czwartek, 31 marca 2016

Szukać tak, by nie znaleźć?

Ktoś się przestraszył potencjalnej zawartości archiwów? Co tu jest grane? Bo, że dzieje się coś niedobrego, widać gołym okiem.

I. Sygnał ostrzegawczy

Gdybym miał skłonności do megalomanii uznałbym, że w IPN-ie i prokuraturze przeczytano mój niedawny felieton z „Warszawskiej Gazety” pt. „Ujawnić szafy III RP”, w którym domagałem się szeroko zakrojonych rewizji w domach byłych wysokich funkcjonariuszy PZPR i bezpieki – i stąd ta nagła aktywizacja wspomnianych instytucji. Nagle okazało się, że można – znalazły się podstawy prawne do przeszukań, rekwirowania „sprywatyzowanych” archiwów i można mieć nadzieję, że skonfiskowane materiały będą sukcesywnie upubliczniane. Wszystko to oczywiście bardzo dobrze, radość mąci jednak obawa, że energiczna działalność śledczych może być już cokolwiek spóźniona. Esbecy nie są durniami i można domniemywać, że po tak wyraźnym sygnale ostrzegawczym, jak obecna afera wokół teczek „Bolka”, zaczną się na gwałt wyzbywać różnych trefnych papierów – bądź to melinując je w różnych skrytkach, bądź wręcz paląc nimi w piecu. Do tego drugiego mógł ich skłonić przykład Wałęsy, który bez żenady wyznał, iż „zniszczył” posiadane przez siebie dokumenty – co również mogło być swego rodzaju sygnałem, kto wie, czy nie wypuszczonym za pośrednictwem „Bolka” przez Wachowskiego. Niezależnie jednak od tego, czy Wałęsa faktycznie zniszczył swoje papiery (co podpadałoby pod przestępstwo z Kodeksu Karnego), czy tylko tak kazał napisać mu Wachowski, domyślam się, iż w wielu dygnitarskich domach trwa gorączkowa krzątanina i przetrząsanie pawlaczy – czego należy się pozbyć, co zaś zachować na użytek rewizji, by prokurator wyszedł z naręczem nieszkodliwych świstków. W szczególności dotyczy to 21 PRL-owskich prominentów wytypowanych do sprawdzenia w ramach trwającego od ubiegłego roku śledztwa ws. przetrzymywania akt, których listę sporządził IPN.

Nie dziwi mnie zatem fiasko przeszukania u prof. Lecha Kobylińskiego - byłego członka Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa gen. Jaruzelskim - który jakoby miał posiadać dokumenty TW „Wolskiego” przekazane mu niegdyś przez gen. Edwina Rozłubirskiego. Czy profesor faktycznie nigdy ich nie miał, czy zdążył ukryć – tego już się nie dowiemy i przypuszczam, że w miarę kolejnych nalotów na domy z „listy 21” i okolic, urobek będzie coraz skromniejszy, aż w końcu okaże się, że „im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było”. Owszem, „17 pakietów” zabezpieczonych w domu wdowy po Jaruzelskim może zawierać interesujące znaleziska, lecz obawiam się, że będą to raczej „pikantności” w rodzaju kto i jakie listy pisał do towarzysza generała w latach '80. Prawdziwe bomby składowane są gdzie indziej.

II. „Energiczne” poszukiwania

Jeśli nieco przecedzić szum medialny, to poczynania zarówno IPN, jak i pionu prokuratorskiego (warto pamiętać, że to autonomiczna struktura, podległa prezesowi IPN jedynie symbolicznie), zaczynają wyglądać zastanawiająco nieudolnie. Najpierw dwa tygodnie karencji między pierwszą wizytą Marii Kiszczak w IPN-ie, a finalnym posłuchaniem u prezesa Łukasza Kamińskiego. Można zapytać: a co, gdyby w międzyczasie generałowa poszła po rozum do głowy i pozbyła się teczek „Bolka”? Zostalibyśmy z wycinkami prasowymi, szkicem książki, listami Passenta czy Beaty Tyszkiewicz – słowem, z jakimiś, przepraszam, duperelami. Choć, np. dokument ze strukturą organizacyjną Departamentu IV MSW zajmującego się inwigilacją i zwalczaniem Kościoła daje do myślenia. Czy Kiszczak trzymał to u siebie w charakterze „odświeżacza pamięci” - by w razie czego zorientować się na jakich odcinkach operują (już w znacznej mierze „prywatnie”) w III RP jego byli podwładni i co w związku z tym można uzyskać od pewnych hierarchów?

Po drugie, wspomniana wyżej „lista 21”. Ważne pismo urzędowe ot tak sobie „wycieka” do internetu, ostrzegając tym samym dygnitarzy, tudzież rodziny przed możliwą rewizją – a jest tam (żyjący i nieżyjący) sama śmietanka PRL-owskich służb cywilnych i wojskowych. W nagłówku widnieje data 23 lutego 2016 – zarazem jednak terminem przesłania informacji z terenowych placówek IPN dotyczących możliwości zagarnięcia akt przez funkcjonariuszy służb PRL jest ten sam dzień – 23 lutego „do godz. 16:00”. Dziwne. Szybka akcja? W takim razie, skoro sprawa była aż tak pilna, to dlaczego nie nastąpiły od razu przeszukania? Mamy pismo z 23 lutego, wyciek nastąpił, przypomnijmy, 29 lutego – i wciąż nic! Żadnych działań. W tej sytuacji można sobie „wkraczać” do kolejnych mieszkań i willi nie o siódmej, szóstej, ale wręcz i o trzeciej nad ranem. Dziennikarz RMF FM, Tomasz Skory, przytacza na Twitterze dobrze obrazujący całą sytuację dialog z „jednym z listy 21”: „- Weszli do pana? - Jeszcze nie. - Ale wie pan, że... - Wiem. Do widzenia”. No i wszystko jasne.

Kolejna rzecz, to korowody w sprawie archiwum Jaruzelskiego (2000 teczek) przekazanego Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku przez Fundację Archiwum Dokumentacji Historycznej PRL, we władzach której zasiadają Monika Jaruzelska, Ryszard Strzelecki-Gomułka (syn Władysława Gomułki) i Wacław Szklarski, były szef wywiadu i kontrwywiadu LWP. „Fakt” poinformował o tym 23 lutego, 26 lutego Ruch Kontroli Wyborów – Ruch Kontroli Władzy wobec informacji, że składowane na terenie uczelni akta bezpieki mają być „przemieszczone” wezwał IPN do przeszukania pomieszczeń Akademii, zaś następnego dnia zorganizował w Pułtusku protest. W międzyczasie (24 lutego) władze Akademii wystosowały dementi twierdząc, iż „do Akademii Humanistycznej nigdy nie zostały przekazane żadne dokumenty archiwalne związane z osobą generała Jaruzelskiego” i wezwała, by „nie ulegać pokusie szukania sensacji”. Na marginesie warto dodać, że uczelnia w Pułtusku jest swoistym skansenem dawnej PZPR-owskiej profesury. Pracownicy IPN zjawili się tam 29 lutego (równolegle z przeszukaniem w willi Jaruzelskiego), lecz... bez prokuratorskiego nakazu. Ostatecznie przystąpili do przeglądania akt w siedzibie Akademii dopiero 4 marca. Okazało się więc, że jednak „archiwum Jaruzelskiego” w Pułtusku jak najbardziej było, tyle, że nie wiadomo co się działo z jego zawartością między 23 lutego, a 4 marca.

No i wreszcie kwestia drugiego archiwum Kiszczaka, o którym poinformował tygodnik „Do Rzeczy”. 18 lutego, dwa dni po wydaniu akt „Bolka” przez Kiszczakową, zgłosił się do publicysty „DRz”, Sebastiana Rybarczyka, były wysoki rangą esbek, który 10-11 lat temu pomagał Kiszczakowi przewozić kartony z dokumentami (zająć miały „małą ciężarówkę”) i wskazał miejsce ich ukrycia – teren w „jednym z dużych miast”, „zamknięty i chroniony przez wojsko”. W latach '90 część pomieszczeń tam się znajdujących miała być wynajmowana na garaże i magazyny przez „ludzi resortu”. Redakcja natychmiast poinformowała IPN, Rybarczyka przesłuchano... i głucha cisza. Nie wiadomo, czy na ów „teren chroniony przez wojsko” ktoś wkroczył, czy były przeszukania, a jeśli nie – to dlaczego. Na dodatek Marcin Fijołek na łamach „wPolityce” stwierdza, że teczki „Bolka” sprawiają wrażenie, jakby wcześniej leżały w jakimś zawilgoconym miejscu, jednak kiszczakowej „hakowni” prokuratorzy IPN „nie mogą zlokalizować”. Co w takim razie z tym wojskowym terenem w „jednym z dużych miast”? Teleportował się do innego wymiaru? Dlaczego jeszcze nie zweryfikowano tej lokalizacji?

