz zastanówmy się. Tendencyjny raport Komisja PE zamówiła w niemieckiej instytucji żyjącej z doradztwa „pro-eko”. Niemcy zainwestowały we współpracę polityczno-gospodarczą z Rosją opartą na gazie, którego eksport jest podstawą rosyjskiej gospodarki i umacniania wpływów politycznych. Niemcy są głównym rozgrywającym w Unii Europejskiej. W tejże Unii silne jest lobby „ekologistów” (nie mylić z ekologami – ekologia to nauka, „ekologizm” to postępacka ideologia), sięgające swymi korzeniami do „pokolenia ‘68” i czasów agenturalnych uwikłań okresu Zimnej Wojny.


Do tego, uruchomienie na masową skalę w perspektywie kilkunastu lat wydobycia gazu łupkowego w Polsce podważa opłacalność Nord Streamu i podważa wpływy rosyjsko-gazpromowskie nie tylko w Polsce, ale również w całym regionie. Pod znakiem zapytania staje opłacalność importowania rosyjskiego gazu przez dotychczasowych odbiorców, a więc i podstawa stabilności ekonomicznej Rosji (bo gaz sprzedawany taniej Zachodowi, Rosja odbija sobie droższymi cenami dla Polski i innych krajów regionu).


Jest się o co bić.


Ponadto, za energią odnawialną stoi wielka kasa – ale kasa „dotacyjna”, wydojona w taki czy inny sposób z kieszeni podatników i konsumentów. Mechanizm polega na symultanicznym wspieraniu energii „eko” poprzez dotacje, połączonym z wprowadzaniem regulacji mających podwyższyć koszta pozyskiwania tradycyjnych źródeł energii (ech, te „zmiany klimatyczne” i „liderowanie” w redukcji emisji CO2...). Unia Europejska zainwestowała grube miliardy „Deutsche-Euro” w to eko-badziewie, z którego suto żyją różne „biznesy” w rodzaju „Ludwik-Bölkow Systemtechnik”, grupy interesów, „aktywiści”.... I co, ten złoty układ dojenia ma paść przez jakieś polskie łupki?! O, niedoczekanie...


Jest się o co bić, powtarzam.


V. „Europeizacja polityki energetycznej”.


Gdyby się ktoś pytał, to sama Komisja Europejska wydała stosowne odgłosy przy okazji zamówienia własnego raportu w belgijskiej firmie prawniczej na okoliczność potencjalnej „luki prawnej” dotyczącej wydobywania gazu łupkowego. Marlene Holzner, rzeczniczka komisarza UE ds. energii Guenthera Oettingera powiedziała, że:


Po pierwsze: „wydobycie gazu łupkowego to nowa kwestia w UE i potrzebuje uważnego zbadania”.


Po drugie zaś: „KE ma w kwestii łupków ‘swoje poglądy’. - Na gaz łupkowy należy patrzeć nie tylko jako na nowe źródło energii, ale także na jego potencjalne skutki dla środowiska.”


Dodajmy, że komisarz UE ds. energii Guenther Oettinger, którego ustami jest pani Marlene Holzner, to ten sam, który obejmując stanowisko zapowiadał „europeizację polityki energetycznej”, co mylnie, jak się okazało, odczytano jako nacisk na „dywersyfikację dostaw energii, by zapewnić bezpieczeństwo energetyczne i zmniejszyć zależność UE od Rosji" (cyt. za wnp.pl).


O ile zakład, że zamówiona przez Komisję Europejską „ekspertyza prawna” będzie idealnie zgodna z raportem „Ludwik-Bölkow Systemtechnik” sprzęgniętego z „Wuppertal Institute for Climate, Environment and Energy?”


VI. Łupki nie na rękę...


Polskie łupki nie są na rękę nikomu z wielkich rozgrywających – Rosji, Niemcom, euro-decydentom, lobby „ekologicznemu”... Nie mam złudzeń co do tego, iż zamawiane na gwałtu-rety raporty posłużą Komisji Europejskiej jako wygodne alibi do wdrożenia „dyrektyw”, które podniosą koszta wydobycia „shale gas” do granicy opłacalności.


Chcecie gaz łupkowy? W porządku, tylko na naszych zasadach. Ekologicznych. Drogich. Ach, nie stać was? No nic, damy dotacje na wydobycie w skali „od-do”. Tylko wywalcie tych Amerykańców, uprzejmie prosimy. Co, nie macie technologii? Żaden problem – sprzedajcie PGNiG oraz koncesje takiemu jednemu sympatycznemu koncernowi, który ma technologie w sam raz odpowiadające euro-wymaganiom. Że co? Że koncern to misz-masz Gazpromu z udziałem godnych zaufania podmiotów ze wszystkich planet wszechświata? No, znów wyłazi ta wasza polska, prowincjonalna ksenofobia. Wstydzilibyście się, doprawdy...


Gadający Grzyb

wtorek, 26 lipca 2011

Rzeź w cieplarni


„Najmocniejszym powodem, by utrzymać prawo do posiadania i noszenia broni przez ludzi jest to, że stanowi ono dla nich ostateczny środek do obrony przed tyranią rządu" (Thomas Jefferson).



I. Głupi jak Belg...


Przyznam się, ze nieco zmroziły mnie podnoszące się po norweskiej rzezi głosy, by jeszcze bardziej ograniczyć dostęp do broni obywatelom krajów Europy. Z pomysłem, który mógł się wykluć jedynie w mózgownicy skończonego poprawniaka wyskoczył minister spraw zagranicznych Belgii Steven Vanackere wzywając do ujednolicenia i zaostrzenia przepisów regulujących dostęp do broni w Europie. Jak mniemam, przez „Europę”, pan Vanackere rozumie Unię Europejską do której wprawdzie Norwegia nie należy, ale może wiedza o tym nie jest niezbędna by zostać belgijskim ministrem spraw zagranicznych.


No tak. Można się było tego spodziewać – każdy pretekst jest dobry, by wziąć euro-ludków jeszcze bardziej za twarz, ubezwłasnowolnić, poddać bardziej wnikliwemu nadzorowi... Nie wątpię, że pomysł pana Belga spotka się z życzliwym przyjęciem wśród euro-czynowników, którzy zapewne już teraz doznają intelektualnych spazmów rozkoszy na myśl o kolejnej dyrektywie ujednolicającej, unifikującej, standaryzującej... i oczywiście uszami duszy słyszą już błogi szelest strumyka euro-rubelków, które popłyną, by ową dyrektywę wdrożyć i nadzorować jej realizację – a do tego potrzeba wszak urzędniczych stanowisk, stanowisk i jeszcze raz stanowisk – we wszystkich krajach zjednoczonej Europy.


Jest to oczywiście kolejny przykład postępackiej euro-sklerozy, która na wszelkie problemy ma tylko jedno rozwiązanie: jeszcze więcej tego samego! Więcej kontroli (wszak już Stalin mawiał, że „kontrola jest najwyższą formą zaufania”), więcej regulacji, więcej urzędniczej opieki nad społeczeństwem, niczym nad bezrozumnym bydełkiem, które bez troskliwej kurateli niewątpliwie zrobi sobie krzywdę. Wszystko rzecz jasna w duchu pacyfistycznego Postępu.


II. Posiadanie broni w Norwegii.


A mnie poraża uporczywe niedostrzeganie jednej, podstawowej rzeczy: otóż społeczeństwa europejskie są już i tak spacyfikowane do stopnia, który czyni je kompletnie bezbronnymi wobec byle nawiedzonego fanatyka, któremu strzeli do łba wywijać gnatem, by w ten sposób spopularyzować 1500 stron swoich złotych myśli.


Tak się bowiem składa, że do masakry na norweskiej wyspie doszło w nieco ponad rok po wejściu w tym kraju przepisów wypisz wymaluj w duchu propozycji pana Vanackere: otóż od 01 lipca 2010 roku Norwegowie zostali zobowiązani do przetrzymywania wszystkich sztuk broni palnej w zamkniętych skrytkach ze specjalnym atestem. W tym niespełna pięciomilionowym kraju (4,8 mln) zarejestrowanych jest 1,5 miliona sztuk broni należącej do prawie 500 tysięcy ludzi. Czyli, statystycznie, co dziesiąty obywatel – od niemowlęcia do starca jest posiadaczem 3 sztuk broni palnej. Jeśli zawęzić statystykę do osób w wieku produkcyjnym (25% - 1.200 tys.) i emerytów (13% - 624 tys.) - a więc pełnoletnich, wychodzi 1,2 sztuk broni na każdego dorosłego. Ale ponieważ, jak wspomniałem, broń (legalna) jest w posiadaniu ok. pół miliona osób, to wychodzi, że co trzeci - czwarty dorosły Norweg ma w domu trzy „klamki”.


