wtorek, 29 czerwca 2010
Rejterada z Afganistanu?
Rozbrojenie – demagogia – ucieczka.
I. Droga do rozbrojenia.
PO odnotowuje kolejne sukcesy na drodze ku rozbrojeniu państwa. Dla doraźnych korzyści wyborczych w potencjalnie zbrodniczy sposób pogrywa sobie kwestią bezpieczeństwa narodowego. Tak było w przypadku przewlekania sprawy tarczy antyrakietowej w wyczekiwaniu na wygraną Obamy, tak jest teraz, gdy podniesiona została kwestia wycofania się z Afganistanu, kiedy to okazało się, że kandydat Platformy przegrał wybory w polskiej bazie. Pewnie, gdyby przegrał wybory w więzieniach, to obiecałby amnestię, ale spokojna głowa – w zakładach karnych Platforma i Komorowski osobiście, cieszą się niesłabnącym poparciem.
Zastanawiam się, dlaczego Komorowski uznał, że wyjście z Afganistanu jest akurat tym, o czym marzą żołnierze naszego kontyngentu. Tak się składa, że każda zmiana obsadzana jest ochotnikami, dla których niemałą motywacją są kwestie finansowe. Wielu z nich jest w Afganistanie drugi – trzeci raz. Zaryzykuję tezę, że ci żołnierze potrzebują sprzętu, dozbrojenia i kompetentnego dowództwa a nie rejterady.
Ale Komorowski wie, że akurat tego nasza rozbrojona armia nie może im zapewnić. Ba – nie stać nas nawet na zapewnienie obsady szpitala wojskowego, bo lekarze wojskowi uciekają w poszukiwaniu lepszych zarobków do cywila i dlatego ostatnio musieliśmy „wypożyczyć” lekarzy od Ukrainy. Jedyne co mógł zaproponować, to ucieczkę, narażając w ten sposób życie żołnierzy.
II. Państwo bez armii.
Osobnym skandalem jest analiza szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, gen. Stanisława Kozieja, który (streszczając ogólne przesłanie dokumentu), stwierdził ni mniej ni więcej, tylko że należy się z Afganistanu czym prędzej zwijać, bowiem NATO jest „strategicznie zmęczone”, zaś Polski nie tylko „nie stać” pod żadnym względem na zwiększanie swego zaangażowania, ale nawet, cyt. „zadania, jakie już na siebie wzięliśmy, przerastają możliwości naszego kontyngentu". Czyli, podał talibom cele na srebrnej tacy, tak się bowiem składa, że ich wodzowie, to nie jest banda niepiśmiennych dzikusów – korzystają z nowoczesnych środków przekazu i pilnie śledzą, co mówi się o afgańskiej wojnie na świecie. A wypowiedzi Komorowskiego i Kozieja odbiły się pewnym echem wśród naszych sojuszników.
Zrozumiał to nawet Bogdan Klich, bodaj najgorszy szef MON-u jakiego do tej pory mieliśmy, który do spółki z szefem Sztabu Generalnego, gen. Mieczysławem Cieniuchem rzucił się prostować stanowisko swego byłego doradcy, ale przekaz poszedł w świat, nadwyrężając nie tylko naszą wiarygodność w ramach NATO, ale również, powtórzę, dostarczając talibom niezwykle cennych wskazówek co do wyboru celów następnych ataków. A wszystko to w chwili, gdy koalicja i bez tego przeżywa kłopoty związane z odwołaniem przez Obamę (wbrew prośbom afgańskiego rządu i wielu innym głosom) cenionego na miejscu głównodowodzącego, generała Stanleya A. McChrystala.
Swoją drogą, jeżeli Koziej trafnie diagnozuje stan naszych „sił zbrojnych” (cudzysłów nieprzypadkowy) i faktycznie nie jesteśmy w stanie prowadzić ograniczonych działań bojowych przy użyciu 2600 żołnierzy, to oznacza, iż zwyczajnie nie mamy armii. Potwierdza to miażdżący raport NIK-u wskazujący m.in. na łamanie prawa (w zeszłym roku do budżetu MON wpłynęło o 2 mld zł. mniej, niż wynikałoby to z ustawowego 1,95 proc. PKB), co skutkowało wstrzymaniem naboru i ograniczeniem szkolenia żołnierzy (głównie oszczędzano na ćwiczeniach poligonowych). Od siebie dodam jeszcze chorą strukturę zobrazowaną w powiedzonku o „wodzach bez indian” (na jednego dowódcę od podoficera do generała przypada 1,8 szeregowca!). Aż nie chce się w tym kontekście przypominać bombastycznej „Wizji sił zbrojnych RP 2030” nad którą onegdaj zdarzyło mi się pastwić.
III. W butach Hiszpanów.
Talibowie, podobnie jak inni terroryści mają tyleż prostą, co skuteczną strategię. Szukają słabych punktów i gdy na taki słaby punkt natrafią, „dociskają”. W ten sposób Al Kaida potraktowała Hiszpanów. Urządziła zamach w Madrycie, zaś zastraszeni Hiszpanie posłusznie zagłosowali na socjalistów, którzy równie posłusznie wycofali wojska z Iraku. Z Brytyjczykami podobny numer (zamach w Londynie) już nie przeszedł. Anglicy miast się wystraszyć, przypomnieli sobie dumne dni walki z hitlerowskimi nalotami i odpowiedzieli społeczną konsolidacją w obliczu zagrożenia.
Niestety, pod obecnymi rządami, najwyraźniej postanowiliśmy wejść w buty Hiszpanów. Można przypuszczać, że po wypowiedziach Komorowskiego i Kozieja talibowie uznali, że w tej chwili najsłabszym ogniwem afgańskiej koalicji jest Polska. Wzmożenie ataków na nasz kontyngent jest prostą konsekwencją tej diagnozy. Patrząc pod tym kątem, Komorowski i Tusk, który nie odciął się od słów swego faworyta mają na rękach krew naszych żołnierzy.
IV. Nie odpuszczać!
Pozwolę sobie jeszcze hasłowo wymienić garść powodów, dla których powinniśmy (zarówno Polska, jak i NATO) pozostać w Afganistanie.