III. Szukać tak, by nie znaleźć?

Generalnie, wszystko to wygląda albo na nieudolność, albo na zasłonę dymną mającą przykryć brak woli działania. Wytworzony został szum medialny i wzmożenie wokół akt Wałęsy, jednak - nic nie ujmując ich znaczeniu, jako kropki nad „i” potwierdzającej ostatecznie to, o czym ci, co chcieli wiedzieć, od dawna wiedzieli – teczki „Bolka” są tu jedynie wierzchołkiem góry lodowej. I odnoszę wrażenie, że właśnie ta świadomość krępuje decyzyjność w całej sprawie. Esbecy są już ostrzeżeni i tylko ostatni idiota trzymałby teraz akta we własnym domu, zresztą wciąż żadnych rewizji u osób z „listy 21” nie dokonano – a wszak, by akcja mogła być skuteczna, przeszukań należało po pierwsze – dokonać bezzwłocznie, po drugie – jednocześnie u wszystkich podejrzanych. Słowem, odnoszę wrażenie, że szuka się tak, by niczego istotnego nie znaleźć, zaś gawiedzi funduje się teatrzyk. Mamy dużo zamieszania, zgiełku, tumanów kurzu - i śladowe efekty. A mediom co pewien czas podrzuci się jakieś drugorzędne acz skandalizujące zapiski w rodzaju „listów do generała”. Może nawet ukażą się w osobnym tomie i staną się bestsellerem.

Pora zadać kilka pytań. Ktoś się przestraszył potencjalnej zawartości archiwów? Uliczny i medialny rejwach podniesiony przy okazji „Bolka” wystarczył, by ktoś stwierdził, że dosyć tego dobrego i trzeba po serii pozorowanych działań wyciszyć sprawę? Kogoś sparaliżowało zbyt duże polityczne obciążenie? A może mamy do czynienia z zakulisowymi starciami różnych polityczno-służbowych koterii pilnujących się nawzajem, by żadna nie ugrała na tej sprawie zbyt wiele? Krótko mówiąc: co tu jest grane? Bo, że dzieje się coś niedobrego, widać gołym okiem.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3521-pod-grzybk

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/ujawni%C4%87-%E2%80%9Eszafy-iii-rp%E2%80%9D

http://blog-n-roll.pl/pl/wizyta-strasznej-pani

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 10 (09-15.03.2016)

Pod-Grzybki 42

Spacerowicze z KOD mają problem ze znalezieniem jakiejś pieśni masowej do wspólnego śpiewania podczas weekendowych przechadzek. Próbowali z „Dziwny jest ten świat” - ale, po pierwsze, trzeba być Niemenem, żeby to zaśpiewać, po drugie – zaprotestowała Natalia Niemen. Próbowali z „Przeżyj to sam” - zaprotestował Lombard. Wzięli się za „Modlitwę o wschodzie słońca” - sprzeciwiła się rodzina Gintrowskiego. W końcu w desperacji sięgnęli po... „Lewy czerwcowy” Kultu, znany też jako „Panie Waldku, pan się nie boi” - czyli piosenkę opisującą obalenie rządu Olszewskiego, gdzie pierwsze skrzypce grał Wałęsa, a wszystko na tle lustracji. Z powyższego wynika, że kodowcy to funkcjonalni analfabeci nie potrafiący zrozumieć wymowy piosenki oczywistej dla każdego średnio rozgarniętego słuchacza.

*

Życiowa rada jak przeżyć Wielki Post w nieprzyjaznym środowisku. Jeżeli dochowujecie postu, a postępowi znajomi się z was śmieją, mówcie tak: uprawiam „posting”, względnie - „postingowy surwiwal”. Wtedy zakumają hipsterską dawkę ironii. Oni wezmą was za swoich, a wy będziecie mieli święty spokój.

*

Wypisy z szaleństwa Bolesława Wałęsy: „60% ubeków to byli patriotyczni ludzie, tylko byli źle ustawieni!”. No, to po '89 roku ci „patrioci” ustawili się za to jak trzeba – z wydatną pomocą „Bolka”. Wałęsa zagroził też IPN-owi procesem. Czy pozwie również Bujaka i innych, którzy ostatnio jeden przez drugiego zaczęli twierdzić, że o jego współpracy z bezpieką „wszyscy wiedzieli” co najmniej od początku lat '80? Byłoby na co popatrzeć.

*

Kwaśniewski u Olejnik o Magdalence: „Tam nie było pijaństwa, które by pozwalało na końcu, że tak powiem, tańczyć razem kankana”. A „Zorbę”?

*

W Niemczech wydano „Main Kampf” i książka z miejsca stała się superbestsellerem – jest nie do kupienia w księgarniach, na realizację zamówienia czekać trzeba miesiącami, drukarnie pracują pełną parą... Niedługo dzieło Adolfa znów przyozdobi półki w każdym porządnym, niemieckim domu - jak za starych dobrych czasów. Może nawet niektórzy ośmielą się wyjąć z pawlaczy egzemplarze po dziadku.

*

Nie mogę przestać rozmyślać nad upadkiem rosyjskiej wódki, której eksport – jak niedawno pisałem – spadł o 40%, wskutek czego wódka w Rosji stała się bezprocentowa. Rosjanie teraz żrą tę swoją słoninę z cebulą i łykając łzy zapijają bezwartościowym trunkiem. A najgorsze w tym wszystkim jest, że ta bezprocentowa wódka wciąż smakuje tak samo.

*

Z kroniki dobrosąsiedzkich relacji z Ukrainą. Ambasada Ukrainy w Warszawie wystosowała notę protestacyjną przeciw wyemitowaniu dokumentu o Majdanie w którym prezentowano rosyjski punkt widzenia. Film puścił TVN – prywatna telewizja, należąca w dodatku do amerykańskiego właściciela. Polska ambasada w Kijowie natomiast nie ośmieliła się choćby pisnąć w sprawie storpedowania przez ukraiński IPN (a więc oficjalny organ państwowy) uroczystości upamiętnienia Cichociemnych w Starokonstantynowie. Ot, takie to stosuneczki.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 10 (09-15.03.2016)

czwartek, 24 marca 2016

Koniec z BIT's? Nareszcie!

Generalna prawidłowość jest taka, że koncern nie może przegrać – najwyżej nie wygra. Państwo natomiast co najwyżej nie przegra, ale też i nie wygra.

Aż nie wierzyłem własnym oczom, gdy przeczytałem, że polski rząd (konkretnie Ministerstwo Skarbu Państwa) ma zamiar „zrewidować” - i finalnie dążyć do wygaszenia - 60-ciu umów typu BIT (Bilateral Investment Treaties), podpisywanych przez Polskę od końca lat '80 z szeregiem państw. Przyczyną ich zawierania był sukces naszej transformacji ustrojowej, wskutek którego praktycznie z dnia na dzień zostaliśmy bez własnego przemysłu i kapitału, co sprawiło, że rozpaczliwie potrzebowaliśmy zagranicznych inwestycji i pieniędzy – z tymi zaś do postkomunistycznego bantustanu nikt się nie kwapił bez stosownych zabezpieczeń. I właśnie takimi zabezpieczeniami były umowy o wzajemnym popieraniu i ochronie inwestycji – przy czym owa „wzajemność” ma się rozumieć pozostała jedynie w tytułach umów. Nasza gospodarka wyniszczona realnym socjalizmem i planowo dobita rękami Balcerowicza wg wytycznych Jeffreya Sachsa robiła rozpaczliwie bokami, toteż rzeczone umowy negocjowane były w pozycji kolanowo-łokciowej, stawiając zagranicznych inwestorów w nader uprzywilejowanej sytuacji. Tak, tak – politykę „brzydkiej, nieposażnej panny na wydaniu” praktykowaliśmy na długo przed zwerbalizowaniem jej przez śp. Władysława Bartoszewskiego. W efekcie jesteśmy dziś w takim położeniu, że przykładowo negocjowana obecnie przez UE umowa TTIP ze Stanami Zjednoczonymi, co do której podnoszone są niebezzasadnie liczne zastrzeżenia, może poprawić naszą pozycję w relacjach gospodarczych z Ameryką, bo obowiązująca obecnie między Polską a USA umowa BIT jest dla nas jeszcze gorsza.

