Jak w każdym dobrym spektaklu, przy okazji prezentacji raportu MAK... tfu – chciałem rzec – raportu komisji Millera, nie mogło zabraknąć elementu buffo.
Nawiasem mówiąc, rzeczona komisja pozostała wierna poleceniu prezydenta Miedwiediewa z dnia 6 grudnia 2010 roku, kiedy to zapoczątkowując zdobywanie przez Bronisława Komorowskiego „korony Himalajów”, zapowiedział surowo: „Nie dopuszczam możliwości, by w sprawie katastrofy smoleńskiej śledczy polscy i rosyjscy doszli do różnych ustaleń”. Idąc za tym prikazem szanowna komisja postanowiła opowiedzieć raport MAK własnymi słowami, biorąc jedynie poprawkę na tzw. miejscową specyfikę, która kazała wycofać się z najbardziej bezczelnych kantów i „wrzutek” serwowanych miejscowej gawiedzi przez ostatnie półtora roku.
Jednak raport ten, a w zasadzie jego forma, mimo wszystko coś nam mówi. Mówi nam wiele o tym, co odbywało się wokół niego przez ostatnie miesiące. Krótko – zadanie polegało na tym, by raport skonstruować wedle złotej proporcji – 90% winy strony polskiej, 10% winy rosyjskiej oraz by za wszelką cenę znaleźć taką jego formułę, by nie obarczyć winą polityczną nikogo naprawdę istotnego.
I o to chodziło w tych pieczołowitych, wielomiesięcznych „pracach” i „tłumaczeniach”, bo zawartość merytoryczna, to nic innego jak ubrana w fachowy żargon, sumiennie przeprowadzona wedle MAK-owskich wskazań „prasówka”, z której dobrano sobie to, co miało pasować do z góry założonego efektu, mającego na publiczności sprawić wrażenie „wyważenia racji” i „obiektywizmu”.
Ostatecznie kozłem ofiarnym stał się minister Klich, który i tak nie miał w Platformie ani w rządzie zbyt wiele do gadania, ale by nie stała mu się krzywda i z poczucia tejże krzywdy nie zaczął chlapać ozorem, został na wszelki wypadek wystawiony w wyborach do Senatu. Drugim winnym stał się ogólny bardak w 36 pułku i – jasna sprawa – „niedoszkolona” załoga, która bronić się już nie może.
Oczywiście, nikt przytomny nie mógł spodziewać się niczego innego, choć przyznajmy, mogło być gorzej. Eksperci mogliby np. przepisać od MAK-u „protokół” z sekcji zwłok gen. Błasika i dywagować o pijaństwie na pokładzie Tupolewa.
***
Ale powróćmy do zapowiadanego na wstępie elementu buffo. Taką wstawką była wieść o desygnowaniu na ministra obrony narodowej pana Tomasza Siemoniaka, dotychczasowego sekretarza stanu w MSWiA. Chociaż z drugiej strony, nie sposób nie zauważyć swoistej konsekwencji obecnej ekipy w obsadzaniu stanowiska szefa MON – zarówno Klich, jak i Siemoniak mają mniej więcej tyle samo wspólnego z wojskowością. Tomasz Siemoniak (absolwent Wydziału Handlu Zagranicznego Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie – wtedy jeszcze SGPiS) w swej bogatej karierze był m.in. dyrektorem Biura Oddziałów Terenowych i dyrektorem Programu 1 TVP, wiceprzewodniczącym Rady Nadzorczej Polskiej Agencji Prasowej, radnym Gminy Warszawa Centrum i wiceprezydentem naszej umęczonej Stolicy, członkiem Zarządu Polskiego Radia SA...
Bogdan Klich jest pacyfistą i psychiatrą, Tomasz Siemoniak – handlowcem i dziennikarzem. No, jeden w drugiego - fachury od wojska jak się patrzy!
Chociaż, zaraz zaraz... Tak! W latach 1998-2000 sprawował funkcję dyrektora Biura Prasy i Informacji Ministerstwa Obrony Narodowej – innymi słowy gość był MON-owskim propagandystą. Czyli – chłop pewnie zna się na „pijarze”... I jesteśmy w domu, bowiem wiadomo, że dla Donalda Tuska nie ma większego priorytetu niż „pijar”, szczególnie w okresie przedwyborczym, a tenże „pijar” pod rządami Klicha ucierpiał w równym stopniu jak wszystko inne w resorcie.
Krótko mówiąc, pan Siemoniak dostał bojowe zadanie: poprawić wizerunek MON przed październikiem, a że kiedyś już w tej instytucji pracował, to jest przynajmniej nadzieja, że nie zabłądzi w ministerialnych korytarzach. Ponadto zapewne ma znajomości w środowisku dziennikarskim, szczególnie w mediach publicznych, gdzie szeroką ławą wraca do znaczenia stara gwardia, czyli tzw. „fachowcy”.
Ach, byłbym zapomniał. Jak donosi bloger Zagłoba, Tomasz Siemoniak był głównym architektem niedawnego polsko-niemieckiego porozumienia podpisanego przy okazji rocznicy traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy, za które to porozumienie zebrał od naszych niemieckich „mecenasów” wiele pochwał, czym nie omieszkał pochwalić się na Twitterze.
Jest zatem nadzieja, że w ciągu najbliższych kilku miesięcy nie napadną nas Niemcy. Zresztą, pewnie nie będzie takiej potrzeby, albowiem, jak donosi oficjalny biogram na stronie MSWiA w swej bogatej, jako się rzekło, biografii pan Siemoniak był stypendystą Uniwersytetu w Duisburgu, co nie musi ale może rzucać niejakie światło na to, kto faktycznie był architektem niedawnego porozumienia, za które pan Siemoniak zainkasował osobiście publiczną pochwałę ustną od samego niemieckiego ministra spraw zagranicznych Guido Westerwelle.
***
Największym politycznym wygranym tego całego zamieszania jest jednak niewątpliwie minister Jerzy Miller. Oto bowiem pan Miller, szef MSWiA, w bezprecedensowy sposób łącząc funkcje prokuratora, adwokata i sędziego we własnej sprawie, rzucił na żer Bogdana Klicha, który zapewne do końca nie bardzo kontaktował o co w tym wszystkim chodzi i usadowił swojego człowieka na stolcu szefa MON, łącząc w ten sposób pod swoim berłem dwa kluczowe dla bezpieczeństwa państwa resorty. Polityczny majstersztyk, brawo. Zresztą, wystarczyło zaobserwować minę, pozę i ton pana ministra Millera w wieczornych programach telewizyjnych, by nie mieć wątpliwości, że jest z siebie bardzo zadowolony.
Gadający Grzyb