1) Wiarygodność sojusznicza. Nie oczekujmy wsparcia ze strony NATO, czy Stanów Zjednoczonych, jeżeli teraz jednostronnie się wycofamy. Tym bardziej, że gros działań militarnych biorą na siebie Amerykanie i Brytyjczycy i to oni ponoszą największe straty.
2) Gdzie nasi żołnierze mają zdobywać doświadczenie bojowe, jak nie na takich misjach właśnie? Podnoszenie argumentu, że „giną nasi”, to moim zdaniem, czysta demagogia. Śmierć jest wliczona w zawód żołnierza.
3) Argument „ad Koziejum” - mówiący, że nas „nie stać” to najgorsza odpowiedź na degrengoladę naszej armii. Podobna konstatacja powinna być impulsem do działań naprawczych i zwiększenia militarnych inwestycji, a nie do utwierdzania postawy „nasza chata z kraja”.
4) Afganistan jest jednym z frontów starcia cywilizacji. Okazanie słabości tylko sprowokuje synów Allacha do eskalacji przemocy – jihad nie uznaje półśrodków. Pozostawienie Afganistanu samemu sobie sprawi, że stanie się światowym, niekontrolowanym rozsadnikiem terroryzmu.
5) Prestiż NATO. Nasze wycofanie się będzie kolejnym ciosem w Sojusz, który już teraz przeżywa kryzys. Wycofanie się NATO będzie zaś gwoździem do trumny Paktu, obnażając jego militarną i polityczną niemoc. A to będzie oznaczało, że zostaniemy sam na sam z neoimperialną polityką Rosji.
***
Afganistan, to nie „awantura”, jak twierdzą niektórzy, podobnie jak „awanturą” nie była Odsiecz Wiedeńska – jedna z najważniejszych bitew w historii Europy. To wielowymiarowa batalia – test na militarną, polityczną i moralną kondycję Zachodu.
Gadający Grzyb
pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl
Etykiety:
Afganistan,
al kaida,
armia,
Bronisław Komorowski,
islam,
Kraj,
NATO,
PO,
siły zbrojne,
Stanisław Koziej,
Talibowie,
terroryzm,
Zachód
sobota, 26 czerwca 2010
Po co te wybory.
Możni tego świata już wybrali nam prezydenta.
No to mamy nowego prezydenta, chociaż wielu nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy. Kłopotów z dokonaniem wyboru oszczędziły nam Niemcy do spółki z okupującą obecnie Stany Zjednoczone administracją Obamy.
I. Przesłanie do ubermenschen.
Pełnomocnik niemieckiego rządu do spraw kontaktów z Polską, pani Cornelia Pieper raczyła wskazać miłego sercu naszych unijnych patronów kandydata. Uczyniła to z iście teutońskim wdziękiem: „Albo Polska opowie się za powrotem na polityczne ubocze, albo pozostanie motorem reform i będzie kroczyć drogą do strefy euro”. Zaprawdę, spiżowe te słowa, uzupełnione o garść obaw co do Jarosława Kaczyńskiego jasno wskazują na kogo w przyszłą niedzielę powinni zagłosować słowiańscy ubermenschen. W Niemczech słowa pani minister spotkały się tu i ówdzie z pewną krytyką, ale wyrażaną głównie w kontekście obaw co do tego, by przypadkiem ich efekt nie okazał się przeciwskuteczny. Wiecie, takie dobrotliwe połajanki utrzymane w duchu: „nie tak koleżanko, trzeba bardziej subtelnie, bo ci ciemni Polacy gotowi jeszcze zagłosować na złość nam”.
II. Obywatelska podmiotowość.
Bez obaw. Polacy to nie Amerykanie. Gdy do amerykańskiego wyborcy docierają wieści, że jakiś kandydat na prezydenta ma za granicą wyjątkowo dobrą prasę i „świat” życzy sobie, by obywatele USA zagłosowali według wytycznych międzynarodowego „Salonu”, wówczas automatycznie w umysłach zapala się czerwone światełko: „Uwaga! Ktoś tu chce zadecydować za nas!”. I w Stanach, faktycznie takie obce zalecenia przynoszą na ogół skutki odwrotne do zamierzonych. Tak działa w praktyce poczucie obywatelskiej podmiotowości, które legło u podstaw tego państwa. Prezydentura Obamy w tym kontekście jest jedynie wypadkiem przy pracy i wszystko wskazuje na to, że ów epizod skończy się na pierwszej kadencji, zaś lekcja wyciągnięta z głosowania po myśli „światowej opinii publicznej” zostanie zapamiętana tam na długo.
III. Hrabiowie i Telimeny.
Inaczej w Polsce. Znaczna część naszych rodaków zdaje się bowiem czerpać niezrozumiałą dla mnie satysfakcję z głosowania po myśli Wielkiego Euro – Brata; myśli wyrażanej, dodajmy, najczęściej w Berlinie, który jest dla nas swoistym probierzem europejskości i cywilizacyjnego zaawansowania. Ten euro – kompleks jest umiejętnie hodowany i skwapliwie podsycany przez równie zakompleksione tubylcze „elity”, przypominające, wypisz wymaluj, zachwycającego się italskim niebem Hrabiego z „Pana Tadeusza”, zanim ten wyewoluował w kierunku świadomego patrioty. Tyle, że nasi parnasiarze na podobną ewolucję raczej nie mają szans. Ducha i poczucia podmiotowości nie dostaje, ot co. Pozostaną raczej na mentalnym poziomie Telimeny rozpamiętującej wspaniałości „Peterburka” tak kontrastujące z siermięgą Soplicowskiej wiochy. Z tą różnicą, że teraz ów „Petersburg” położony jest na Zachodzie. Jeżeli ktoś potrzebuje przykładu takiej postawy, odsyłam chociażby do blogu pana Ziętkiewicza na Salonie 24. Materiału poglądowego pod dostatkiem. Reakcja Władysława Bartoszewskiego, który wsławił się onegdaj przyrównaniem Polski do brzydkiej i nieposażnej panny, zaś obecnie w słowach swej niemieckiej odpowiedniczki nie widzi niczego niestosownego, jest równie znamienna.