Prawda jest bowiem taka, że BIT's działają przede wszystkim w interesie silniejszych ekonomicznie krajów oraz międzynarodowych koncernów, będąc doskonałym narzędziem do przekształcania słabszej strony umowy w gospodarczą kolonię. Dzieje się tak m.in. za sprawą wbudowanego w tego typu umowy mechanizmu ISDS (Investor-to-State Dispute Settlement), który w praktyce wyjmuje inwestora spod jurysdykcji danego państwa. Wszelkie spory rozstrzygane są przed sądami arbitrażowymi, biorącymi pod uwagę treść BIT, orzecznictwo w danego rodzaju sprawach, praktykę i prawo międzynarodowe – słowem, wszystko, tylko nie uregulowania prawne państwa-gospodarza. Oznacza to, że międzynarodowy koncern może pozwać państwo w którym działa za cokolwiek, jeśli tylko uzna, że owo „cokolwiek” wystawia choćby potencjalnie na szwank jego interesy.

Kilka przykładów. Francuska firma energetyczna „Veolia” pozwała w 2012 rząd Egiptu za podniesienie płacy minimalnej, jako że to podraża koszty jej funkcjonowania. Warto dodać, że w odwrotną stronę to nie działa. Państwo nie może pozwać inwestora, jeśli jego działalność wywołuje szkody – np. w środowisku naturalnym. Weźmy sprawę sporu koncernu paliwowego Occidental z Ekwadorem. Gdy Ekwador odebrał Occidentalowi koncesję na wydobycie ropy z powodu łamania miejscowego prawa, ten pozwał ekwadorski rząd przed arbitraż i wygrał odszkodowanie - 2 mld USD. Z kolei, gdy kanadyjska prowincja Quebec ogłosiła moratorium na szczelinowanie hydrauliczne, amerykański koncern Lone Pine Resources pozwał Kanadę o 250 mln dol. kanadyjskich. Natomiast jedna z kanadyjskich firm pozwała Salwador, gdy ten odmówił zgody na uruchomienie kopalni złota, gdyż groziło to zanieczyszczeniem wody... i tak dalej. Podobne przypadki można mnożyć.

Generalna prawidłowość jest taka, że koncern nie może przegrać – najwyżej nie wygra. Państwo natomiast co najwyżej nie przegra, ale też i nie wygra – może jedynie liczyć na oddalenie sprawy w arbitrażu i niekiedy na zwrot kosztów postępowania (o ile umowa BIT to dopuszcza), z którego ściągnięciem zresztą często bywają kłopoty. Wszystko to razem prowadzi do zjawiska zwanego „chilling effect” - państwo z obawy przed pozwem świadomie rezygnuje np. ze zmian w prawie mogących naruszyć interesy inwestora. Dużą skuteczność na tym polu wykazuje koncern tytoniowy Philip Morris skutecznie zastraszający rządy ubogich państw chcących wprowadzić na paczkach papierosów odstraszające napisy bądź ilustracje pokazujące skutki palenia – tak było w przypadku Togo, które wycofało się ze zmian w prawie pod naciskiem giganta. Oto „chilling effect” w działaniu. Z rodzimego podwórka – pozwami przed arbitraż od pewnego czasu straszą Polskę zagraniczne banki, jeżeli nie wycofamy się z projektu ustawy o przewalutowaniu kredytów frankowych.

Przeciw Polsce wg informacji wiceministra skarbu, Macieja Wilda, prowadzonych jest obecnie 11 postępowań o łącznej wartości przedmiotu sporu 8-9 mld zł. Mimo iż mamy wysoką skuteczność (97 proc. pozwów jest oddalanych), to samo postępowanie generuje koszty rzędu 3-4 mln zł. Oczywiście z różnych stron zaczęły dobiegać jęki o „fatalnym sygnale dla inwestorów” jakim byłoby wycofanie się z BIT's. Nie, jest to po prostu zerwanie z pewną patologią czyniącą z Polski terytorium kolonialnej ekspansji - i niczego nie zmienia, że akurat ta polityczno-gospodarcza aberracja jest we współczesnym świecie na porządku dziennym.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3480-pod-grzybki

Na podobny temat:

ISDS, czyli korpo-dyktat

TTIP – kolejna odsłona kolonizacji?

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 10 (04-10.03.2016)

Lojaliści III RP – dlaczego nie wygrają?

Tak jak było”, to już minęło - i nie wróci.

Dialog dziennikarki z uczestniczką demonstracji KOD: „- Czy to dobrze, że odtajniono dokumenty o Lechu Wałęsie? - Nie! - A dlaczego? - Bo tak!”. Charakterystyczna scenka, bowiem ostatnie demonstracje w obronie Wałęsy – a zwłaszcza napędzające je zbiorowe emocje – pokazały, że na naszych oczach KOD wraz z przyległościami zaczyna rządzić się logiką sekty. A w sekcie, wiadomo – nie tylko nie ma miejsca na dialog ze światem zewnętrznym, lecz również na różnicę zdań we własnych szeregach, czego doświadczyli przedstawiciele „Zielonych”, zakrzyczani gdy ośmielili się wspomnieć o ciemniejszych stronach III RP i społecznych kosztach minionego ćwierćwiecza. Mamy zatem totalną impregnację na fakty („Bo tak!”) i wyparcie. Wszelka autorefleksja – zakazana. Działa tu mechanizm: jeżeli rację mają ci, o których kodowscy sekciarze nie potrzebują nic wiedzieć poza tym, że to ciemnogród, nieudacznicy i prowincjonalne mohery pod przewodnictwem „kurdupla” - to na kogo sami wychodzą?

Społeczna „legalizacja” III RP opierała się na sprytnym zabiegu: „historyczne zwycięstwo” zawdzięczamy „porozumieniu ponad podziałami”, co zrobiło z dnia na dzień rzesze komuchów współojcami demokracji. A to z kolei pozwoliło zachować dobre samopoczucie najbardziej zakutemu towarzyszowi Szmaciakowi z Pcimia Dolnego - bo, jak się okazuje, on też miał rację. Najdobitniej wyraziła to Maria Kiszczak, mówiąc, że to jej mąż a nie Wałęsa obalił komunizm. Narracja zaprzeczająca owemu „wielkiemu sukcesowi” pozbawia zwolenników obu stron Okrągłego Stołu poczucia współuczestnictwa w „dziejowym przełomie” – a to boli i wywołuje sprzeciw. Nic więc dziwnego, że objęcie władzy przez obóz „negacjonistów III RP” odbierane jest przez tych ludzi jako osobisty policzek. To stąd się bierze obecna mobilizacja – sprawa teczek „Bolka” stanowiła jedynie ostateczny detonator. Dlatego na marsze w obronie Wałęsy (a tak naprawdę w obronie własnej, niechby i symbolicznej, przynależności do „Polski jasnej”) poszło te kilkanaście tysięcy ludzi (jak na polskie warunki wcale niemało) – i dlatego też zdecydowaną większość demonstrantów stanowili ludzie z pokolenia... hm, powiedzmy, że przypisywanego dotąd stereotypowo raczej prawicy. Obserwujemy po prostu ostatnie podrygi społecznego zaplecza postkomuny.

Motywem przewodnim scalającym wszystkich – od partyjnych prowodyrów z PO i Nowoczesnej po ostatnią „resortową babcię” - jest złota myśl Agnieszki Holland „walczymy o to, żeby było tak, jak było”. I dlatego właśnie przegrają – bo „tak jak było” już nie będzie. Restauracja III RP w jej dotychczasowym kształcie jest niemożliwa – ale, na szczęście, oni o tym jeszcze nie wiedzą. Nie da się bowiem wygrać wyborów głosząc powrót do poprzedniego status quo - a póki co, tylko tyle ma do zaproponowania obóz „lojalistów III RP”. Ich optyka wygląda następująco: III RP była wielkim sukcesem, jeśli komuś się nie powiodło to wyłącznie z jego własnej winy i nasza kontrrewolucja ma przywrócić dawny, naturalny porządek rzeczy. To trochę jak z francuskimi Burbonami i wspierającą ich arystokracją, rojącą na emigracji o powrocie do przedrewolucyjnego, absolutystycznego feudalizmu. „Niczego nie zapomnieli, niczego się nie nauczyli” - podsumował ich Talleyrand. Bourbonom udało się wprawdzie na krótko wrócić na tron, lecz o rekonstrukcji starych porządków nie było już mowy – i to nawet przy wsparciu trzęsącego Europą Świętego Przymierza. Tu podobnie. Bez zaproponowania nowej alternatywy opozycja będzie jałowo buksować w miejscu – nawet z pomocą współczesnego „Świętego Przymierza” kierowanego z Berlina i Brukseli.