I temu, całkiem nieźle uzbrojonemu społeczeństwu kazano tę broń pochować do atestowanych skrytek, czyniąc ją w praktyce bezużyteczną w przypadku nagłego zagrożenia życia i mienia.


III. W kotle z Breivikiem.


Efekty tego zbrodniczego obostrzenia (z którego belgijski pan minister Vanackere byłby zapewne dumny) mogliśmy zaobserwować podczas masakry na wyspie Utoya. Jak na ironię, jej ofiarami padli członkowie młodzieżówki lewicowej Partii Pracy, która te – powtórzę - zbrodnicze przepisy wprowadziła.


Owszem, mam świadomość, że nie każdy paraduje z pistoletem za pazuchą, a wśród postępowej Partii Pracy taki odsetek ze względu na mentalny terror politycznej poprawności byłby pewnie szczególnie niski. Wystarczy jednak, by na wyspie znalazło się kilka osób z bronią, by położyć napastnika trupem i znacząco zmniejszyć liczbę ofiar. Nie paradowałby w poczuciu nietykalności wśród leżących ciał, dobijając rannych.


Czy przed wprowadzeniem „skrytek” dochodziło w Norwegii do zamachów, drastycznej liczby wypadków z bronią, czy przestępstw z użyciem zarejestrowanej, legalnej broni palnej? Wątpię. Partia Pracy ze swym przewodniczącym, premierem Jensem Stoltenbergiem w postępowej obsesji „troski o bezpieczeństwo” (bo wszak „urzędnik wie lepiej”) rozbroiła obywateli, wydając ich na pastwę przestępców lub maniaków pokroju Andersa Behringa Breivika, którzy nie przejmują się „atestowanymi skrytkami”, a przy odrobinie determinacji broń też sobie załatwią.


Mam nadzieję, że premier Stoltenberg, nie wyjrzy z piekła do końca świata, gotując się we wspólnym kotle z Breivikiem, któremu wystawił na strzał bezbronną młodzież na Utoyi. Będą mieli wiele czasu, na długie dysputy o skomplikowanych kwestiach publicznego bezpieczeństwa.


IV. Bomba pod cieplarnią.


Na zakończenie jeszcze kilka danych dotyczących populacji Norwegii. Otóż, wedle ostatniego spisu z 2008 roku, imigranci oraz ich potomstwo stanowią 9,7 procenta obywateli, zaś ich liczba (na 4,8 mln) wynosi 460,000 osób pochodzących z ponad 200 krajów. To bardzo dużo, zważywszy że znaczną część tych imigrantów stanowią kompletnie obcy kulturowo i nie integrujący się przybysze z krajów muzułmańskich z typową dla siebie wysoką dzietnością. W stolicy Norwegii – Oslo, imigranci stanowią już ¼ ogólnej liczby mieszkańców.


Tak wysoki odsetek „obcych” jest naturalnym zarzewiem społecznych napięć i konfliktów, których nie da się rozbroić polit-poprawną tresurą w duchu multi-kulti, serwowaną w skandynawskich „państwach cieplarnianych” już od przedszkola. Nie da się na dłuższą metę odwracać głowy od problemów, cenzurując publiczna debatę czy np. zabraniając ujmowania w policyjnych statystykach odsetka przestępstw dokonywanych przez ludność napływową. Mentalny terror postępackiej społecznej inżynierii wprawdzie dość skutecznie knebluje większość, ale jednocześnie powoduje wzrost tłumionej frustracji i poczucia zagrożenia ze strony przybyszów, mających w pogardzie postępowo-liberalne psudowartości. A stąd już tylko krok, by co bardziej zdeterminowane, bądź zaburzone jednostki pokroju Breivika sięgnęły po broń lub bomby.


Prawdziwa bomba jednak tyka gdzie indziej. Jest nią przymuszanie społeczeństw do akceptacji obłędnej ideologii tolerancjonizmu, mającej na celu wyhodowanie (który to już raz) Nowego Człowieka, przykrojonego do potrzeb ideologów Antycywilizacji Postępu. Ten obecny w całej zachodniej Europie przymus z jednej strony rozzuchwalający imigracyjną mniejszość, z drugiej strony zaś zmuszający większość do znoszenia obcych kulturowo porządków wdzierających się do społecznej tkanki, powoduje dysonans będący naturalną pożywką dla ekstremizmów. Tak, tak – Breivik, to wasze dziecko, panie i panowie architekci Nowego Wspaniałego Świata.


Gadający Grzyb

piątek, 22 lipca 2011

Straszni tubylcy w Lechistanie AD 2011


Czy Polacy dojrzeli już do powtórnej kolonizacji?



I. Mentalność tubylcza.


Kiedy zestawiam ze sobą wyniki różnych badań sondażowych, pierwsze co rzuca mi się w oczy to ich porażająca niekonsekwencja. I tu od razu zastrzeżenie: owszem, znam propagandową funkcję „sondażowej bańki” premiującej Jedynie Słuszne Ugrupowanie, ale nawet biorąc poprawkę na przeszacowanie Platformy, będę się upierał, że te badania coś nam mówią. Co konkretnie? Ano to, że jesteśmy w wielkiej części narodem umysłowych pastuchów, niezdolnych do kojarzenia najprostszych danych, o jakichkolwiek wnioskach nie wspominając.


Wojciech Cejrowski opisując amazońskich „dzikich” Indian, których zna jak mało kto, wspomina że kompletnie obce im jest np. poczucie czasu – żyją w wiecznym „tu i teraz”. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że stan podobnego nie-myślenia dominuje również w mentalności naszych drogich rodaków, co w jakiś sposób koreluje z tezą o Polakach jako społeczeństwie postkolonialnym. Ja bym dodał, że dojrzeliśmy właśnie do powtórnej kolonizacji.


II. Rozstrój poznawczy.


Garść przykładów: Polacy z jednej strony uważają, że sprawy w kraju idą w złym kierunku (61% wg TNS OBOP) a gospodarka znajduje się w kryzysie (60% - to samo badanie), z drugiej jednak deklarują optymistyczne nastroje i uważają, iż zeszły rok był dla nich udany (80% - Diagnoza Społeczna 2011). Normalnie, szczęka opadła mi do podłogi, gdy skonfrontowałem sobie te dane, bo niemożliwym jest, aby na przestrzeni kilku miesięcy (”Diagnoza...” prowadzona była wiosną tego roku, badanie TNS OBOP pochodzi z lipca) nastroje społeczne uległy tak drastycznemu wahnięciu. Trzeba by nagłego krachu na miarę Grecji czy Argentyny a do tego jeszcze trochę nam brakuje.


Tyle, że jedno badanie pyta o sprawy publiczne, a drugie koncentruje się raczej na życiu prywatnym. Oznacza to, że generalnie nie wiążemy sfery publicznej z osobistą pomyślnością. Nauczywszy się żyć obok oficjalnych struktur, odzwyczailiśmy się od myślenia w kategoriach dobra wspólnego, oznaczających że silne, sprawnie funkcjonujące państwo ma przełożenie na szeroko rozumiany dobrostan obywateli.


Ten rozstrój poznawczy pogłębia się, gdy skonfrontujemy inne wyniki: oto 61% ankietowanych źle ocenia pracę rządu, a 51% - premiera Tuska osobiście (znów badanie TNS OBOP z 7-11 lipca). Jednocześnie jednak w tym samym badaniu aż 45% respondentów chce głosować na Platformę (PiS – 28%, SLD – 13%, PSL – 6%). Wynika z tego, że nasi ubodzy duchem Rodacy nie widzą związku między parlamentarną większością a wyłonionym przez tęże większość rządem. Mało tego – średnio dostrzegają powiązania pomiędzy rządem a stojącym na jego czele premierem, który za pracę owego rządu odpowiada (rozziew w ocenie 10%)!


Jeżeli ktoś widzi w tym cień logiki, gratuluję. Mnie, przyznam się, ta dialektyka postaw obezwładnia.