Krótko mówiąc, do amerykańskiej podmiotowości brakuje nam ho – ho i jeszcze trochę. U siebie mamy wyborcę w znacznej mierze uprzedmiotowionego, który swego pełnego kompleksów uprzedmiotowienia albo nie dostrzega, albo wręcz się nim napawa. Mechanizm ten zadziałał choćby w ostatnich wyborach parlamentarnych, gdzie jednym z motorów „anty – kaczyzmu” było wbijane konsekwentnie do tubylczych łbów przekonanie, że Kaczory kompromitują nas za granicą. Słynna kwestia Telimeny „Co świat powie na to?” narzuca się sama.
IV. Hillary Clinton, czyli dyskretne wsparcie.
Nasi partnerzy mają pełną świadomość tej trawiącej tęsknoty za międzynarodowym dopieszczeniem, wyrażającym się w dość powszechnym przekonaniu, że Polska „liczy się” nie wtedy, gdy twardo walczy o swoje interesy, lecz wtedy, gdy spolegliwi przywódcy są tyleż przyjaźnie, co protekcjonalnie poklepywani po ramieniu. I wedle tego schematu zagrała administracja Obamy, przysyłając do nas „sekretarkę” Stanu, Hillary Clinton, by właściwy kandydat mógł w przeddzień wyborów ogrzać się w blasku supermocarstwa. Poniekąd zresztą, nie było wyjścia. Przypominam, że to polskie MSZ jest organizatorem Kongresu Wspólnoty Demokracji i to ono zadecydowało o jego dacie (2 – 4 lipca). Oto sposób na ominięcie ciszy wyborczej - Cornelia Pieper ze swym nachalnym dydaktyzmem może się schować. Idę o zakład, że doniesienia z Kongresu z brylującym wśród międzynarodowej śmietanki (ponad 100 ministrów spraw zagranicznych) Bronisławem Komorowskim będą wylewać się z mediodajni. To będzie temat! A mediodajnie, niczym Eustachy ze znanej reklamy, jak widzą temat, to wytarzałyby się w nim dosłownie...
Nadmienię jeszcze, że ważne jest również to, czego Hillary Clinton nie zrobi. Otóż, nie złoży kwiatów w wawelskiej krypcie na sarkofagu ś.p. Lecha i Marii Kaczyńskich. Zapewne, by uniknąć posądzeń o przedwyborczą agitację... Zaś „drogi Bronisław nr 2”, tak konstruktywny wobec Rosji z którą Stany Zjednoczone pod rządami tandemu Obama – Clinton przeżywają właśnie ognisty romans, to zupełnie co innego, tym bardziej, jeśli zważyć na zasługi Platformy, położone w uwaleniu znienawidzonego przez Demokratów bushowskiego projektu tarczy antyrakietowej. Taka postawa zasługuje na nagrodę w postaci dyskretnego wsparcia w wewnętrznym konflikcie politycznym.
Aż dziwne, że oficjalnego, lub pół - oficjalnego stanowiska nie zajęła Rosja, ale być może w ramach podziału obowiązków, udziela poparcia wielbicielowi WSI na niejawnym froncie kampanii.
V. Po co wybory w protektoracie?
No i powiedzcie sami – po co w ogóle te wybory? Nie taniej byłoby wpisać do konstytucji, że decyzję co do obsady stanowiska prezydenta priwislańskiego protektoratu podejmuje triumwirat Niemcy – USA – Rosja? Tym bardziej, że tym Polaczkom po smoleńskiej katastrofie znów odbiło i gotowi jeszcze zagłosować w skrajnie nieodpowiedzialny sposób, jak nie przymierzając, pięć lat temu. Bo to, widzicie, z tymi Polaczkami nic do końca nie wiadomo. Już – już wydają się spacyfikowani i grzeczni, a tu nagle, ni z tego ni z owego, wywijają jakiś numer. 36 procent z hakiem poparcia dla tego, tfu, Jarosława Kaczyńskiego, wyobrażacie sobie?
Rozbrykanego gówniarza należy wziąć za rączkę i dla jego własnego dobra wykierować na ludzi. Na razie perswazją, po dobroci...
Gadający Grzyb
pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl
środa, 23 czerwca 2010
Burbonowie od sondaży.
... czyli permanentny blamaż „medialnej socjologii”.
I. Powtórka z wielkiej wtopy.
Przedwyborczy blamaż sondażowni, które do końca wykazywały przewagę Bronisława Komorowskiego dwu – trzykrotnie wyższą, niż ten ją miał w rzeczywistości, pokazuje, że zarówno instytucje badawcze, jak i ich klienci są niereformowalni niczym Burbonowie z okresu Restauracji. Nie, wróć - o Burbonach mówiło się, że o niczym nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli, zaś w omawianym przypadku mamy do czynienia z przypadkiem znacznie cięższym – brakiem zdolności wyciagania wniosków z doświadczeń, połaczonym z amnezją.
Wydawało się, że większą wtopę, niż ta, która miała miejsce pięć lat temu, przy okazji starcia Donald Tusk – Lech Kaczyński, trudno sobie wyobrazić. A jednak. Okazało się, że biznes sondażowy ma gdzieś własną wiarygodność, zaś tzw. „funkcja perswazyjna” badań (czyli, mówiąc wprost – sondażowa propaganda) pełni rolę zdecydowanie nadrzędną wobec funkcji poznawczej. Jest to poniekąd logiczne – jeżeli komitety wyborcze chcą się naprawdę czegoś dowiedzieć, to zamawiają własne, pogłębione badania, zaś „słupki” pokazywane w mediodajniach to prop – agitka dla maluczkich, zwłaszcza te produkowane metodą telefoniczną. Taniej byłoby pójść do wróżki. Układ herbacianych fusów miałby zbliżoną wiarygodność.