Powyższą prawidłowość rozumiał Tusk, który wygrał wszak w 2007 r. nie postulatem powrotu do stanu sprzed afery Rywina, lecz wizją „drugiej Irlandii” i bogacącej się Polski dobrobytu, która „zasługuje na cud”. PiS również wygrało obietnicą „dobrej zmiany”, nie zaś powrotu do lat 2005-2007, którymi (fakt, że coraz mniej skutecznie) straszyła Polaków mainstreamowa propaganda. Natomiast Komorowski odwołujący się do poczucia sytości i nazwijmy to, „historycznego spełnienia”, poniósł klęskę. Ludzie zagłosowali na PiS i Kukiza, bo mieli po dziurki w nosie dotychczasowego marazmu. Nie porwie ich zatem wezwanie, by właśnie do tego zatęchłego bagienka powrócić. Zdaje sobie z tego sprawę Adrian Zandberg i partia „Razem”, która jako jedyna ma swoją – owszem, skrajnie lewacką, ale własną – wizję Polski. Nie dziwi więc, że dystansuje się od KOD-u brnącego w coraz bardziej sklerotyczną, podszytą histerią nostalgię za „dawnymi czasami”. Przyłączenie się do kodowców z ich obecnym przesłaniem stanowiłoby dla „Razem” jedynie obciążenie i utratę jakiejkolwiek wiarygodności. Bo „tak jak było”, to już minęło i nie wróci.

*

A poza tym:

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3480-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 09 (04-10.03.2016)

czwartek, 17 marca 2016

TW „Bolek” jako duchowy ojciec Tomasza Lisa

Trwaj chwilo, jesteś piękna!” - zakrzyknął Lis. I wtedy Mefistofeles pofatygował się po jego nędzną d..., jak napisał Goethe.

I. Miliony zwykłych bohaterów

Sytuacja była taka: przychodzi nawiedzona wariatka do IPN-u i oferuje teczki „Bolesława” Wałęsy – czy jakoś tak. Patrzyłem na tę hecę, z narastającym wewnętrznym chichotem. Taki spektakularny koniec matrixu III RP – któż by się spodziewał? No, ale dobrze, com się pośmiał, tom się pośmiał (mam nadzieję, że Państwo również, obserwując te wszystkie paniczne kontredanse odtańcowywane przez Obóz Beneficjentów i Utrwalaczy III RP), teraz będzie już poważniej.

Przy okazji upublicznienia teczek Wałęsy podniosły się głosy, że lepiej byłoby rzecz całą wyciszyć, bo brukanie legendy „Solidarności” godzi w naszą pamięć, mit narodowy i szkodzi wizerunkowi Polski za granicą – czyli polskiej racji stanu. Cóż, w 1980 roku miałem cztery lata, zatem na „Solidarność” patrzę – siłą rzeczy – z perspektywy kolejnego pokolenia. I w moim oglądzie narodowym dziedzictwem jest „Solidarność” jako taka – wielki ruch społeczny, te miliony szarych, anonimowych obywateli, którzy wtedy wstali z kolan, doprowadzając do powszechnego przebudzenia. Właśnie to dla mnie jest wartością i symbolem, a nie jedno czy drugie nazwisko, choćby najgłośniejsze. Dlatego ze spokojem reaguję, gdy wychodzi na jaw, że któryś z pierwszoplanowych działaczy okazał się esbeckim konfidentem – czy to Wałęsa, czy inny „iksiński”.

Ktoś powie, że Wałęsa jednak pozostaje dla świata ikoną i uosobieniem ówczesnego zrywu. Klasyczny kompleks Telimeny: „Co świat powie na to?”. Odpowiem: w takim razie trzeba odkłamać fałszywy mit. Najwyższa na to pora. Propagujmy w świecie legendę „Solidarności” jako wielkiego narodowego zrywu milionów „everymanów”, którzy potrafili powiedzieć „nie” i co więcej – oddolnie, w warunkach opresyjnego państwa, zorganizować samorządne struktury na terenie całego kraju na tyle skutecznie, że do ich pacyfikacji potrzeba było stanu wojennego i nagiej przemocy, bo metodami agenturalnymi mimo wszystko nie sposób było całej „Solidarności” przechwycić i unieszkodliwić. Zamiast herosa indywidualnego, wykreujmy herosa zbiorowego. To będzie legenda prawdziwa i oddająca sprawiedliwość członkom „Solidarności” - nie zaś Lech Wałęsa, co to przeskoczył przez płot i sam, „tymi ręcamy” „obalył komune”, a inni co najwyżej mu „pomagali”.

Ja wiem, działa tu potężna siła osobistych wspomnień i – co tu ukrywać – interesów tamtego pokolenia. Jedni nie chcą by niszczono im świetliste obrazy młodości, inni zaś obawiają się o własną pozycję, którą zbudowali na dawnych zasługach. Nie pamiętam już kto ze środowiska „Wyborczej” to powiedział, ale ręczę, że wypowiedź – sformułowana charakterystycznym językiem „salonu”, gdy jego przedstawiciele rozmawiają szczerze i między sobą - jest autentyczna: „jeśli pozwolimy, by sr...li na pomnik Lechowi, to będą sr...li też na nasze”. Tak więc, warto zadać sobie pytanie, czy w imię dobrego samopoczucia wąskiego grona osób mamy się odwracać od prawdy? Czy – z podobnej beczki – ujawnienie faktu współpracy prof. Witolda Kieżuna z SB w jakikolwiek sposób deprecjonuje tysiące powstańców warszawskich? Umniejsza ich bohaterstwo, poświęcenie, patriotyzm? Oczywiście, że nie. Tak samo ujawnienie konfidentów w szeregach „S” nie umniejsza zasług milionów jej członków i historycznej roli WZZ-NSZZ. To nie „Solidarność” jest zhańbiona, lecz ci, którzy teraz nią wywijają w obronie własnych, zakłamanych biografii i społecznej pozycji, jaką dzięki odpowiednio wyczyszczonym życiorysom osiągnęli.

Co gorsza, dali swym zakłamaniem zły przykład młodym. Takim, jak aspirujący dziennikarz, Tomasz Lis – dziś w pierwszym szeregu obrońców „Bolka”.

II. Frustracje jurgieltnika III RP

Kto wie, gdyby władcy III RP byli bardziej dalekowzroczni i nie spanikowali na etapie afery Rywina, to może pozwoliliby startować w wyborach prezydenckich Tomaszowi Lisowi (pseudo „Co z tą Polską?”), miast odcinać go metodą zwolnienia z TVN-u od medialnego tlenu. Byłby Kwaśniewskim na sterydach, a ludzie kochaliby go. Podlizywałby się każdemu, kto wedle jego mniemania zapewniłby mu trwanie na cokole – swój, obcy, nieważne. Równocześnie gnoiłby każdego potencjalnego rywala – i kto wie, czy w tej praktyce nie prześcignąłby Tuska z Ostachowiczem. Polska zaś gniłaby jako stopniowo zatapiana Atlantyda – taki kataklizm rozłożony na raty. Zielona wyspa znaczona postępującymi wykwitami glonów. Wszystko to trwałoby o wiele lat dłużej, my zaś miotalibyśmy się w tej gęstniejącej zupie. Jednak nie pozwolili mu - i stawiam, że on wciąż czuje za to urazę. Stąd jego groteskowa nadaktywność i popisy karykaturalnego lizusostwa przeplatane spazmami nienawiści. Mógł być KIMŚ w oczach, mówiąc jego słowami: „tych biednych ludzi”, którzy „nie są tak głupi jak się wydaje – są jeszcze głupsi”. Chciał, krótko mówiąc, być bogiem dla pogardzanej przez niego tłuszczy - choćby miała to być deifikacja z cudzego nadania. Stał się nikim, bo redaktorzenie choćby i jednemu z czołowych tygodników połączone z programem w prime timie (a teraz nawet nie to, bo Onet – umówmy się – jest jedynie namiastką), dalece go nie zaspokaja. Dziś ma swoją kasę i swoje długi. Z bożyszcza stał się podrzędnym demonem, jakich całe tabuny zaludniają czeluście medialnych piekieł. A podrzędny demon musi się zaspokoić podrzędnymi duszyczkami do złowienia. No i wykonywać polecenia demonów wyższych.

Owszem, „Rinigier Axel Springer” o nim nie zapomniał – musiał dać znać, że troszczy się o swoich – bo w innym przypadku któżby chciał się związać z nim na dobre i na złe? Medialna emanacja europejskiego mocarstwa ma swoje powinności wobec jurgieltników – dopóki są użyteczni, oczywiście. A on, póki co jeszcze jest użyteczny, choć jego ambicjonalne frustracje stają się coraz bardziej groteskowe i zapewne władca piekielnego kręgu w którym przebywa obecnie Lis, wkrótce będzie musiał zdyscyplinować podległego sobie demona.