A teraz do powyższego dodajmy jeszcze niską gotowość do wzięcia udziału w wyborach (zdecydowanie TAK – 30%, raczej TAK – 33%, raczej NIE – 11%, zdecydowanie NIE – 19%, trudno powiedzieć – 7%; wciąż ten sam sondaż OBOP-u). Należy przy tym pamiętać, że ostateczna frekwencja z reguły jest zbliżona do odsetka osób, które w sposób kategoryczny deklarują chęć głosowania. Ci, którzy w sondażu mówią dla przyzwoitości „raczej TAK” w większości zostają w domach. Tak więc, ludzie olewają wybory, mimo że jest kryzys, sprawy w kraju idą w złym kierunku a rząd i premier źle pracują (ale Partia dobrze – ot, zagwozdka!). Znowu - zerowe utożsamianie się z własnym państwem i szeroko rozumianą sferą publiczną. Czy gdyby uważali, że w kraju dzieje się dobrze a rząd jest OK, to poszli by głosować? Zresztą, przy tym poziomie skojarzeniowym, właściwym dla pięciolatków, może i lepiej że nie zagłosują...


III. Straszni mieszczanie.


Można powiedzieć, że dzisiejsi Polacy w widzeniu wszystkiego osobno osiągnęli mistrzostwo, którego pozazdrościć by im mogli tuwimowscy „straszni mieszczanie”. Mogliby udzielać tym skarykaturyzowanym przez poetę „mieszkańcom” korepetycji. Nie są w stanie powiązać niczego z niczym; literalnie nic im się nie zazębia w związki przyczynowo-skutkowe. Że rząd, że kryzys, że Tusk, że optymizm, że Platforma, wybory... Co tu więc wymagać, by nasi współrodacy dostrzegli zależność między działaniami rządu a np. długiem publicznym, długoterminowym wpływem tegoż na gospodarkę i kondycję państwa, a wszystkiego razem – na ich osobisty los.


Otrzeźwieją (albo i nie...) dopiero wtedy, gdy przegniłe państwo zawali im się z hukiem na głowy.


Krótko mówiąc, en masse prezentujemy społeczny typ myślenia konkretno-obrazowego. Przeskoczenie na poziom myślenia abstrakcyjnego, szerszymi kategoriami, to dla nas wciąż zbyt wysoka półka. Są dwie grupy ludzi, którzy myślą w opisany tu sposób: dzieci poniżej 12 roku życia i ludy prymitywne – stąd przywołane we wstępie spostrzeżenie Cejrowskiego o dzikich z amazońskiej dżungli.


My również żyjemy w wiecznym „tu i teraz”, kierując się najprostszymi bodźcami: być kiełbacha – dobrze, nie być – źle. Dlaczego nie być? Winien rząd. Co to rząd? Ee-ee...


Prezentujący poziom dziecięco-prymitywny, głupio-optymistyczni tubylcy dla których „rok był udany”, z samozadowoleniem przejadający kurczące się zasoby i zadłużający się ponad miarę, aż się proszą o jakiegoś kolonizatora, który zrobi z tym burdelem porządek. I kolonizator się znajdzie, spokojna głowa. Tylko, że porządek zrobi w interesie własnym i swoich obywateli. Kolonie bowiem, jak uczy historia, służą za rynek zbytu, miejsce eksploatacji zasobów i źródło siły roboczej. Oraz cywilizowania ludności tubylczej w duchu uwielbienia dla metropolii.


Gadający Grzyb


Wybrane notki o zbliżonej tematyce:


http://niepoprawni.pl/blog/287/polski-blogostan%E2%80%A6


http://niepoprawni.pl/blog/287/polski-blogostan-2011


http://niepoprawni.pl/blog/287/domkniety-system-cz-i-%E2%80%93-rok-pogardy


http://niepoprawni.pl/blog/287/domkniety-system-cz-ii-%E2%80%93-czas-rozkladu

czwartek, 21 lipca 2011

Czy Jarosław Kaczyński chce wygrać wybory?


Jeżeli PiS wygra na jesieni, to nie dam głowy, czy Jarosław Kaczyński będzie z tej wygranej zadowolony. Ale wygrać trzeba. Wbrew wszystkiemu.



I. Troski i żale tego, jak mu tam, Tomasza Poręby.


To jak się nazywa szef kampanii wyborczej PiS? Cholera, niby powinienem wiedzieć, a jakoś za nic nie mogę gościa zapamiętać. Muszę wstukać w google. No, nareszcie – Tomasz Poręba. Zastanawiam się, jak wielu zresztą, cóż mogło skłonić Jarosława Kaczyńskiego do wydobycia rzeczonego pana z głębokich rezerw w europarlamencie i postawienia go na czele sztabu wyborczego. To, że rzeczony Poręba propozycję przyjął, też jest znaczące i świadczy o nieukojonej potrzebie lansu i brylowania przed kamerami. Nadaję się czy nie – grunt to załapać się na swoje pięć minut. Jednakże to parcie na szkło – zjawisko u polityków powszechne – w przypadku członków PiS zawsze tak jakoś kończy się spektakularną klapą. Warto przypomnieć tu los różnych „spinek”, tych wszystkich Bielanów, Kamińskich, Kluzików, Poncków, Jakubiaków, ornitologów, użyźniających dziś niczym plankton odmęty politycznego bajora.


Wiemy jak Tomasz Poręba zaczął funkcjonowanie w nowej roli. A zaczął od kłapania dziobem na prawo i lewo, jaką tragedią był „nieskonsultowany” atak Zbigniewa Ziobry i Jacka Kurskiego przypuszczony w Parlamencie Europejskim na Donalda Tuska. W wywiadzie dla „Plusa-Minusa” płakał wręcz Mazurkowi w mankiet, że „jeszcze dwie, trzy takie wrzutki z boku i mamy pozamiatane”. Innym mediodajniom szlochał w podobnym stylu.


II. Hetman, który nie wierzy w zwycięstwo.


W tym początku widać dwie rzeczy. A właściwie, nawet trzy. Po pierwsze – Poręba jest zainteresowany swą nową funkcją o tyle, o ile ta pomoże go wypromować i pognębić wrogą frakcję w partii. Po drugie – pan Poręba między Brukselą a Strasburgiem nasiąkł europoprawniactwem, w którym to poprawniactwie nie mieści się, no - po prostu się nie mieści żadne ostrzejsze sformułowanie, żadna kontrowersja. Liczy się tylko, kto zręczniej sprzeda gładki, beztreściowy bełkot wyborczej gawiedzi. Ów wyborczy bełkot musi być beztreściowy, gdyż każdy konkretny przekaz jest z natury rzeczy kontrowersyjny – bo jednym się podoba, a innym – nie. A takiego rozdźwięku serce i kariera eurodeputowanego Poręby by nie zniosły. Po trzecie wreszcie, ten żałosny mydłek najzwyczajniej w świecie próbuje zawczasu usprawiedliwić porażkę i wskazać potencjalnych winnych!


Pan Poręba Tomasz, będąc „hetmanem” wyborczego starcia, nie wierzy w zwycięstwo. Żadne przyszłe zaklęcia nie zmienią tego, co mimowolnie wyraził w tych kilku wywiadach, tuż po objęciu swej funkcji. A Jarosław Kaczyński zrobił go szefem kampanii.


III. „Centrystyczny” miraż.


Tak, wiem, że jest to dwa tysiące czterysta siedemdziesiąta ósma blogerska notka dotycząca zaczynającej się kampanii, strategii i szans PiS-u na wygraną. Niemniej i ja postawię pytanie: czy Jarosław Kaczyński chce wygrać te wybory? Patrząc na ruch z Porębą, mam wątpliwości. Kampania toczyć będzie się wokół ocieplania wizerunku i prób pozyskania mitycznego „centrum”. Te dwa spoty, które wyemitowano do tej pory, są wyraźnym sygnałem. Tyle, że to salwa w próżnię, gdyż rzeczone „centrum” albo zostaje podczas wyborów w domu, albo na skutek sztucznego pobudzenia głosuje na PO czy jakąkolwiek inną wskazaną mu partię establishmentu IIIRP, tak jak miało to miejsce w 2007 roku. Dla PiS-u byłoby lepiej, gdyby „centrum” zostało w domu, lecz pan Poręba ma najwyraźniej inne zdanie, ulegając „centrystycznemu” mirażowi.