II. Medialna socjologia.
Jedno mnie zastanawia. W kontekście sondażowej kompromitacji, jaką zafundowali sobie w wyborczy wieczór „przyjaciele z TVN i drugiej telewizji komercyjnej” wychodzi na to, że albo uwierzyli we własną propagandę (ciężki błąd), albo lekce sobie ważą rynkową reputację. Sądząc po źle ukrywanym zaskoczeniu, chyba to pierwsze. Medialni macherzy najwyraźniej uwierzyli we własny matrix. Uwierzył chyba również Komorowski któremu marzyło się zwycięstwo w pierwszej turze, ale on generalnie niewiele kuma...
Do tego dodajmy całkiem pokaźne stadko dyżurnych socjologów, tudzież „psychologów społecznych”, którzy odpowiednio upozowani interpretowali ze śmiertelną powagą wyniki kolejnych „badań”, choć jako specjaliści musieli zdawać sobie sprawę, że to wszystko lipa i uczestniczą w procederze wciskania ludziom ciemnoty. Oto oblicze medialnej „socjologii” - miast badać i objaśniać procesy społeczne, jej luminarze czują się powołani do tego, by owe procesy współkształtować.
Pocieszajacy wniosek jest taki, że ludzie zdają się stopniowo emancypować spod „terroru słupków”. Pierwszą jaskółką była wygrana Lecha Kaczyńskiego w 2005 roku na fali „wzmożenia moralnego”, drugą – to, co widzimy w tej chwili.
Acha – sondażu OBOP-u dla TVP Info również bym nie gloryfikował. Akurat t e badanie wykonano rzetelnie, wysyłając ankieterów pod punkty wyborcze, ale odbieram to jako przejaw okazanego w ostatniej chwili instynktu samozachowawczego, którego zabrakło konkurentom.
III. Grupa trzymająca sondaże.
Cóż, gdyby szefom ITI i Polsatu zależało na robieniu rzetelnych telewizji i gdyby czuli minimum szacunku do swych widzów, to pewnie by ich przeprosili i nie zapłacili sondażowniom złamanej złotówki za żadne z „badań” przeprowadzonych na przestrzeni ostatniego miesiąca, które przekraczały 2 – 3 procentowy margines błędu, nie mówiąc oczywiście, o przyszłym korzystaniu z ich usług. Ale, jestem przekonany, że współpraca na linii mediodajnie - „badacze opinii” będzie kwitła i dostarczy nam jeszcze wiele darmowej rozrywki.
Skąd to przekonanie? Ano, wystarczy sobie przypomnieć słynny tekst Piotra Lisiewicza z „Gazety Polskiej” sprzed kilku lat pt. „Grupa trzymająca sondaże”, demaskujący korzenie i związane z nimi aktualne preferencje wiodących sondażowni. Powiem tylko, że nie odbiegają od korzeni i preferencji „medialnych przyjaciół” wymienionych przez Andrzeja Wajdę, będących głównymi zleceniodawcami badań. Tekst do dziś krąży w internecie – polecam. (Tu wersja PDF ze strony Nurniflowenoli)
IV. Własna sondażownia?
Na marginesie – przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Założę własne biuro badania opinii publicznej. Szukających pracy uprzedzam, że nie mam zamiaru nikogo zatrudniać, gdyż nie będę męczył się wykonywaniem żadnych badań. Ograniczę się do zbierania zleceń, następnie usiądę sobie przy biurku (jeszcze nie mam, ale kupię, żeby było bardziej profesjonalnie), poskrobię się po głowie i odeślę wyniki swych przemyśleń zleceniodawcy, biorąc poprawkę na jego preferencje. Gwarantuję przy tym „słupki” w zajebistych kolorkach i spektakularne krzywizny wykresów. Za usługę wezmę połowę tego, co konkurencja a jestem dziwnie spokojny, że nie będę rozmijał się z rzeczywistością bardziej niż przereklamowani „profesjonaliści”.
Czekam na zamówienia.
Gadający Grzyb
www.nurniflowenola.com/wp-content/uploads/2010/04/Lisiewicz_sondaze.pdf
iskry.pl/index.php
pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl
Pan od „szabelki”.
O kretyńskim felietonie w "Rzepie" słów kilka.
1) Hubert Salik o „machaniu szabelką”.
Uff... mało co „zajeżyło” mnie ostatnio tak, jak pewien felieton. Pan Hubert Salik raczył bowiem w „Rzeczpospolitej” przyrównać polskie ambicje związane z wydobyciem gazu łupkowego do... „machania szabelką”! Oczy wyszły mi z orbit, do tej pory sądziłem bowiem, że przynajmniej „Rzepa” wolna jest od tej kretyńskiej zbitki słownej, mającej na celu deprecjację wszelkich polskich aspiracji wykraczających poza nominalną suwerenność. Sformułowanie „machanie szabelką” ma bowiem wywołać w umyśle odbiorcy szereg negatywnych skojarzeń z nieodpowiedzialną ułańszczyzną, fanfaronadą i naiwnym mierzeniem sił na zamiary na czele. Antytezą ma być natomiast „polityczny realizm”, który jednak, tak się dziwnie składa, każdorazowo sprowadza się do „płynięcia z głównym nurtem” - czytaj: podżyrowywania tego co zadecydują ponad naszymi głowami „starsi i mądrzejsi”.
O „machaniu” wiadomym sprzętem bojowym słyszeliśmy, ilekroć próbowano przeforsować w Brukseli rozwiązania niepodobające się głównym rozgrywającym (np. sprawa siły głosów poszczególnych państw), gdy wspieraliśmy Gruzję podczas rosyjskiej agresji, wcześniej zaś – ukraińską „pomarańczową rewolucję”... Słowem, ilekroć ktokolwiek usiłował realizować polską rację stanu.
Aha, zapomniałbym – pan Salik do „wymachiwania szabelką” dołożył jeszcze równie poręczne „prężenie muskułów”. Ach, ta „realistyczna” retoryka....
2) Woda sodowa?!