III. Droga do zatracenia

Ale czemuż w ogóle się nad Tomaszem Lisem tak rozwodzę? Bowiem jego życiowa ścieżka jest nieświadomą parodią drogi owych autorytetów z czasów pierwszej „Solidarności”, którzy rozmowy w Magdalence i okrągły stół potraktowali jako finał, po którym zostaje już tylko rzeźbienie pomników. Po tej cezurze jesteśmy cali na biało – że tak zrekonstruuję ich podejście. Tu dygresja: Kaczyńscy traktowali Magdalenkę i „stół” jako taktyczny etap na drodze do obalenia komuny. To stąd się biorą dzisiejsze fundamentalne podziały – i dlatego skłócili się z Wałęsą, gdy ten pozostając na pasku swych uwikłań poczuł się ich radykalizmem osobiście zagrożony. Wystarczyło, że stangret Wachowski na polecenie skrytego w powozie jaśnie pana ściągnął lejce - i wałach „Bolek” podążał w wyznaczonym kierunku.

Lis z tego wszystkiego – tych wszystkich herosów „Solidarności” spijających śmietankę swych biografii, tych komuchów zrobionych z dnia na dzień współojcami demokracji - zrozumiał jedno: trzeba się załapać na koniunkturę. Bo kto się na koniunkturę nie załapie, ten frajer – jak ta Walentynowicz, jak ci Gwiazdowie, Wyszkowski i tak dalej... biedujący gdzieś, wyszydzani... I łapał się skutecznie – pamiętny obrazek z „Nocnej zmiany”, gdy tuż po przejściu Wachowskiego ulizany młokos z cwaniackim uśmieszkiem powiada do Moniki Olejnik i Barbary Górskiej: „Trzeba było krzyknąć, panie prezydencie, Polska z panem!”. Cały on. Gdy trzeba było, to wpisał się w społeczne emocje doby „afery Rywina” doraźnym manifestem „Co z tą Polską?”. Ależ on był wtedy niemal „nasz”... Prawda, jaki zręczny? Potem poszedł po linii Tuska – i znów wygrał! Stracił prawicową publikę, lecz za to zyskał tabuny lemingów za sprawą niezapomnianej decyzji Andrzeja Urbańskiego („Wiecie, Tomek ma kredyt, bo kupił dom w Konstancinie...”). Aż uwierzył, że niosąca go hossa będzie wieczna. „Trwaj chwilo, jesteś piękna!” - zakrzyknął Lis. I wtedy Mefistofeles pofatygował się po jego nędzną d..., jak napisał Goethe.

Wszelkie symptomy wskazujące na odwrócenie passy starał się zagłuszać coraz bardziej natarczywym hejtem. Odpychał myśl o nadchodzącej dekoniunkturze polityczno-opiniotwórczo-finansowej i brnął coraz głębiej. Całkiem jak michnikowszczyna sarkająca na „gówniarzy”. Po prostu się starzał (piąty krzyżyk na karku). Nos już nie ten. Lis z czasów afery Rywina błyskawicznie przestawiłby się – najdalej po skandalicznych wyborach samorządowych 2014 – na zajadłą krytykę PO i gładko wszedłby w narrację obozu opozycyjnego. Miał ważny kontrakt w TVP z zaporową kwotą odszkodowania, mógłby zrobić w międzyczasie poruszający rachunek sumienia na licznych łamach – i dziś byłby w tej samej TVP, w której był. O co zakład? No, ale cóż – ego, postępy wieku nie sprzyjające zmianom plus wiara, że porządek III RP będzie wiekuisty, zrobiły swoje. Koniec końców, Tomasz Lis wyląduje gdzieś w okolicach spierniczałych, salonowych dziadków – niegdysiejszych herosów „Solidarności” i innych „ludzi honoru” w których kariery tak się zapatrzył, wierząc przy tym we własny fart i cwaniactwo. Niczym Wałęsa.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3480-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 09 (02-08.03.2016)

Pod-Grzybki 41, czyli agent 0-700 nadaje

Dziś „pod-grzybek” tylko jeden, ale za to dorodny, jako że mój agent specjalny 0-700, ksywa „Inwigilator”, przybiegł do mnie z informacjami o rzeczywistym przebiegu spotkania Kiszczakowej z Łukaszem Kamińskim w IPN-ie. A oto jego relacja z przeprowadzonego wywiadu operacyjnego.

*

Cóż-że tam się tłukło starej Kiszczakowej pod kołtunem, to pewnie i sam bies nie ogarnie. W każdym razie, baba dostała regularnej, z przeproszeniem, szajby i poszła z kwitami „Bolka” jak na bazar - do samego Ipeena.

Ale! Pana Łukasza Kamińskiego nie bez kozery posadzono na ipeenowskim kolczastym stolcu. Toteż przez bite dwa tygodnie utwierdzał się, czy jest aby bezpiecznie, bo takie papiery, wiadomo – śliska sprawa. No i kombinował, jak by tu babę oszwabić bez płacenia. Stara Kiszczakowa zaś swoją drogą jęła molestować młodego Cenckiewicza na okoliczność posiadania pieniądzów – czy aby nie zabuliłby jej okrągłych stu tysięcy, jako że wiedziała iż Cenckiewicz cięty na „Bolka” był okrutnie i pod chajrem przysięgał, że go dojedzie.

Najwyraźniej jednak młody Cenckiewicz okazał się w badawczych ślipiach chytrej Kiszczakowej gołodupcem. Toteż znów pobieżyła w tak zwane pędy do Kamińszczaka na tę jego ipeenowską melyne, w międzyczasie schodząc z ceny do marnych dziewięćdziesięciu tauzenów „na Ukrainkę”, bo pilnie potrzebująca była. Zbliżała się akurat Wielkanoc, a w chałupie szyby nie umyte, parkiety nie zdeflorowane, karoryferom schną żeberka - słowem, jak tu żyć? Postawiła siwuchę na biurko i powiada:

  • Jak jest?

  • G... jest, ty stara pudernico! – krzyknął Kamiński i jak raz zza kołdry, co w przejściu do sypialni wisiała, żeby zimnem nie ciągnęło, wychylił się asystent z prokuratury i policmajster.

  • Toś ty taki? - wysyczała Kiszczakowa.

  • Ano, taki – nie tracąc rezonu odparł Kamińszczak. - Każdego podkabluję, każdemu usłużę. Toś ty nie wiedziała, durna, że nową władzę teraz mamy? Ciesz się, szantrapo jedna, że cię zdrowiem darujemy i nie wyjmiemy paragrafów.

  • Za małe są na mnie te wasze paragrafy...

  • Taak? Jak ci sprawę zasolimy o paserstwo państwowymi papierami, to dopiero cienko zaśpiewasz!

  • Oż ty w życiu... - stara Kiszczakowa chwyciła siwuchę i bęc flaszką w okno! Szyba się posypała, Kiszczakowa jak ta fryga – wiuuu, przesadziła parapet i tyle ją widzieli.

  • Daleko nie ucieknie – powiada do swoich spokojnie Kamińszczak. - Ani chybi zamelinowała się na Mokotowie. Tam ją dorwiemy.

Pobiegli, drzwi do chałupy Kiszczakowej podważyli łomem i wpadli do środka.

  • Oddawaj babo, bo buźkę przefasonuję! - drze się policmajster wyszarpując ze szponów Kiszczakowej papiery.

  • Nie dam, mooje! Zapłać chociaż, padlinojadzie!

  • Już ja ci zapłacę... - wydyszał policmajster podając teczki Kamińszczakowi. Ten zasadził jeszcze starej kopniaka w sempiternę na do widzenia i powiada: - No, a teraz ferajna - wio na konferencję! Następna kadencja w Ipeenie moja, a ze mną i wy nie zginiecie!

Resztę Państwo znają.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Agent 0-700:

http://niepoprawni.pl/blog/346/posluchanie-u-ambasadora

http://niepoprawni.pl/blog/346/karnawal-u-prezydenta

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 09 (02-08.03.2016)

wtorek, 8 marca 2016

Kontratak banksterów – c.d.

Jeżeli Polska się ugnie, to pozostaniemy kolonialnym bantustanem. Jeśli zwycięży – zostanie złamany kręgosłup banksterskiej dominacji.

Pozwolę sobie dziś kontynuować temat sprzed tygodnia, jako że nie zmieściłem kilku istotnych kwestii dotyczących wojny na linii polskie państwo – banksterzy. Na początek będzie teoria spiskowa, na koniec zaś mała polemika.