Ale co tam Poręba. Przede wszystkim nader wątpliwym jest, by takiej fatamorganie uległ Jarosław Kaczyński, a mimo to postawił właśnie na tego wyciągniętego znikąd gościa, który powinien w swym brukselsko-strasburskim „nigdzie” pozostać.


IV. Czekając na przebudzenie.


I znowu powtórzę: czy Jarosław Kaczyński chce wygrać te wybory? Obawiam się, że może kombinować w tę stronę: państwo się wali, krach finansów publicznych, załamanie infrastruktury, kryzys przy którym zbledną wszystkie dotychczasowe trudności – to wszystko jest kwestią czasu. Nastąpi najprawdopodobniej po Euro 2012, najdalej w 2013 roku. Platforma jest na musiku, przedłużenie władzy to jej być albo nie być, bo gdy przestanie osłaniać interesy różnych sitw, których jest ekspozyturą, stanie się zbędna. Poza tym, powoduje nią zwyczajny strach przed odpowiedzialnością karną za doprowadzenie państwa do upadku, o Smoleńsku już nie wspominając, bo pociągnięcie do odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu za tę tragedię rozumie się samo przez się.


Skoro zatem, kalkuluje Kaczyński, PO chcąc nie chcąc musi te wybory wygrać, to pozwólmy im na to i poczekajmy na krach, oraz na związany z nim zwrot nastrojów społecznych. Póki co bowiem Polacy (61%, badanie TNS OBOP) uważają wprawdzie, że sprawy w Polsce idą w złym kierunku, ale na razie nie przekłada się to na ich zadowolenie osobiste, co znalazło niedawno odbicie w „Diagnozie Społecznej 2011”. Pozwólmy zatem, by twarda rzeczywistość wybudziła naród z ogłupiającego letargu, by ludzie dostali po d..., sami zaś skupmy się na pozorowanej kampanii „oficjalnie” i utwardzaniu żelaznego elektoratu w terenie, w „drugim obiegu”. Niech Platforma wypije sama piwo, którego nawarzyła, nie damy się wmanipulować w odpowiedzialność za katastrofę państwa. Kiedy przyjdzie czas, weźmiemy całość.


Tak może to wyglądać, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, by po wpadce z Kluzik-Rostkowską, Kaczyński zdecydował się na jej podróbę w osobie Tomasza Poręby licząc, że ten zapewni mu zwycięstwo. Poręba został wybrany po to, by w odpowiednim czasie było kogo przegnać i na kogo zwalić winę. I pewnie Poręba zdaje sobie sprawę z tej gry, skoro już zawczasu asekuruje się wskazując „sabotażystów” we własnych szeregach. Najwyraźniej jednak uznał, że koniec końców taka rola mu się opłaci – rola umiejętnie podlansowanej kolejnej „ofiary” Kaczyńskiego. Może być to dla niego niezłą odskocznią do dalszych politycznych harców. Zresztą, tak Bogiem a prawdą, wcale nie jestem pewien, czy podobnego wariantu całkowicie na zimno Kaczyński nie przećwiczył z kluzikowcami, kładąc kampanię prezydencką, gdyż ewentualna wygrana w tamtych wyborach tamowałaby mu drogę do premierostwa i realnego wpływu na radykalną sanację kraju. Ale zostawmy to.


V. Polska nie ma czasu!


Dziś ważne jest co innego: otóż, ten spodziewany krach może się okazać gorszy, niż przypuszczamy, choćby z tego powodu, że kraje UE wydrenowane ratowaniem Grecji nie rzucą się nam na pomoc, tym bardziej, że w przypadku Grecji jest jeszcze jeden czynnik: ratowanie strefy Euro. Jeżeli zapaść Grecji skutkować będzie wyprzedażą wszystkiego co się da pod międzynarodową kuratelą i „ograniczeniem suwerenności” jak to ujął ustosunkowany premier Luksemburga Jean-Claude Juncker, to wyobraźmy sobie, co czeka nas, gdy znajdziemy się w podobnej sytuacji. I dlatego uważam, że trzeba zrobić wszystko, by wygrać już te najbliższe wybory, odkładając na bok przemyślne polityczne kalkulacje, którym w innych warunkach może nawet bym kibicował. Politycy mają czas, ale Polska nie ma czasu! Jeśli rysowany przeze mnie w niniejszej analizie wariant jest prawdziwy i jeśli – co gorsza – się wypełni, to może się okazać, że zwyczajnie nie będzie czego ratować, a Polskę czeka los „państwa upadłego” na okres co najmniej pokolenia.


Jeżeli PiS jakimś cudem wygra na jesieni, to nie dam głowy, czy Jarosław Kaczyński będzie z tej wygranej zadowolony. Ale wygrać trzeba. Wbrew wszystkiemu.


Gadający Grzyb

sobota, 16 lipca 2011

Polski błogostan 2011


„Diagnoza społeczna 2011”, czyli keep smiling po polsku.



I. Witamy w cieplarni.


Dawno temu zdarzyło mi się opublikować notkę „Polski błogostan”. Omówiłem w niej wyniki badań, z których wynikało, że Polacy czują się bezpiecznie jak nigdy. Generalnie uważamy, że nie ma żadnych zewnętrznych niebezpieczeństw, ościenne państwa są nam przyjazne – no, słowem: kochajmy się! Ciekawych odsyłam do tamtego tekstu (link powyżej) – powstał w marcu 2010 roku. Kilka tygodni przed Katastrofą Smoleńską.


Potem był 10.04.2010. I co? I nic.


Teraz bowiem, za sprawą „Diagnozy Społecznej 2011”, opracowanej przez zespół pod kierownictwem prof. Janusza Czapińskiego okazało się, że te cieplarniano-sielankowe nastroje bynajmniej nie wygasły. Co więcej, znajdują przełożenie na ocenę – jak by to ująć - „zadowolenia tak w ogólności”. Przeważająca (czy może raczej – przerażająca) większość Polaków (80%) sądzi, że ich sprawy toczą się ogólnie OK, zeszły rok był w porządku a nawet „udany”. Krótko mówiąc – doczłapaliśmy się do upragnionej stabilizacji. Dla salonowego socjologa, czyli pana profesora Czapińskiego i rozcmokanych nad jego „Diagnozą...” mediodajni stanowi to asumpt do nasładzania się trzeźwością, racjonalizmem i sukcesem Polaków.


Dla mnie wyniki badań są świadectwem porażającego ogłupienia, tumiwisizmu i uporczywego nie przyjmowania do wiadomości, że obecna względna laba jest życiem na kredyt – i to na kredyt, który rychło przyjdzie spłacać ze łzami w oczach.


II. Ogłupiające samozadowolenie.


Nie sposób uciec tu od często przywoływanej w prawicowym dyskursie analogii do czasów saskich, kiedy to jadło się, piło i popuszczało pasa. Owszem, Donald Tusk w roli króla Sasa sprawdza się znakomicie (i jest to bodaj jedyna rola w której realizuje się, powiedziałbym, w sposób naturalny), ale mało kto raczy przyjmować do wiadomości, ile za te saskie nie-rządy którymi obecnie stoi Polska przyjdzie wkrótce zapłacić.


Przedstawiony w „Diagnozie...” Polak nie chce słyszeć, że państwo – jego państwo – znajduje się w fatalnej kondycji, że zadłużone jest na ponad 800 miliardów PLN, zaś obywatele „prywatnie” na mniej więcej połowę tego i że niebawem znajdzie to przełożenie na jego osobisty los. Więcej: na wszelkie napomknięcia reaguje agresją - niczym ćpun wybudzany na siłę z ogłupiającego, pełnego samozadowolenia letargu. Kryzys jest gdzieś w świecie, u nas szafa gra. Nawet przykład Grecji nie jest w stanie takiego zmusić do intelektualnego wysiłku na poziomie prostego pytania: a co się stanie ze mną, jeśli i tutaj zawali się piramida długów? To porażające, ale tzw. statystyczna większość zdaje się sądzić: to długi państwa, a nie moje. Powiesz takiemu, że te państwowe zobowiązania są jednak jego, to się żachnie: - A w życiu! Ja tam nic nie pożyczałem!


A poza tym, zeklnie Cię, drogi Czytelniku, za poruszanie nieprzyjemnych tematów o których nie chce nic wiedzieć, ani o nich mówić. Zupełnie jak pani Małgorzata Wyszyńska z „Dziennika Telewizyjnego” TVP, która narzekała na dominujące w „pisowskich” czasach materiały epatujące ponuractwem.