Teraz „wymachiwaniem szabelką” ma być „robienie wbrew” Gazpromowi i jego interesom. Autor opisywanego tu felietonu twierdzi wręcz, że polskim politykom uderzyła do głów woda sodowa. Czyżby? Nie zauważyłem. Jakim politykom? Komorowskiemu, który biadał nad spustoszeniami w polskim krajobrazie, jakie mają poczynić instalacje wydobywcze? Pawlakowi, który z uporem maniaka forsuje długoterminową umowę z Gazpromem, nie biorąc pod uwagę możliwości budowanego gazoportu, zaś gaz łupkowy traktuje w kategoriach fantasmagorii? A może SLD, które swojego czasu uwiązało nas do jamalskiej rury? Jedynie PiS zdaje się podchodzić do gazu łupkowego w kategoriach wielkiej, dziejowej szansy, ale i tu wypowiedzi są w sumie dość powściągliwe.
Dalej jest jeszcze gorzej. Pan Hubert Salik ze zgrozą odnotowuje, iż Donald Tusk przymierza się do rewizji ustaleń renegocjacji tzw. „kontraktu jamalskiego”. Potworność, zważywszy, iż wedle słów Autora, ekipa od Pawlaka wynegocjowała porozumienie „z takim trudem” (!!!).
Pragnę uspokoić pana Salika. Tusk prędzej sfajda się gołębiami, niż zrobi coś, co było by nie w smak władcom Kremla i przedstawicielom „partii Gazpromu w Polsce”. Gdyby się odważył zepsuć klimat polsko – rosyjskiego „pojednania”, to zapewne szybko przestałby być premierem. I Donald Tusk doskonale o tym wie. Jeżeli jednak, samobójczym rzutem na taśmę, udało by się mu zrewidować z korzyścią dla Polski kontraktowe zapisy, to zarobiłby u mnie pierwszego plusa (i to dużego) od początku kadencji.
Jest coś o wiele bardziej niepokojącego: publicysta „Rzeczpospolitej” zdaje się uporczywie nie dostrzegać, iż umowa z Gazpromem (czytaj – z Rosją) jest dla Polski skrajnie niekorzystna i to pod każdym względem. Nie miejsce tu na szczegółową wyliczankę. Panu Salikowi (i wszystkim innym) polecam lekturę artykułu z jego własnej gazety: „Gazowa porażka” autorstwa panów Naimskiego i Staniłki.
3) Łupkowe fanaberie.
Wreszcie, co do samego gazu z łupków. Otóż, ma być go „nieznana ilość” i to na dodatek, cytuję: „trudnego do wydobycia (jeśli w ogóle możliwego na skalę przemysłową)”. Czyli, zdaje się sugerować Hubert Salik, łupki to taka fanaberia, my zaś „podpalamy się” jak dzieci. Informuję pana publicystę, iż Amerykanie z powodzeniem eksploatują gaz łupkowy u siebie, zaś według specjalistów, budowa geologiczna złóż w Polsce jest zbliżona do tych na kontynencie amerykańskim. Poważne koncerny nie wchodziłyby w taki interes „w ciemno”. Pełna niepokoju reakcja Gazpromu również daje do myślenia. Rosja nie zwykła panikować z byle powodu.
Jedyne z czym można się zgodzić, to obawa, byśmy praw do eksploatacji nie oddali „za frajer”, bo wówczas może się okazać, że obce firmy eksploatują i sprzedają nasz gaz, my zaś nic z tego nie mamy. Optymalne byłoby obligatoryjne dla zagranicznych przedsiębiorstw zawiązywanie konsorcjów z PGNiG i dopiero takie konsorcja otrzymywałyby koncesje na eksploatację złóż (podatki płacone, oczywiście, w Polsce, plus pewien procent zysków odprowadzany do budżetu państwa, tak jak czyni to Gazprom w Rosji). My mamy złoża, oni technologię wydobycia, więc takie wyjście wydaje się logiczne. I w tej kwestii faktycznie należy patrzeć władzy na ręce.
4) W szeregu z Gazpromem.
Niemniej, samo traktowanie możliwości wydobycia gazu łupkowego i związanych z tym perspektyw jako „machania szabelką”, jest, chcąc nie chcąc, ustawieniem się w jednym szeregu z Gazpromem i jego sojusznikami w Europie zachodniej, gdzie już przebąkuje się o zakazie pozyskiwania shale gas na terenie Unii Europejskiej! Polskie władze powinny aktywnie działać również na tamtym froncie, gdyż zbyt wielu możnych tego świata czerpie korzyści ze współpracy z Rosją i Gazpromem, by byli zainteresowanymi w osłabieniu jego pozycji (o agenturze wpływu nie wspominając).
Doprawdy, Gazprom nie narzeka na brak sojuszników – ani w Polsce, ani na Zachodzie, ostatnio zaś przystąpił do hodowli nowych (umowa stypendialna z UW). Nie ma potrzeby, by dodatkowo mu pomagać.
Gadający Grzyb
pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl
...a Krzyżacy się zbroją...
My tu, panie, ten tego, a Krzyżacy się zbroją.
1) Panika!
Mediodajnie zapodają, iż czas wakacyjnej laby ma sprzyjać elektoratowi Jarosława Kaczyńskiego. Bo to, wiadomo – głosujący na Platformę, a co za tym idzie – również na Bronka, są bardziej mobilni, nowocześniejsi, zamożniejsi, wielkomiejscy itd., zatem, miast zagłosować, udadzą się na wywczasy. „Zagramaniczne”, rzecz jasna. Tunezja, Egipt, Turcja... Egzotyka!
Z kolei, „pisowska” mniejszość ma być w tychże wyborach nadreprezentowana. Wiadomo – mali, zakompleksieni, biedni ludkowie. Gdzie tam im na wczasy... Egzotykę widzieli co najwyżej w telewizji. O ile stać ich na kablówkę, albo podstawowy pakiet kanałów z satelity. W wyborczą niedzielę stawią się zatem tłumnie do urn, między kiełbaską z grilla, a kolejnym piwkiem i zagłosują na Kaczora...
Oj, jakże martwią się przekaziory...
Z mojego punktu widzenia, była by to nawet kusząca perspektywa. Jest jeden szkopuł. To nieprawda.
2) Aglomeranci.