Teoria spiskowa dotyczy styczniowej wizyty w Polsce amerykańskiego dyplomaty, Daniela Frieda. Formalnie chodziło o politykę sankcji wobec Rosji, mniej formalnie – o zdyscyplinowanie rządu PiS, by ten nie „niszczył demokracji” i nie zaostrzał stosunków z UE. Ja jednak zaryzykuję jeszcze jedną hipotezę: otóż Daniel Fried w latach 1987-1989 nadzorował z ramienia Departamentu Stanu polską transformację ustrojową, w tym również przemiany gospodarcze wedle planu Jeffreya Sachsa, którego podwykonawcą był George Soros, podwykonawcą Sorosa zaś – Leszek Balcerowicz. W konsekwencji owych przemian polski sektor bankowy trafił niemal w całości w zagraniczne ręce i pozostaje w nich do tej pory, przynosząc właścicielom krociowe zyski. Czy zatem nieprawdopodobne będzie przypuszczenie, że pan Fried, jako patron transformacji, zatroszczył się również o los jej beneficjentów sugerując polskim władzom, by te nie robiły bankom kuku? O ile jeszcze podatek od instytucji finansowych usiłują rekompensować sobie podwyższeniem opłat, o tyle już przewalutowania kredytów frankowych zrekompensować się w ten sposób zwyczajnie nie da – zbyt wielka skala. A to odbije się na miłych dywidendach i co za tym idzie – transferach wydębionej od polskich frankowiczów gotówki do zagranicznych właścicieli działających u nas banków.

Oczywiście, transfery za pomocą dywidendy są w pełni legalne, co nie znaczy jednak, że rozmach tego procederu nie powinien budzić w nas pewnego niepokoju. Spójrzmy. Ogółem banki odnotowały w 2014 roku zysk ponad 15 mld zł netto. Z tego banki polskie - 4,63 mld zł, zaś banki zagraniczne - 10,47 mld zł. Na uwagę zasługuje tu różnica w wypłacaniu dywidendy – o ile banki polskie wypłaciły ok. 8 proc. zysku (ok. 370 mln zł), o tyle banki zagraniczne były o wiele bardziej hojne wypłacając sobie 39,5 proc (4,1 mld zł ). A trzeba wziąć pod uwagę, że ze względu na obostrzenia KNF, ten rok i tak był „chudy”. Za zyski z 2013 banki polskie wypłaciły 936 mln zł (25,1 proc. zysku), banki zagraniczne – 6,5 mld (65,8 proc.). W każdym razie, w 2015 za granicę wyprowadzono w ten sposób 2,5 mld zł – głównie do Włoch, USA, Holandii. Przykładowo, amerykański City Handlowy wypłacił dywidendę w wysokości 970,8 mln zł, z czego część, ma się rozumieć, poszła za granicę.

Czy zatem można się dziwić, że wizja „strat” na przewalutowaniu kredytów frankowych, które NBP błyskawicznie oszacował na 44 mld zł wywołuje wściekłą furię? Tyle kasy zostanie w kieszeniach klientów i nie trafi na przestrzeni kolejnych lat do zagranicznych większościowych udziałowców... Zrozumiałe więc, że banki się pieklą i grożą Polsce sądami arbitrażowymi na podstawie umów BIT ( Bilateral Investment Treaties – bilateralne umowy o wzajemnym popieraniu i ochronie inwestycji) w które wmontowany jest mechanizm ISDS pozwalający koncernom zaskarżać państwo np. o zmiany w prawie potencjalnie niekorzystne dla ich rentowności. Kompletny kryminał, acz funkcjonujący powszechnie w świecie, stawiający ponadnarodowe podmioty gospodarcze w uprzywilejowanej pozycji.

Nic więc dziwnego, że KNF poproszona przez Kancelarię Prezydenta o ocenę skutków finansowych ustawy liczy, liczy i doliczyć się nie może. Ponieważ KNF została zobligowana do zasięgnięcia od banków konkretnych danych (np. ile do tej pory zarobiły na kredytach walutowych), można śmiało zakładać celową obstrukcję – aż do momentu, gdy zmasowany lobbing przyniesie efekt. Na dodatek trudno mieć pewność po czyjej stronie stoi sama KNF...

Co do jednego musimy mieć pełną świadomość – to jedna z najpoważniejszych batalii toczonych przez państwo polskie, wprost dotycząca tego, kto jest prawdziwym suwerenem – państwo i obywatele, czy wielkie finansowe korporacje. Jeżeli Polska się ugnie, to w znacznej mierze pozostaniemy kolonialnym bantustanem. Jeśli zwycięży – zostanie złamany kręgosłup banksterskiej dominacji i kto wie – może otworzy to wrota do repolonizacji sektora.

Na zakończenie dwa słowa polemiki z – pozwolę sobie na drobną poufałość – kolegą z łamów, Jakubem Wozińskim, którego artykuły zresztą czytuję z nieodmiennym zainteresowaniem. W tekście „Sprawiedliwość po franku” napisał: „Dla tysięcy Polaków nowe realia finansowe, z wyższą ratą kredytu, powinny się stać bolesną, ale konieczną lekcją ostrożności i gospodarności, która ogromnie ułatwiłaby uniknięcie podobnej sytuacji w przyszłości”. A może by napisać tak: „Dla sektora bankowego nowe realia finansowe zaistniałe po wprowadzeniu podatku bankowego i ustawy przewalutowującej kredyty po kursie sprawiedliwym powinny stać się bolesną, ale konieczną lekcją uczciwości i odpowiedzialności zarówno wobec państwa w którym działają, jak i swoich klientów”? Sądzę, że dopiero przy takim podejściu przestawimy całą rzecz z głowy na nogi.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/kontratak-bankster%C3%B3w

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3396-pod-grzybki-czyli-agent-0-700-nadaje

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 9 (26.02-03.03.2016)

środa, 2 marca 2016

Ujawnić „szafy III RP”!

Dosyć fałszywych proroków i samozwańczych strażników tajemnic, arbitralnie reglamentujących „maluczkim” dostęp do wiedzy.

 

Ujęła mnie informacja, że Kiszczak, nosząc się w 1996 roku z zamiarem przekazania teczek „Bolka” do Archiwum Akt Nowych dołączył do nich list z prośbą, by dokumenty odtajniono najwcześniej pięć lat po śmierci Wałęsy. Prawdziwy człowiek honoru, nie ma co. Niestety, stara Kiszczakowa, jako osoba o „stonowanej inteligencji” nie doczytała i teraz mamy pasztet – szarganie świętości i brukanie autorytetów. Doszło do tego, że nawet „Wyborcza” przestała iść w zaparte i na obecnym etapie (stan na 23 lutego) popiskuje już tylko, by zaczekać na analizę grafologiczną, ale i tak Wałęsa wielki jest i basta, niezależnie od tego, czy coś tam podpisał i kapował, czy też nie. Ja tę samobójczą w gruncie rzeczy strategię, mogącą skutkować jedynie w przypadku najbardziej zagorzałych wyznawców sekty z Czerskiej, nawet rozumiem. Bo kto wie, na jakie jeszcze „legendy” znajdą się stosowne dokumenty, stawiając w nowym świetle ich postawy, wybory i decyzje zarówno za PRL-u, jak i w III RP? Czy nasza młoda demokracja nie okaże się przypadkiem wydmuszką rządzoną z szafy, a tabuny autorytetów pacynkami poruszanymi przez bandę ubeków, którzy zapobiegliwie zdeponowali w różnych skrytkach swoje „polisy ubezpieczeniowe”? Generalnie, nie chciałbym być w skórze naszych „skarbów narodowych”, których trochę przecież jeszcze żyje, a ci co zmarli wszak również bywają eksploatowani na użytek narracji o największym polskim sukcesie w dziejach, w ramach którego obalone w Magdalence flaszki przełożyły się na „obalenie komuny”.

Źle by się jednak stało, gdyby sprawa teczek Wałęsy i oddanie sprawiedliwości wszystkim tym, którzy przez minione lata wbrew różnym szykanom i naciskom stali po stronie prawdy, przesłoniły nam szerszy wymiar wydarzeń. Krótko mówiąc, nie wyobrażam sobie, by na archiwum Czesława Kiszczaka się skończyło. Raz - dlatego, że nawet nie przetrzepano willi generała, zadowalając się tym, co wręczyła wdowa, dwa – że pojawiają się kolejne doniesienia o przechowywanych tu i ówdzie dokumentach. „Do Rzeczy” poinformowało niedawno, że były bliski współpracownik Kiszczaka wskazał miejsce „na terenie chronionym przez wojsko” w którym przed laty pomagał mu ukryć kartony z różnymi papierami, które „zajęły małą ciężarówkę”. Z kolei „Fakt” donosi o archiwach gen. Jaruzelskiego przekazanych przez jego córkę Fundacji Archiwum Dokumentacji Historycznej PRL zarządzanej przez doborowe grono – Monikę Jaruzelską, Ryszarda Strzeleckiego-Gomułkę (syna „Wiesława”) i byłego wiceszefa Sztabu Generalnego LWP gen. Wacława Szklarskiego. Fundacja z kolei zdeponowała materiały (ok. 2000 teczek) w bibliotecznym magazynie przy Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku. Zważywszy na to, że w swoim czasie Jaruzelski bez ogródek groził, iż z różnych okrągłostołowych głów „mogą pospadać aureole”, należy te akta czym prędzej przejąć, nim będzie za późno.