Małpki nie mówią. Małpki nie widzą. Małpki nie słyszą. I wcale nie chcą odzyskać zmysłów.


I to jest właśnie jedna z tajemnic tego poczucia sukcesu o którym w upojeniu ględzi prof. Czapiński. Polacy wybierają postawę świadomej ignorancji, a poza tym nie utożsamiają się z państwem – odnoszą osobisty „sukces” mimo państwa, a nie w państwie. Tak można by skrótowo opisać mentalne nastawienie naszych rodaków do swej ojczyzny.


III. Keep smiling!


Warto jeszcze nadmienić o kilku rysach na przedstawionym nam w „Diagnozie Społecznej 2011” idyllicznym obrazku. Skoro jest tak fajnie, to czemu więcej pijemy? Dlaczego sypią się relacje międzyludzkie, rozpadają rodziny, źle się dzieje w małżeństwach? Wprawdzie mniej palimy (oficjalnie, bo przy tych cenach fajek... pozostaje zawsze stara, dobra kontrabanda), niemniej ten wzrost „spożycia” pokazuje, iż duszne boleści związane z życiem osobistym wytłumiamy alkoholem. Dodajmy jeszcze rosnące rozwarstwienie społeczne i - tu już poza „Diagnozą...” - wstrzymywanie przez GUS publikacji danych dotyczących ubóstwa w Polsce.


No to jak w końcu jest? Czy aby „Diagnoza...” obrazująca społeczne samozadowolenie, nie pokazuje nam kurczowego „keep smiling”? Postawy, w której wstyd się przyznać do strachu przed jutrem, do obawy czy dam radę spłacić kredyt, do ustawicznego kombinowania aby związać koniec z końcem, ale gdy ktoś zapyta, podnosimy kciuk i pokonując nerwicowy szczękościsk, stękamy z upiornym uśmiechem - „OK, I’m fine!”.


Czy to aby nie ten ustawiczny stres, wypływający z podświadomych lęków dotyczących kruchości podstaw naszego względnego dobrobyciku zatruwa domową atmosferę Polaków? Dodajmy do tego konsumpcjonistyczną presję i wtłaczaną nam do głów modę na „samorealizację” sprowadzającą się w praktyce do płytkiego egoizmu – i otrzymujemy wybuchowy koktajl, mogący koniec końców rozsadzić do reszty społeczne więzi.


Póki co, pijemy jeszcze wódkę, browary i pieczemy kiełbachy. Ale tylko do czasu. Do czasu.


Gadający Grzyb


P.S. Danych z „Diagnozy..” omawiających podejście Polaków (Polaków?) do tematu Katastrofy Smoleńskiej nie analizuję. Nie mam siły.

czwartek, 14 lipca 2011

Głasnost’ w Priwislanskim Kraju


Rządowa nowelizacja ustawy o dostępie do informacji publicznej, to zalegalizowanie tylnymi drzwiami „tarczy antykorupcyjnej”.



I. Witamy w erze głasnosti.


Siedzę i płaczę. Normalnie, pozbierać się nie mogę. Oto rząd w swym niewypowiedzianym okrucieństwie postanowił pozbawić obywateli nielicznych chwil niewymuszonej radości, w rodzaju niezapomnianego inwestora z Kataru, ściąganego na ratunek naszym stoczniom za pomocą innowacyjnego i wielce postępowego narzędzia, jakim jest wyszukiwarka internetowa. Nie dowiemy się już o tego typu uciesznych mecyjach, o tych mniej uciesznych zresztą też nie.


Wszystko to za sprawą skierowanego właśnie do Sejmu, a przyjętego niedawno przez rząd Umiłowanego Premiera Donalda Tuska, projektu nowelizacji ustawy o dostępie do informacji publicznej oraz niektórych innych ustaw, o czym proudly zawiadamia w swym komunikacie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji. W wyniku tejże nowelizacji powstanie „centralne repozytorium informacji publicznych - nowy tryb dostępu do informacji publicznej i jej ponownego wykorzystywania” (cyt. za komunikatem MSWiA).


No i pięknie. Wszystkie ważne informacje publiczne zgromadzone w jednym miejscu, na dodatek jest to wypełnienie sensownej akurat (przypadkiem?) unijnej dyrektywy (2003/98/WE), którą mieliśmy zaimplementować do krajowego prawodawstwa już w 2005 roku. Obecnie pozostajemy jedynym krajem UE, który jeszcze unijnego rozwiązania nie wdrożył, choć ostrzeżenie od Komisji Europejskiej przyszło już w 2008 roku ( za „Polska The Times”).


Nasz nie-rząd, tak skądinąd spolegliwy wobec euro-czynników, jednak wyraźnie się nie spieszył i nawet nie zwalał winy na Kaczyńskiego, że nie przyjął dyrektywy, kiedy był przez dwa lata u władzy. Ale teraz nagle wziął się i będzie wprowadzał. Ba, wprowadzał będzie radykalnie, zdecydowanie, że tak powiem, tnąc do kości. Skąd ten nagły przypływ pracowitości? Ano stąd, że obecna „waadza” liczy na drugą kadencję, w której to kadencji ma się dokonać wyprzedaż ostatnich sreber rodowych. Licytacja owych sreber zaś ma nie tylko odwlec w czasie krach finansów publicznych, ale również sprzedawane dobra – ma się rozumieć – nie mogą trafić w przypadkowe ręce...


II. Ujawnienie przez utajnienie – cz.1.


Cóż, pozwoliłem sobie na porcyjkę zgryźliwości, ale to dlatego, moi mili, iż wyjątkowo mu „nie leżącą”, unijną dyrektywę, nasz nie-rząd postanowił wprowadzić w typowy dla siebie, krętacki sposób. Jest to mianowicie metoda, którą nazwałbym „ujawnieniem przez utajnienie”. Z jednej strony czytamy bowiem:



„Co do zasady, każdemu będzie przysługiwać prawo do ponownego wykorzystywania informacji publicznej – bez ograniczeń i bezpłatnie. Jeśli jednak przygotowanie informacji do ponownego wykorzystywania będzie wymagało poniesienia dodatkowych kosztów, trzeba będzie zapłacić za jej udostępnienie.”



oraz:



„Każda informacja publiczna ma podlegać udostępnieniu i ponownemu wykorzystywaniu na zasadach: przejrzystości, niedyskryminacji i niewyłączności.”



No i okej. Głasnost’ pełną gębą, prawie jak za Gorbaczowa. Petent otrzyma informacje, jeśli to będzie wymagało ze strony repozytorium dodatkowych kosztów, to zapłaci, wszystko jasne.


Ale co czytamy z drugiej strony? Ano takie kwiatki:



„Zasób informacyjny oraz podmioty obowiązane do jego przekazania do centralnego repozytorium określi w drodze rozporządzenia premier.”



Czyli to premier Tusk będzie arbitralnie ustalał aktem prawnym niższego rzędu (rozporządzenie) jakie informacje znajdą się w repozytorium. Tu muszę poczynić małą dygresję i przypomnieć pewien proces ciągnący się, jak to u nas, niczym glut z nosa.


III. Pokłosie procesu o „tarczę antykorupcyjną”.


Otóż kilka tygodni temu rząd ostatecznie przegrał proces o ujawnienie informacji dotyczących tzw. „tarczy antykorupcyjnej”. Sprawę skierowała do sądu organizacja pozarządowa – Stowarzyszenie Liderów Lokalnych Grup Obywatelskich należąca do Antykorupcyjnej Koalicji Organizacji Pozarządowych. Chodziło o udostępnienie przez rząd informacji (protokołu) na temat posiedzenia kolegium d/s służb specjalnych, które odbyło się 8 maja 2008 roku, na którym to posiedzeniu Donald Tusk wydał polecenie stworzenia „tarczy antykorupcyjnej” mającej „osłonić” najważniejsze zamówienia publiczne, kluczowe prywatyzacje, przetargi (m.in. dotyczące „Orlików”) i budowę Stadionu Narodowego. „Tarczę” miały stworzyć ABW, CBA i Służba Kontrwywiadu Wojskowego.