Ostatnio miałem do czynienia z gromadką osób z pewnej podwarszawskiej miejscowości.. Są to typowi aglomeranci . Aglomerant, pozwólcie że wyjaśnię ten termin z mojego prywatnego słowniczka, jest osobnikiem poczuwającym się do wielkomiejskiego entoruage’u, co wiąże się z obowiązkowym zestawem poglądów. Osobnik ów nie musi mieszkać w wielkim mieście. Nawet seksu w wielkim mieście nie musi uprawiać. Mentalnym zaspokojeniem jest bowiem dla niego świadomość, iż przynależy do aglomeracji – „nowego, wspaniałego świata”.
Innymi słowy – aglomeratywność jest bardziej związana ze stanem ducha i umysłu, niż z miejscem pobytu.
Otóż, owi aglomeranci co do jednego deklarowali się jako zwolennicy Komorowskiego i to w wersji „hard”, rodem ze „Szkła Kontaktowego” czy innej „Wyborczej”. Wiecie, tacy którym robi się „gorzej” na widok twarzy „Kaczora”, którzy są święcie przekonani, iż za katastrofę smoleńską odpowiada Lech Kaczyński, albowiem „wywierał naciski” do spółki z generałem Błasikiem i Mariuszem Kazaną, ba - niewykluczone, że sam generał Błasik osobiście pilotował samolot... zresztą, chyba znamy ten zestaw dogmatów dla eliciarzy pragnących potwierdzić swą przynależność do „lepszej i nowocześniejszej” Polski.
Co więcej, wszyscy dawali wyraz przekonaniu, że ich obywatelskim obowiązkiem jest pójść na wybory po to, by... no, jak myślicie? Tak, zgadliście – po to, by zagłosować na Komorowskiego i postawić tamę recydywie „kaczyzmu”.
Ze wstydem przyznaję, że nie starczyło mi wymowy, by któreś z moich rozmówców przekonać. Wdrukowany w zwoje mózgowe wizerunek śmieszno – strasznego Kaczora zaimpregnował ich na wszystkie argumenty.
3) Każdy głos!
Proszę wziąć to pod rozwagę, zwłaszcza w kontekście pojawiających się tu i ówdzie triumfalistycznych tonów, że będziemy mieli powtórkę z 2005 roku, a być może nawet Jarosław Kaczyński wygra w pierwszej turze. Otóż, póki co - nic nie jest pewne. Aglomeranci – tytułowi „Krzyżacy” też się zbroją. Mobilizują. Oni też tłumnie pójdą na wybory.
Dlatego każdy głos będzie na wagę złota. Nie wiadomo, czy zagłosują np. mieszkańcy rejonów dotkniętych powodzią, czy też przygnieceni kataklizmem skupią się na ratowaniu tego, co ocalało (np. na oczyszczaniu i remontach domostw). Czy innym zechce się ruszyć tyłki od grilla. Czy ta jedna trzecia respondentów szczujących psami ankieterów sondażowni zagłosuje (i ew. na kogo?), czy też zniechęcona do wszystkiego wybierze ucieczkę w prywatność i zostanie w domach, przekonana, że „jeden, panie kochany, wart drugiego”.
Zmobilizujmy zatem rodziny, znajomych. Nie myśmy rozpętali wojnę domową, ale to my możemy ją zakończyć.
Pozostaje mieć nadzieję, że opisani tu aglomeranci, to nie cała Polska. I, że tej reszty Polski wystarczy, by ich przegłosować.
Gadający Grzyb
pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl
Dziennikarstwo kontr - faktyczne.
Motto: „Fakty teoriom bowiem przeczą / a to jest karygodną rzeczą” - Janusz Szpotański.
I. Matrix.
Tocząca się od dłuższego czasu wojna domowa (deklaracja Andrzeja Wajdy podczas „sabatu łazienkowskiego” była bowiem jedynie potwierdzeniem stanu zastanego) spowodowała rozwój specyficznej formy żurnalistyki, którą pozwalam sobie określać mianem „dziennikarstwa kontr - faktycznego”. Już tłumaczę, w czym rzecz. Otóż jest to forma propagandy udającej dziennikarstwo, której głównym zadaniem jest tworzenie medialnego „matrixa”, sztucznej rzeczywistości, na użytek wspieranej przez mediodajnie opcji polityczno – towarzysko – światopoglądowej. Czyli, innymi słowy, jest to dziennikarstwo uprawiane w oderwaniu od realiów; rzeczywistej sytuacji społecznej, politycznej i gospodarczej; krótko mówiąc, obok faktów, a gdy trzeba - wbrew faktom. Kontr – faktyczne.
Swoistym credo tego typu podejścia do zawodu jest dla mnie płomienny artykuł Wojciecha Mazowieckiego „Po wielkiej wrzawie” z listopada 2009 roku, w którym opatyczał kolegów dziennikarzy za zbytnie rozdmuchiwanie afery hazardowej, gdyż wiadomo komu to służy (powrotowi atmosfery „wzmożenia moralnego” i IV RP). Artykuł omówiłem obszernie w notce „Widmo wzmożenia moralnego” i nie byłoby do czego wracać, gdyby nie to, że nauki z niego płynące zostały gładko przyswojone przez rzesze mediodajnianych wyrobników, a niesubordynowanych czeka stosowna połajanka.
II. Rewolucyjna czujność w kwestii powodzi.
Taką dyscyplinującą mowę wychowawczą zasunął niedawno w programie „Czas wyboru” redaktor Daniel Passent, który w duchu najlepszych tradycji z czasów, gdy takie naprostowywanie skrzywionego „ideolo” było na porządku dziennym, okrochmalił TVN24 za to, że zbyt często pokazuje powódź i jej tragiczne skutki – a wicie, rozumicie sami, komu to służy i na czyj młyn jest ta brudna woda, towarzysze...