Konieczne jest wszczęcie szeroko zakrojonego postępowania w sprawie „szaf III RP” - czyli dokumentów mogących być w posiadaniu byłych partyjnych i mundurowych dygnitarzy. Tłumaczeń o braku podstawy prawnej do przeszukań w domach esbeków i peerelowskich prominentów zwyczajnie nie kupuję. Przypominam o Art. 276 Kodeksu Karnego definiującym jedno z przestępstw przeciw dokumentom: „Kto niszczy, uszkadza, czyni bezużytecznym, ukrywa lub usuwa dokument, którym nie ma prawa wyłącznie rozporządzać, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”. Proszę więc nie mydlić oczu „brakiem podstawy prawnej” - potrzeba jedynie woli działania. Tyczy się to również zbioru zastrzeżonego IPN oraz aneksu do raportu ws. rozwiązania WSI.

No i właśnie z ową wolą działania może być najtrudniej. Pamiętajmy, że szef IPN, pan Łukasz Kamiński bite dwa tygodnie zbierał się na odwagę, by udzielić audiencji wdowie po Kiszczaku – lub czekał na czyjeś polityczne zezwolenie. W tym tempie, różni ubecy będą mieli dość czasu, by zniszczyć lub ukryć wykradzione papiery. Powtarzam – niezbędne są masowe rewizje, przejęcie i upublicznienie wszelkich znalezionych archiwów – niezależnie od tego, co zawierają. Nawet, jeśli – piszę hipotetycznie - okaże się, że znajdą się papiery na ludzi stojących dziś po „naszej” stronie barykady. Ważną lekcją i przestrogą winna być tu sprawa prof. Kieżuna – kreowanego na autorytet, którego uwikłanie zostało, przypomnijmy, ujawnione dopiero w ramach wojenki między dwiema redakcjami. Nie wolno dopuścić, by podobne sytuacje się powtórzyły – inaczej wciąż życiem publicznym będą trzęsły, ujawniane od przypadku do przypadku, różne esbeckie „szafy”. Dosyć fałszywych proroków i samozwańczych strażników tajemnic, arbitralnie reglamentujących „maluczkim” dostęp do wiedzy. Trzeba z tym skończyć – natychmiast.

*

A poza tym:

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

„Wojna o prof. Kieżuna”

„Śmierdząca sprawa”

„Wizyta strasznej pani”

„Abp Wielgus – ofiara okoliczności?”

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3396-pod-grzybki-czyli-agent-0-700-nadaje

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 8 (26.02-03.03.2016)

wtorek, 1 marca 2016

Wizyta strasznej pani

Postmagdalenkowy system obaliła w przypływie szaleństwa jedna, stara wariatka.

I. Wdowia krzywda generałowej

Któż by się spodziewał, że „Republika Okrągłego Stołu” zostanie wysadzona w powietrze nie przez demonstrantów z Marszu Niepodległości, nie przez antysystemowców od Kukiza, wreszcie – nie przez Jarosława Kaczyńskiego, czy Antoniego Macierewicza o strasznych oczach. „Republikę Okrągłego Stołu” wysadziła – a przynajmniej można mieć taką nadzieję – skromna wdowa z warszawskiego Mokotowa, pani generałowa Maria Teresa Kiszczak. Żeby było zabawniej, owa wdowina najwyraźniej uczyniła to w stanie ograniczonej poczytalności, jako że wedle jej własnych słów „coś jej odbiło” i postanowiła pójść do IPN-u z teczkami TW „Bolka”. Powiedzmy zatem, że postmagdalenkowy system obaliła w przypływie szaleństwa jedna, stara wariatka. Nawiasem mówiąc, ów obłęd musiał ją trzymać wyjątkowo długo, skoro między pierwszą wizytą w IPN-ie, a finalnym posłuchaniem u pana prezesa Łukasza Kamińskiego od którego tak naprawdę zaczęły się obecne paroksyzmy, minęły bite dwa tygodnie. Bolesne otrzeźwienie spłynęło na generałową dopiero wtedy, gdy okazało się, że IPN nie tylko nie wypłaci jej 90 tys. złotych, których zażyczyła sobie za papiery „Bolka”, lecz na domiar złego prokuratorzy i policja zarekwirowali jej całą resztę mężowskiego archiwum, na które składało się 50 kilogramów różnych akt, jakie wiedziony sentymentem małżonek zachował sobie z dawnych czasów. Żerowanie na wdowiej krzywdzie od wieków uchodziło za przejaw szczególnego łotrostwa, co zaraz słusznie wytknął IPN-owi Andrzej Celiński, oburzając się, że „poszli i wzięli, bez kasy dla wdowy”. Wiadomo - pan Celiński na miejscu szefa IPN nie poskąpiłby pani Kiszczakowej niczego, byle tylko położyć łapę na „ubeckim szambie” i następnie zadbać o to, by owo „szambo” nigdy więcej już nie zatruwało wrażymi wyziewami kwietnych odorów chwały roztaczanych przez autorytety III RP.

No, ale wyszło jak wyszło. Pani generałowa nie zatrudni już Ukrainki, na co chciała przeznaczyć część z owych 90 kawałków i teraz będzie musiała sama myć okna na Wielkanoc.

W delikatnym ujęciu Piotra Gontarczyka pani Kiszczakowa jest osobą o „stonowanej inteligencji”, co potwierdzałoby jej zachowanie podczas spotkania w IPN-ie, kiedy to miała sprawiać wrażenie, jakby nie zdawała sobie sprawy z konsekwencji swojej inicjatywy, a w szczególności z tego, że oferowane akta nie były prywatną własnością śp. małżonka, tylko wykradzionymi dokumentami państwowymi, ona sama zaś postawiła się w roli pasera. Cóż, człowiek uczy się całe życie, zastanawia jednak, że wdowa powołała się na radę swojego męża, który zalecił jej, by w przypadku kłopotów materialnych sprzedała papiery właśnie IPN-owi. Czyżby i znany z przezorności generał Kiszczak zgłupiał na starość, czy przeciwnie – miał podstawy sądzić, iż cała operacja przebiegłaby sprawnie i po cichu? Na tę drugą ewentualność wskazywałaby dwutygodniowa karencja między spotkaniami, zupełnie jakby kierownictwo Instytutu musiało zasięgnąć czyjejś rady – czy już wolno? Konsultacje musiały być intensywne i najeżone licznymi dylematami, skoro wszystko trwało aż dwa tygodnie, wreszcie jednak z jakiegoś tajemniczego ośrodka musiał przyjść sygnał - „krysza” zdjęta, wkraczajcie!

II. Śmiercionośne archiwa

Zwróćmy uwagę, jak bardzo ład ustalony przez pana generała w Magdalence był już strupieszały i przeżarty gangreną, skoro wystarczyła wizyta jednej starszej pani, by nagle wszyscy zainteresowani jęli się uwijać jak w ukropie. Zupełnie jak w dramacie Friedricha Durrenmatta zatytułowanym właśnie „Wizyta starszej pani”, kiedy to pod wpływem propozycji złożonej przez bohaterkę dokonania mordu na jej dawnym krzywdzicielu w zamian za miliardową zapłatę, z poczciwych mieszczan zaczynają wyłazić różne upiory. W naszym przypadku wprawdzie starsza pani nie tyle dawała, ile sama chciała zarobić, lecz oferowany przez nią towar okazał się mieć działanie podobne jak w sztuce szwajcarskiego dramatopisarza. Taka „Wyborcza” stojąca dotąd na nieprzejednanym stanowisku, iż wszelkie „kwity” na Wałęsę to esbeckie fałszywki, miota się teraz między dawną ortodoksją, że Wałęsa nic, nigdy i z nikim, a dopuszczeniem ewentualności, że jednak owszem, ale tylko przez chwilę i w ogóle to nieważne w kontekście późniejszych historycznych zasług „Lecha”, a poza tym już od początku lat 80-tych „wszyscy wiedzieli” - jak raczył obwieścić pan Zbigniew Bujak. No, no – jak tak dalej pójdzie, to może i my dowiemy się kolejnych rewelacji o których „wszyscy wiedzieli”, tylko nie raczyli się jak dotąd ową wiedzą podzielić z maluczkimi. Trudno bowiem przypuszczać, by generał Kiszczak gromadził w domu kilogramy bezwartościowej makulatury i można spodziewać się, że jego szafy skrywały więcej wstydliwych tajemnic, od których dziś niejednej „legendzie” i niejednemu „autorytetowi” lęgną się w wątpiach czarne węże dusznych niepokojów.