Rychło powstały wątpliwości, czy owa „tarcza” nie jest aby de facto sposobem na utajnienie różnych machlojek, których strzec mają połączone siły służb specjalnych Organizacjom pozarządowym Kancelaria Premiera odmówiła dostępu do protokołu z posiedzenia kolegium, gdyż ten opatrzony został klauzulą „tajne”, a takową klauzulę może zdjąć z dokumentu jedynie premier. Premier zaś, jak łatwo się domyślić, nie miał takiej „woli politycznej”.


16 grudnia 2010 Kancelaria Premiera przegrała sprawę przed Wojewódzkim Sądem Administracyjnym w Warszawie, lecz postanowiła procesować się do upadłego, co samo w sobie jest znaczące, i skierowała do Naczelnego Sądu Administracyjnego skargę kasacyjną. Skarga ta została oddalona 17.06.2011, oznacza to jednak tylko tyle, że Kancelaria Premiera będzie musiała ponownie rozpatrzyć wniosek Stowarzyszenia Liderów Lokalnych Grup Obywatelskich. Kiedy to uczyni? Przypuszczam, że zlekceważy ustawowe terminy i poczeka do wejścia w życie nowelizacji ustawy o dostępie do informacji publicznej. Jaka będzie odpowiedź? Reprezentujący SLLGO Krzysztof Izdebski nie ma złudzeń: „Spodziewam się znowu odmownej decyzji, tyle że z uwzględnieniem dzisiejszego wyroku" (cyt. za „Gazeta Prawna.pl”).


Od siebie dodam, że pod każdą szerokością geograficzną dla zwalczania korupcji kluczowym elementem jest jawność, a nie żadne supertajne „tarcze”. Dziwić tu może brak zaangażowania w sprawę Transparency International, ale może nie chcą robić przykrości byłej szefowej polskiego oddziału tej organizacji, Julii Piterze, która jako minister w rządzie Tuska już bodaj czwarty rok płodzi w pocie czoła legendarną „ustawę antykorupcyjną”...


IV. Ujawnienie przez utajnienie – cz. 2.


A teraz wracamy do rządowej nowelizacji ustawy o dostępie do informacji publicznej. Tak się bowiem składa, że za jej pomocą rząd nieformalne praktyki dotyczące „tarczy antykorupcyjnej” pragnie teraz przekuć na literę prawa, pod osłoną euro-dyrektywy, by opisana wyżej kasacyjna wtopa już nigdy mu nie zagroziła. Patrząc na chronologię, nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż właśnie owa przegrana przed NSA skarga kasacyjna sprawiła, że rząd nagle, w ostatniej chwili, ku zaskoczeniu organizacji pozarządowych, zdecydował się wprowadzić ograniczenia w dostępie do informacji publicznej.


Cóż bowiem czytamy w komunikacie MSWiA?



„Ze względu na ochronę porządku publicznego i ważny interes gospodarczy ograniczono dostęp do niektórych informacji publicznych. Chodzi np. o analizy prywatyzacyjne zlecane przez ministra skarbu państwa dla potrzeb gospodarowania mieniem Skarbu Państwa, w tym jego komercjalizacji i prywatyzacji. Projekt nowelizacji ogranicza także dostęp do instrukcji negocjacyjnych, czyli zgodnie ze zwyczajem międzynarodowym do momentu podpisania umowy jej tekst nie będzie podawany do informacji publicznej.



Krótko mówiąc, obywatele mogą mieć dostęp do wszystkiego, oprócz informacji kluczowych dla majątku narodowego. Jeśli dołożymy do tego wspomniany wcześniej arbitralny tryb określania informacji, które mają znaleźć się w centralnym repozytorium informacji publicznych (przypomnę – określać to będzie premier w drodze rozporządzenia), to otrzymamy sformalizowany odpowiednik „tarczy antykorupcyjnej”.


Tak się bowiem składa, że „zastrzeżone” pozostaną właśnie te informacje, które w ramach „tarczy”, na polecenie premiera Tuska mają obecnie pod swoją kuratelą służby specjalne z danymi dotyczącymi kluczowych prywatyzacji na czele. Można przypuszczać, że tą drogą utajnione zostaną prywatyzacje Lotosu, Giełdy Papierów Wartościowych, Banku Gospodarki Żywnościowej, Pekao S.A... Jeżeli Tusk zdecyduje się dopisać w ramach rozporządzenia m.in. budowę Stadionu Narodowego i pozostałe największe inwestycje związane z przygotowaniami do Euro 2012, a także np. „Orliki” to będziemy mieli „antykorupcyjny” komplet.


Dodajmy jeszcze planowane ograniczenia dostępu do „postępowań przed sądami, trybunałami i innymi organami orzekającymi, z udziałem Rzeczypospolitej Polskiej, Skarbu Państwa lub jednostek samorządu terytorialnego” (cytat za „Rzeczpospolitą”) - i otrzymamy zestaw najbardziej potencjalnie kłopotliwych dla rządu (i groźnych dla Polski) tematów, które mają zostać w majestacie prawa, w usystematyzowany sposób, schowane pod suknem.


V. W oczekiwaniu na pieriestrojkę.


Jeśli ktoś miał jeszcze wątpliwości, że „tarcza” miała służyć utajnieniu tego, co przed oczyma tubylczej gawiedzi miało zostać ukryte, a nie żadnej walce z korupcją, to po zapoznaniu się z założeniami omawianej tu nowelizacji chyba pozbył się ostatecznie złudzeń.


Powtórzmy: poprzez nowelizację ustawy o dostępie do informacji publicznej nastąpić ma pełna legalizacja „tarczy antykorupcyjnej”. Warto dodać, że projekt został skierowany do Sejmu w trybie pilnym, co oznacza, „że projekt w Sejmie będzie głosowany, a nie konsultowany” (czyt. za "Rzeczpospolitą”), tak więc pan Izdebski i różne Antykorupcyjne Koalicje Organizacji Pozarządowych będą mogły co najwyżej bezsilnie gardłować. Zostaje jeszcze oczywiście skarga do Trybunału Konstytucyjnego i mam nadzieję, że opozycja wspólnie z organizacjami pozarządowymi z tej ostatniej deski ratunku skorzysta. Obawiam się jednak, że zanim Trybunał wyda orzeczenie, będzie już „po ptokach”, czyli m.in. po Lotosie.


Tak, nie ma to jak głasnost’. Ciekawe, jak będzie wyglądała powyborcza pieriestrojka...


Gadający Grzyb

sobota, 9 lipca 2011

Medialna rusyfikacja


Na drodze realizacji spiżowych wytycznych Umiłowanych Przywódców z Pierwszego Zjazdu Mediodajni Bratnich Krajów...



 


I. O pogłębianie wzajemnego zaufania...


Kiedy szkicowałem niedawno „Krajobraz po przejęciu”, w którym zarysowałem sytuację po odkupieniu udziałów Mecomu w „Presspublice” przez „biznesmena przyjaznego lewicy”, zapomniałem o pewnym szczególe z niedawnej przeszłości, który nie musi, ale może mieć znaczenie w kontekście ostatnich przetasowań w medialnym światku. Otóż w dniach 24-25 czerwca 2011 odbył się we Wrocławiu I Polsko-Rosyjski Kongres Mediów. Do uczestników tej zacnej imprezy prezydenci Miedwiediew i Komorowski skierowali specjalne orędzia, w których mowa była m.in. o „zwalczaniu uprzedzeń” (Komorowski), „pogłębianiu wzajemnego zrozumienia” (Miedwiediew) i takich tam pięknościach, o czym nie omieszkał donieść z nabożnym przydechem portal TokFM.


Przy okazji dowiedziałem się o istnieniu Centrów Polsko-Rosyjskiego oraz Rosyjsko-Polskiego Dialogu i Porozumienia, które były organizatorami tego krzepiącego niczym kulebiak spotkania.


II. Wzorce „liberalnego autorytaryzmu”.


A teraz zastanówmy się, jakież to praktyczne wymiary mogło osiągnąć owo „zwalczanie uprzedzeń”, szczególnie w korelacji z „pogłębianiem wzajemnego zrozumienia”. Na mój złośliwy gust, sowieccy towarzysze mogli na ten przykład opowiedzieć o budowie porządku medialnego w warunkach „suwerennej demokracji” jak zwykł określać swą czekistowską dyktaturę nasz drogi przyjaciel Władimir Władimirowicz. W skład owego porządku wchodzi m.in. przejmowanie mediów przez konstruktywnie nastawiony do aktualnej rzeczywistości biznes, któremu to konstruktywnemu podejściu wybitnie sprzyja osadzenie tegoż biznesu w specsłużbowych układach i lojalność wobec „waadzy”, za co specsłużbiści odwdzięczają się mniej lub bardziej dyskretną „kryszą”, tak że słodkiej i intratnej dla obu stron symbiozy na linii media-reżim nie jest w stanie zakłócić żadna wraża siła.