Doprawdy, widzieć wyraz twarzy Macieja Knapika wysłuchującego w osłupieniu tej tyrady zaprawionego w bojach propagandzisty – bezcenne. Próbował wprawdzie cienko oponować, że przecież „pokazujemy to, co się dzieje”, ale nie z redaktorem Passentem takie numery. Wszelkie popiskiwania rozbiły się o żelbetonowy mur pryncypializmu. Otóż, jak klarował Passent, powódź dotknęła tylko niewielką część kraju, natomiast reszta Polski funkcjonuje normalnie. Jakiż więc jest sens w epatowaniu powodziowymi anomaliami, nie można pokazywać tych fragmentów Polski, które nie znajdują się pod wodą? Ironizuję, oczywiście, ale taki był wydźwięk passentowej przemowy. Knapikowi, na którego głowę akurat spadł gniew dziennikarskiego nestora, pozostało przełknąć gorzką pigułkę i podciągnąć się na przyszłość w sztuce kontr – faktycznej żurnalistyki.
III. Impregnacja i jedność.
Albowiem, by kontr – faktyczny „matrix” był skuteczny, musi być jednolity i nieprzepuszczalny, co zakłada również stuprocentową impregnację na niewygodne okoliczności. Jak to się robi, pokazał z właściwym sobie mistrzostwem nieoceniony Jacek Żakowski upominając się o wyjaśnienie do końca sprawy Jaruckiej w taki sposób, że niezorientowany czytelnik mógłby pomyśleć, że cała zadyma była jakąś pisowską prowokacją z której jako jedyny skorzystał Lech Kaczyński. Dość powiedzieć, że w całym tekście ani razu nie pada nazwisko Konstantego Miodowicza. Ucz się młodzieży – nie tylko ta z Collegium Civitas! Sprawę znakomicie opisała na swoim blogu Kryska – polecam.
Potrzeba jednolitości tłumaczy też furię, jaką wywołał film Ewy Stankiewicz „Solidarni 2010”, który obnażył znaczące luki i nieudolne fastrygi w tak pieczołowicie konstruowanej na użytek gawiedzi mediorzeczywistości. Wysyp filipik jaki wówczas nastąpił, porównywalny tylko z reakcjami na emisję „Towarzysza generała” przejdzie do annałów publicystyki, podobnie jak stanowisko wiodących przekaziorów wobec rosyjskiego śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Przekaz budowany na zasadzie „im bardziej Ruscy robią nas w wała, tym głośniej wrzeszczymy, że wszystko jest w porządku” sprzężony z dogmatem o współodpowiedzialności Lecha Kaczyńskiego za tragedię (bo się „pchał” tam, gdzie go nie proszono i „wywierał naciski”) jest kwintesencją opisywanej tu kontr – faktycznej postawy.
Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Jedynie słuszna władza zareagowała bowiem we właściwy sposób na apel Andrzeja Wajdy by media publiczne dołączyły do „przyjaciół z TVN i drugiej stacji prywatnej” i przystąpiła do „odpolitycznienia” tego wyłomu, burzącego tak pożądaną spójność przekazu. W imię najczystszego humanitaryzmu. Nie można bowiem narażać narodu na dysonans poznawczy płynący z wysłuchiwania, mówiąc Niesiołowskim, „różnych Ziemkiewiczów, Wildsteinów i Pospieszalskich”. To byłoby nieludzkie.
„Fakty teoriom bowiem przeczą / a to jest karygodną rzeczą” - pisał w „Towarzyszu Szmaciaku” Janusz Szpotański. Odpowiedzialnym zadaniem jakie współczesność włożyła na barki mediów jest zatem stworzenie nowej jakości: tą jakością będzie kontr – faktyczna rzeczywistość.
Gadający Grzyb
pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl
Nowa Zimna Wojna.
Motto: „Zachód przegrywa nową zimną wojnę, niemal nie zauważywszy, że się rozpoczęła.” (E. Lucas).
I. Jak przegrywamy wojnę.
Przeczytałem ostatnio książkę "Nowa Zimna Wojna" autorstwa Edwarda Lucasa, wieloletniego (od 1986 roku) korespondenta "The Economist" w Europie Środkowo – Wschodniej. Rzecz jest kilkusetstronicowym studium polityki rosyjskiej wewnętrznej i zewnętrznej, od upadku ZSRR do czasów współczesnych, ze szczególnym naciskiem na trwającą wciąż epokę Putina. Jak doszedł do władzy, jakimi metodami umocnił swą pozycję, co z tego wynika dla Rosji i świata zachodniego. Niby nic nowego – książka nie przynosi jakichś nieznanych wcześniej, sensacyjnych faktów. Jej podstawową siłą jest natomiast to, że rozproszone informacje przewijające się przez łamy najróżniejszych mediów zbiera w jednym miejscu i poddaje systematyzującej obróbce.
Efektem jest obraz putinizmu w pigułce i bezlitosna konstatacja: Rosja wytoczyła Zachodowi tytułową „Nową Zimną Wojnę”, i co gorsza, wygrywa ją, zaś Zachód zdaje się tego nie dostrzegać (albo nie chce dostrzec, co na jedno wychodzi). Warto dodać, że omawiana pozycja kończy się na 2008 roku. Sytuacja A.D. 2010 przedstawia się jeszcze gorzej, autor wyrażał bowiem np. nadzieję, że projekt Nord Stream nie dojdzie do skutku, zaś UE zdoła wykrzesać z siebie jakieś konkretne posunięcia w sprawie Nabucco. Dziś zapewne pożegnał się już z ostatnimi złudzeniami.
Nie będę streszczał tu rozdziału po rozdziale, generalnie jednak wymowa jest następująca:
- Rosja odbudowuje swoją strefę wpływów na obszarze post – sowieckim;
- lekceważenie tego obszaru przez Zachód jest potencjalnie tragicznym w skutkach błędem;
- Putin pod hasłem „suwerennej demokracji” rozumie skorumpowany systemowo oligarchiczny autorytaryzm, gdzie gospodarka, aparat państwowy i prawo służyć ma umacnianiu władzy wewnętrznej, a nie obywatelom i poszerzaniu wpływów zewnętrznych;
- Rosja dąży do energetycznej „finlandyzacji” Europy (gaz), wykupując udziały w europejskich firmach z branży i dążąc do maksymalizacji eksportu surowców;
- celem rosyjskiej polityki jest rozbicie UE jako spójnej struktury zdolnej do solidarnego występowania na zewnątrz (zwłaszcza wobec Rosji), stąd preferowanie stosunków bilateralnych z poszczególnymi krajami Wspólnoty;
- celem kolejnym jest wbicie klina między Europę i Amerykę przy użyciu m.in. zinfiltrowanych przez agenturę wpływu sił polityczno – biznesowych na Zachodzie;
- charakterystyczną cechą stosunków Rosja – Zachód jest nierównomierność: Rosja za pomocą zależnych przedsiębiorstw wkracza do zachodnich gospodarek, przy pilnym strzeżeniu energetycznego monopolu na własnym terytorium.