Okazać się może, że wizyta starszej pani uruchomi efekt domina, jako że chodzą jeszcze po tym świecie inni beneficjenci procederu prywatyzacji akt w charakterze polis ubezpieczeniowych na nową drogę życia. A po tych co już nie chodzą, ani nawet nie oddychają, pozostały niekiedy jeszcze nieutulone w żalu wdowy, dla których mężowskie archiwa mogą się stać nagle przyczyną nielichych zgryzot. Bo z tego typu archiwami jest tak, że o ile dla prominentnego funkcjonariusza stanowią znakomite zabezpieczenie, o tyle dla „cywila” mogą być przyczyną, nagłego, niespodziewanego i bolesnego zgonu – że wspomnijmy chociażby na gwałtowny koniec małżeństwa Jaroszewiczów, oprawionych przed śmiercią przez nieznanych torturantów. A wszak Piotr Jaroszewicz był, jak by nie patrzeć, generałem dywizji – wprawdzie już nieco „byłym” - jednak zawsze. Cóż więc mogą powiedzieć inni?

Niewykluczone zresztą, że generałowa Maria właśnie kombinowała w ten sposób – jak by tu pozbyć się potencjalnie śmiercionośnych papierów i na odchodnym nieco na nich zarobić. Albowiem mimo „stonowanej inteligencji” może być z niej tzw. „cwana gapa” charakteryzująca się pewnym rodzajem sprytu właściwym bazarowej przekupie, co zresztą zdaje się ją łączyć z naszym „skarbem narodowym”, który właśnie ogłosił tysięczną wersję w sprawie „Bolka”: „(...) Popełniłem błąd, ale nie taki, dałem słowo, że go nie ujawnię, na pewno nie teraz jeszcze nie teraz. Chyba, że ujawnią go inni. Jeszcze żyje człowiek-sprawca, który powinien ujawnić prawdę i na to liczę. Miałem miękkie serce”. Cóż, interpretacja wynurzeń noblisty to zawsze nieco śliskie zadanie, lecz zaryzykuję roboczą hipotezę, że albo dobry „Lechu” ma złego brata-bliźniaka „Bolesława”, którego powodowany rodzinną lojalnością chroni, albo też cierpi na skrywane rozszczepienie osobowości i zwyczajnie wstyd mu się przyznać, co też wyczynia jestestwo „Bolesław” gdy przejmuje kontrolę nad „Lechem”.

III. Kto jeszcze?

Zresztą, mniejsza - o tym, że sprawa, jak to mawiają w kręgach policyjnych, „jest rozwojowa”, wskazywać może doniesienie tygodnika „Do Rzeczy”, iż do publicysty gazety Sebastiana Rybarczyka zgłosił się były prominentny esbek i współpracownik Kiszczaka wskazując kolejne miejsce w którym mają pozostawać ukryte akta. Na dodatek, akta – które informator pomagał przewozić – zająć miały „małą ciężarówkę”, teren zaś na którym się znajdują jest zamknięty i „chroniony przez wojsko”. Ho ho, jeśli w tym tempie będą zdzierane dalsze fatałaszki i pudry przesłaniające do tej pory rzeczywistość, to wkrótce III RP obnaży się przed nami w całej swej syfilitycznej krasie, tym bardziej że możemy mieć tu rodzaj esbeckiej dintojry – informator „Do Rzeczy” miał wykrzykiwać bowiem w stanie silnego wzburzenia: „Czesław nie powinien tak robić, nie ujawnia się agentury”. Na coś w tym guście właśnie liczę – chyba, że skądś przyjdzie stanowczy rozkaz, by zakończyć całą tę zabawę i wszystko zostanie skrzętnie wyciszone, my zaś zostaniemy, mówiąc Himilsbachem, „jak te ch...e” z teczką „Bolka” w ręku.

Bo podkreślić należy, że wbrew całemu zgiełkowi, akurat sprawa „Bolka” jest tu najmniej istotna. Kto chciał wiedzieć – wiedział, najpóźniej od książki Cenckiewicza i Gontarczyka. Kto zaś nie chce wiedzieć, tego nie przekonają żadne dokumenty, choćby ich autentyczność potwierdziło i tysiąc najbardziej obiektywnych ekspertów. Istotne jest natomiast co jeszcze skrywają różne prywatne archiwa esbeków i kogo dotyczą. Sądzę zresztą, że to dlatego media tak skwapliwie skupiają się właśnie na „Bolku”, skrupulatnie odwracając uwagę opinii publicznej od innych pytań. Owszem, fajnie, że TVP pokazała przy okazji dokument Grzegorza Brauna i trochę archiwalnych ujęć z Magdalenki – co nawiasem mówiąc wprawiło „Wyborczą” we wściekłość, bo ludzie mogli naocznie się przekonać o stopniu fraternizacji przy wódeczce i zakąsce „naszych” z „onymi” - ale, powtarzam, nie to jest najważniejsze, tylko: KTO JESZCZE? Dopiero odpowiedź na to pytanie zdetonuje ładunek podłożony przez wdowę po generale – nawet jeśli podkładała go według nieśmiertelnej formuły: „bez swojej wiedzy i zgody”.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3396-pod-grzybki-czyli-agent-0-700-nadaje

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 8 (24.02-01.03.2016)

Pod-Grzybki 40

Przybyli uczeni mężowie z Komisji Weneckiej. Zaopatrzeni w mierniki, probówki i stosowne odczynniki skrupulatnie badali zawartość demokracji w polskiej atmosferze politycznej i stężenie praworządności na 100 ml porządku konstytucyjnego. Pokiwali mądrze głowami, a potem zabrali się z powrotem, każąc czekać na wyniki ekspertyzy. Tubylcze elity odtańczyły z tej okazji taniec deszczu.

*

Z kolei niemieccy nadzorcy wzięli się za mierzenie stężenia europejskiej solidarności w spotkaniu Grupy Wyszehradzkiej. Ambasadorowie Niemiec w Pradze i Bratysławie zażądali przedstawienia im porządku obrad, by na tej podstawie ocenić, czy wschodnioeuropejscy podludzie zanadto się nie rozbrykali z tymi swoimi suwerennościowymi urojeniami. Co więcej – premier Słowacji poinformował, iż Niemcy „protestowały” u sekretarzy MSZ w sprawie wyszehradzkiego szczytu...

*

...i tu jako puentę dopiszę diagnozę, jaką postawił Angeli Merkel znany niemiecki psychoanalityk Hans-Joachim Maaz. Otóż cesarzowa Ojropy ma cierpieć na brak kontaktu z rzeczywistością spowodowany jej narcystycznymi problemami, co w konsekwencji prowadzić ma do „wyobcowania, może alkoholu i psychicznego załamania”, spotęgowanego dodatkowo wybuchową mieszanką przerostu ego i „niedowartościowania, które jest właściwe dla wielu ludzi władzy”. Słowem, na czele Europy stoi starzejąca się wariatka z galopującym kompleksem carycy Katarzyny. Na dodatek, sądząc po reakcji niemieckich dyplomatów na szczyt wyszehradzki – ta choroba udziela się też otoczeniu.

*

Powyższą diagnozę potwierdzałaby ujawniona przez papieża Franciszka rozmowa telefoniczna z Makrelą, która odbyła się w 2014 po przemówieniu papieża w Strasburgu, kiedy to porównał Europę do bezpłodnej kobiety. Okazało się, że Makrela najwyraźniej wzięła to do siebie i postanowiła wpierw Franciszka zrugać w starym, pruskim stylu... a następnie zrekompensować sobie psychiczne deficyty adoptowaniem miliona przybyłych do Europy muzułmaniątek. Ludzie, kto wreszcie zamknie tę babę w miejscu, w którym znajdzie godnych siebie partnerów – kilku Napoleonów i Cezarów z którymi mogłaby bezpiecznie dla otoczenia do woli projektować Europę?

*

Rodzimi badacze stężenia poprawności w nauczaniu Kościoła doprowadzili do przeniesienia znanego z patriotycznych wystąpień ks. Jacka Międlara z wrocławskiego Oporowa do parafii w Zakopanem – zaraz po tym, jak część podbechtanych „wiernych” odmówiła wpuszczenia go po kolędzie. Gdybym był złośliwy, powiedziałbym, że najwyraźniej przyniósł na plebanię o kilka złotych z „kolędy” za mało. Cóż, Zakopanemu gratuluję cennego nabytku, a do wrocławskich przełożonych ks. Jacka ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy i archidiecezjalnej kurii mam tylko jedno pytanie: od kiedy to politykę kadrową dyktuje wam „Wyborcza”?

*

Kącik ekonomiczny: eksport rosyjskiej wódki spadł o 40% - czyli o tyle samo procent, ile liczy sobie wódka. Znaczy się, teraz wódka w Rosji jest bezprocentowa. Jak tu żyć?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 8 (24.02-01.03.2016)