Przypomnę tu w charakterze ciekawostki, że tego typu porządkami zachwycił się w wywiadzie dla „Komsomolskiej Prawdy” sam naczelny bojownik o wolność słowa na Białorusi, Adam Michnik, określając putinowską „suwerenną demokrację” mianem „liberalnego autorytaryzmu” i zachwycając się tym, że może sobie w Moskwie nakupić 50 kg książek, niekiedy nawet przeciwnych Putinowi.


III. Zielone światło dla „zwalczania uprzedzeń”.


Moim niezbyt skromnym zdaniem, w przypadku przejęcia „Presspubliki” mamy do czynienia właśnie z próbą implementacji tego ze wszech miar godnego naśladowania wzorca. Oczywiście, negocjacje musiały toczyć się od dawna, ale wymiana bezcennych doświadczeń na wrocławskim Kongresie mogła przysłużyć się ostatecznej akceptacji przez „czynniki” medialnego dealu. W końcu, takich kongresów również nie zwołuje się z dnia na dzień, zaś zważywszy na stopień nasycenia wysyłanych przez Rosję za granicę „przedstawicieli świata mediów” przedstawicielami sprawujących nad tymiż mediami „kryszę” tajnych, widnych i dwupłciowych formacji, to można domniemywać, że sytuacja na bratnim, polskim, medialnym odcinku mogła być przedmiotem ich ożywionej troski dotyczącej niekonstruktywnego braku jakże wzniosłej jednomyślności.


No, ale te pluralistyczne „uprzedzenia” szczęśliwie „zwalczono” i to zapewne w duchu „pogłębiania wzajemnego zrozumienia” sprzedając 51% udziałów panu Hajdarowiczowi, pozostającemu w słodkiej biznesowej zażyłości z Kazimierzem Mocholem, byłym szefem kontrwywiadu i zastępcą szefa Wojskowych Służb Informacyjnych („Nasz Dziennik”), czyli polskiej sekcji rosyjskiej wojskowej razwiedki. Jeżeli doliczyć do tego pożyczkę na zakup „Presspubliki” w wysokości ponad 20 mln zł od kontrolowanego przez pana Hajdarowicza NFI Jupiter – spółki wymienianej czasem przez różnych nienawistników w kontekście prania brudnych pieniędzy - i radosną zapowiedź ministra Grada, że chętnie sprzeda panu Hajdarowiczowi pozostałe 49%, to można śmiało powiedzieć, że oto „uprzedzenia” przezwyciężono, zaś działającym na rzecz „pogłębienia wzajemnego zrozumienia” biznesmenom i podmiotom zapalono zielone światło.


I nie dajmy się zwieść temu, że krakowski, zapewne jadowicie konserwatywny „Dziennik Polski” wykupiło niemieckie, wielce demokratyczne Polskapresse, które już ma w Małopolsce wysoce konstruktywną wobec coraz bardziej nas otaczającej rzeczywistości „Gazetę Krakowską”. Wszak nic nie cementuje partnerstwa i dobrosąsiedzkich stosunków jak wspólna piecza nad kondominium, która to kuratela winna rozciągać się również na umysły miejscowych „rabów” zwanych też niekiedy „ubermenschen”.


IV. Kontrola najwyższą formą zaufania.


W powyższym kontekście może nieco dziwić oferta wykupienia idącego pod młotek TVN-u przez rosyjski koncern Yandex (ma chrapkę co najmniej na Onet), bo to trochę tak jakby wozić drzewo do lasu, ale cóż – już Stalin mawiał, że „kontrola jest najwyższą formą zaufania”, a wszak na czym opierać zaufanie jak nie na wzajemnym „zrozumieniu” do którego „pogłębiania” nawoływał w swym liście do uczestników I Polsko-Rosyjskiego Kongresu Mediów prezydent Miedwiediew? Od razu widać, że u podstaw opisywanego tu ocieplenia na forum medialnym leży nielicha praca koncepcyjna, której efekty przemodelują naszą przestrzeń publiczną na długie lata, ponieważ ktoś, kto wzmiankowaną pracą koncepcyjną się zajął, uznał najwyraźniej, że stan obecny nie nadąża za wyzwaniami współczesności wymagającymi pełni jedności polityczno-ideowej, bez „pieredyszkowych” liberalno-pluralistycznych odchyleń i fanaberii.


Oficjalnie mówi się wprawdzie o francuskim koncernie Vivendi, niemieckim Bertelsmannie, Fox Entertaiment Group należącej do potentata medialnego Ruperta Murdocha, czy grupie Discovery (przytaczam za „Rzeczpospolitą”), ale - jak by tu powiedzieć – nawet jeśli TVN zostanie zakupiony przez któryś z wymienionych podmiotów, to nauczeni „trudną współpracą” Mecomu zachodni partnerzy raczej nie pójdą w ślady Brytoli, którzy opieszałość w „zwalczaniu uprzedzeń” i „pogłębianiu wzajemnego zrozumienia” przypłacili swą pozycją na medialnym rynku. A że zapatrzone w „liberalny autorytaryzm” Putina (że tak znów przytoczę Michnika) „waadza” i sprzęgnięty z nią szeroko rozumiany establishment IIIRP znają miliony sposobów, by uprzykrzyć życie niekonstruktywnym mediom (weźmy choćby reklamowy ostracyzm – a są i ostrzejsze metody), to można się spodziewać, że nawet wypatrywany przez niektórych z utęsknieniem Murdoch nie pomoże i skoncentruje się na robieniu rozrywki.


Jeszcze jedno – sprzedaż grupy TVN najprawdopodobniej nie zostanie sfinalizowana przed październikowymi wyborami, co jeszcze raz uzmysławia nam głębię koncepcji i właściwe priorytety. Wszak, pomijając kwestię stabilnego działania propagandowej tuby, nowy właściciel na bank pozbędzie się balastu w postaci Legii Warszawa, na stadion której platformiana Główna Bufetowa Miasta Stołecznego Warszawy wycelowała pół miliarda złotych. Taka wtopa w postaci pozostawienia samemu sobie finansożernego klubu-wydmuszki z liczną i dobrze zorganizowaną rzeszą rozwścieczonych zdradą „kiboli”, byłaby bardzo niepożądana w okresie przedwyborczego „dożynania watach”, tudzież „wyżynania talibanu”.


***


Za to po wyborach... O, wtedy proces wdrażania bratnich standardów „liberalnego autorytaryzmu” (ależ mi podoba się to określenie) w Priwislańskim Kraju wkroczy w decydującą fazę, a II, III, IV i wszystkie kolejne Polsko-Rosyjskie Kongresy Mediów będą odnotowywały z rosnącą satysfakcją kolejne postępy na drodze „zwalczania uprzedzeń” poprzez „pogłębianie wzajemnego zrozumienia”, zgodnie ze spiżowymi wytycznymi Umiłowanych Przywódców z Pierwszego Zjazdu Mediodajni Bratnich Krajów.


Gadający Grzyb


 

wtorek, 5 lipca 2011

Lesbijski agit-prop


Dla niecierpliwych – na zakończenie pikantna anegdotka. Cierpliwym polecam resztę, żeby wiedzieli z jakich powodów wzmiankowana anegdotka została opowiedziana.



I. Serial dla posła Węgrzyna.


Od czasu do czasu popatruję na lecący w Fox Life serial „Słowo na L”. Nie, żeby wciągały mnie perypetie bohaterek - szczerze mówiąc, gdybym miał teraz wymienić ich imiona i streścić fabułę, byłbym w kłopocie. Serial ów zainspirował mnie z zupełnie innych powodów – jako przykład skutecznej propagandy uprawianej za pomocą mediodajni przez środowiska LGBT (Lesbians, Gays, Bisexuals, Transgenders - Lesbijki, Geje, Biseksualiści i Transseksualiści, tj. pardon - „osoby transgenderyczne”).


Oto mamy do czynienia z grupą lesbijek miksujących się w różnych emocjonalno-łóżkowych konfiguracjach, żyjących ze sobą, rozstających się – ba, procesujących gdy przychodzi do rozwiązania lesbijskiego stadła. Jedna z bohaterek zachodzi nawet w ciążę, by wzbogacić związek potomstwem (a potem się procesuje ze swą eks). To wszystko jeszcze nie wywołuje żywszej pulsacji neuronów; nasze nieszczęśliwe czasy nie takie rzeczy dobijające zdychającą cywilizację Zachodu już widziały - był czas by zobojętnieć.


Rzecz tkwi w czym innym: otóż wszystkie bohaterki są ucieleśnieniem marzeń posła PO Roberta Węgrzyna, pamiętacie – tego, co to by sobie chętnie popatrzył - a także, jak sądzę, różnych „lajfstajlowych feministek” z główkami zaczadzonymi postępackimi nowinkami. Tele-bohaterki są atrakcyjne, młode, wykształcone, niezależne, często o „artystycznym” zacięciu, żyją w wielkim mieście, wykonują wolne zawody – no, słowem żywa reklama mówiąca widzowi – lesbijki są cool, trendy, czadowe, zajebiste i w ogóle super. Reklama jest tym skuteczniejsza, że są również i „momenty”, a jakże – i to nakręcone estetycznie, bez wulgarności. Tak, posłowie Węgrzynowie tego świata mieli by prawo poczuć się usatysfakcjonowani.


Zwróćmy uwagę – facetom ten obrazek mówi: lesbijki to fajne babki, natomiast otumanionym kobiecą prasą „lajfstajlowym feministkom” serwuje przekaz, nazwijmy to, werbunkowy: pragniesz pełnej samorealizacji? Więc zostań... no właśnie. Albo przynajmniej spróbuj – a nuż ci się spodoba.


II. Strategia homoofensywy.


Nie bez przyczyny serial nie opowiada o pedziach lecz o lesbijkach. Widok dwóch facetów penetrujących swe kiszki stolcowe działa wymiotnie. Co innego dwie atrakcyjne kobitki – tu ryzykujemy jedynie tym, że jak się baby całują, to deszcz będzie padał. Krótko mówiąc, niezależnie od sercowych rozterek, zdrad i perturbacji zawodowych pokazywanych pretekstowo - wyłącznie po to, by była jakakolwiek akcja – mamy do czynienia z wyidealizowanym oleodrukiem.


Jest to idealnie zbieżne ze „Strategią homoofensywy”, którą onegdaj opisywałem przy okazji Raportu Fundacji Mamy i Taty „Przeciw wolności i demokracji”, negliżującym m.in. wielofrontową wojnę o zdominowanie społeczeństwa heteroseksualnej większości przez homoseksualną mniejszość. Fundacja Mamy i Taty przywołała sformułowane w 1989 roku przez amerykańskiego aktywistę Marshalla Kirka zasady pozyskiwania kolejnych odcinków przestrzeni publicznej dla szeroko rozumianej gejowszczyzny.


Tu muszę wtrącić ważne rozróżnienie między homoseksualistą a gejem, które onegdaj przedstawiłem w notce „Geje kontra homoseksualiści”. W skrócie chodzi o to, że homoseksualistę poza prywatnymi, łóżkowymi preferencjami, cechuje dyskrecja i szacunek dla ogólnie przyjętych norm społecznych, natomiast gej odznacza się postawą silnie zideologizowaną i spolityzowaną. Gej do swej seksualności dorabia ideologię, której długofalowym celem jest przebudowa społeczeństwa, zgodnie z zasadami ideologii tolerancjonizmu, czyli agresywnej apologii zachowań i obyczajów pozostających w sprzeczności z normami kulturowymi przyjętymi w określonym kręgu cywilizacyjnym. W szerszym wymiarze postawa ta jest częścią składową Antycywilizacji Postępu (o której piszę z kolei TU, TU i TU), dążącej do zniszczenia cywilizacji łacińskiej.


Wróćmy jednak do raportu Fundacji Mamy i Taty. Czytamy tam:



Media wizualne - film i telewizja - to najpotężniejsze środki budowy wizerunku w cywilizacji zachodniej. Homoseksualiści w show biznesie są najlepszą ukrytą bronią w walce o znieczulenie głównego nurtu opinii. Stopniowo wprowadza się postacie i tematy „gejowskie” do filmów i programów.” (wytłuszczenie moje - GG)



No i jesteśmy w domu, jeśli chodzi o rolę przywołanego tu serialu, który jest modelowym przykładem praktycznego zastosowania zacytowanych przed chwilą wytycznych.


Zachęcam do lektury całości Raportu Fundacji Mamy i Taty „Przeciw wolności i demokracji” - warto, choćby po to by mieć argumenty w dyskusji z różnymi postępakami.


III. Czego serial „Słowo na L” nie pokazuje. Nie ma homoseksualistów po pięćdziesiątce?


A teraz wracamy do naszego stadka serialowych lesbijek. I do tego, czego serial „Słowo na L” nie pokazuje. Otóż, widz nie zobaczy lesbijek starych, brzydkich, samotnych, ubogich. Dlaczego? Bo to dla środowisk LGBT kłopotliwy temat i porażająco źle wygląda na wizji. Panujący w naszej zdegenerowanej cywilizacji kult młodości, gdzie starość jest co najmniej nietaktem, u nich osiąga rozmiary przerażającej groteski. Warto zapytać o to, jak ci „homo-wykluczeni” sami bezwzględnie wykluczają ze swego grona tych, którzy przestają z wiekiem „odpowiednio” wyglądać. Podstarzały pedał nie ma czego szukać w gejowskich klubach, nie widujemy takich na paradach równości. No, chyba że są bogaci i wpływowi.


Ta druga, ciemna strona medalu nie jest prezentowana masowej publiczności.


Nie ma dramatów samotności, opuszczenia, żebrania o seks i kiblowej, homoseksualnej prostytucji. Zdawałoby się, że nie ma homoseksualistów po pięćdziesiątce. Nie ma lesbijek po menopauzie, brzuchatych i podstarzałych homosiów – brutalnie odtrąconych, wyszydzonych, odepchniętych, wykluczonych przez środowisko tych, którzy na co dzień przed kamerami tak elokwentnie dopominają się o „prawa”.


Tak się bowiem składa, że gejowscy aktywiści-działacze, ci profesjonalni reprezentanci „uciskanej mniejszości”, mają tyle wspólnego z homoseksualistami obojga płci, ile zawodowi komuniści z różnych kompartii z robotnikami.


IV. Anegdota z Dworca Centralnego.


Na zakończenie anegdotka. Kiedyś na Dworcu Centralnym w Warszawie wszedłem do toalety i zobaczyłem ciekawy obrazek: grono facetów w średnim wieku wystawało przed rzędem zamkniętych kabin. W swej młodzieńczej naiwności pomyślałem, że wszystkie sracze są zajęte, a ci panowie, to kolejka. Stanąłem więc grzecznie gdzieś z boku. Panowie zaczęli rzucać mi spod oka dyskretne spojrzenia. Po kilku chwilach, gdy żadna z kabin nie otwierała się, zacząłem lustrować prześwity między podłogą a drzwiami. Niemal nigdzie nie zaobserwowałem charakterystycznego widoczku butów przykrytych opuszczonymi gaciami. Zrobiło mi się jakoś tak nieswojo, ale cóż – naturalna potrzeba była zbyt silna. Klnąc w duchu szarpnąłem za drzwi najbliższego sracza i czym prędzej zrobiłem co swoje. Na ścianach kibla widniały nabazgrane niezmywalnymi markerami różne numery telefonów komórkowych, czasem okraszone dopiskami w stylu „zawsze dostępny”. Załatwiwszy się, wyszedłem unikając spojrzeń wciąż tkwiących pod przeciwległą ścianą pedałów, ale niemal fizycznie czułem na plecach ich spojrzenia.


I to jest prawda o dramacie homoseksualizmu. Ta żałosna grupa brzuszkowatych, wąsatych jegomościów z saszetkami w dłoniach, w brązowych skórach, sweterkach w romby, znoszonych dżinsach, bazarowych „adidasach”, tkwiących pod ścianą sracza na Dworcu Centralnym. O nich nie kręci się seriali. Oni nie istnieją.


I z całą pewnością nie interesują Biedronia, Legierskiego, czy posła Węgrzyna. Ten ostatni zresztą kontentuje zapewne ducha serialem „Słowo na L”.


Gadający Grzyb