II. Impotencja strategiczna.
Porażająca jest krótkowzroczność i strategiczna impotencja państw Zachodu, niezdolnych do dostrzeżenia rzeczywistego charakteru reżimu Putina i funkcjonujących w relacjach z Rosją na zasadzie krótkowzrocznych geszeftów, bez oglądania się na długoterminowe skutki. Momentami sprawia to wrażenie celowego chowania głowy w piasek przez klasę polityczną skrępowaną naciskami przeróżnych lobbies. Rosja natomiast rozgrywa Zachód na zimno, z pełną świadomością celów.
W tym kontekście rozbrajająco brzmią rady Autora z ostatniego rozdziału, co też Zachód powinien zrobić, by nie przegrać nowej zimnej wojny. Streszczę niektóre:
- przywrócenie znaczenia związkom euroatlantyckim;
- wyzbycie się złudzeń co do reżimu Putina;
- żądanie pełnej przejrzystości w odniesieniu do funkcjonujących na zachodnich rynkach rosyjskich przedsiębiorstw;
- solidarność energetyczna;
- postawienie kwestii strategicznych ponad doraźnymi zyskami;
- nieuleganie pokusom dwustronnych ekskluzywnych relacji z pominięciem innych partnerów;
- stanowcze egzekwowanie podjętych przez Rosję zobowiązań...
i te de, i te pe.
Jak widać, Zachód postępuje dokładnie odwrotnie. Co gorsza, trudno być optymistą co do ewentualnej zmiany tej mieszaniny naiwności i krótkowzrocznego „pragmatyzmu”. A to wrózy bardzo źle również i dla nas.
III. A Polska?
Trudno nie zauważyć, że w tę zachodnią ślepotę ochoczo wpisuje się Polska, zapewne wskutek osławionego „podążania z głównym nurtem”. Przedłużenie tzw. „kontraktu jamalskiego”, zamrożenie budowy gazoportu, oddanie Gazpromowi kontroli nad EuRoPol Gazem, sabotowanie projektu tarczy antyrakietowej, ostatnio zaś groteskowe „pojednanie” i podpisanie przez Uniwersytet Warszawski umowy stypendialnej z Gazpromem dla doktorantów, zupełnie jakby mało było dotychczasowej rosyjskiej agentury...
W tym świetle trudno nie mieć czarnych myśli również co do perspektyw wydobycia w Polsce gazu z łupków bitumicznych, tym bardziej po słowach p.o.p. Bronisława Komorowskiego wyrażającego zatroskanie stanem naszego krajobrazu, który miałby ucierpieć na skutek „odkrywkowej” eksploatacji gazowych złóż.
Mniejsza o to, że pan marszałek bredzi, gdyż amerykańskie firmy pozyskują gaz łupkowy za pomocą zupełnie innych technologii. Komorowski ewidentnie nie wiedział o czym mówi (nie po raz pierwszy zresztą) a mimo to, być może nieświadomie, powtórzył pseudo – ekologiczną propagandę Gazpromu, który stałby się największym przegranym „łupkowej rewolucji”. A to znaczy, że gdzieś musiał tę retorykę usłyszeć, że ktoś „życzliwy” „nasączył” go tego typu kierunkiem myślenia. Pokazuje to do jakiego stopnia otoczenie Komorowskiego przeżarte jest agenturą wpływu. Kwestię, czy sam Komorowski również jest agentem, czy jedynie pożytecznym idiotą delegowanym na urząd w charakterze marionetki, pozostawiam otwartą.
Jedno nie ulega wątpliwości: w prowadzonej przez Putina nowej zimnej wojnie Polska z własnej woli powiela zachodnią receptę na przegraną.
I jeszcze: jak to możliwe, że podobna książka nie powstała do tej pory w Polsce? Nie ma zapotrzebowania?
Gadający Grzyb
pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl
Etykiety:
agentura wpływu,
bezpieczeństwo energetyczne,
Edward Lucas,
gaz,
Gazprom,
geopolityka,
nowa zimna wojna,
Polska,
Putin,
Rosja,
Świat,
Unia Europejska
piątek, 4 czerwca 2010
Wojna domowa.
Doniesień z frontu ciąg dalszy.
Motto: „To jest wojna domowa, to jest walka o wszystko!” – Andrzej Wajda
I. Pokwietniowy stan ducha salonowszczyzny.
Trochę już o tym pisałem, ale wrócę do tematu, albowiem sytuacja jest rozwojowa. Przypomnę, że podczas słynnego wystąpienia w warszawskich Łazienkach (tzw. "sabat łazienkowski"), pan Andrzej Wajda zadeklarował stan wojny domowej, która to teza zdawała się nie budzić wątpliwości zgromadzonego tam tłumnie geriatrycznego post-udeckiego parnasiarstwa. Oczywiście, wystarczy rozejrzeć się dookoła, by stwierdzić, że – jak to w demokracji – ludzie mają najróżniejsze poglądy polityczne i zgodnie z nimi głosują. Są też tacy (większość), którzy nie mają żadnych poglądów i wówczas, albo głosują na tych, na których sądzą, że głosować wypada, albo podczas wyborów zostają w domach.
Zatem, Andrzej Wajda nie opisuje rzeczywistości, tylko to, co jako rzeczywistość postrzega – mikrokosmos swój i znajomych. Innymi słowy, opisuje stan ducha i umysłu salonowszczyzny. Zresztą, jak niegdyś przyznał sam wojenny herold: „19 lat codziennego czytania "Gazety Wyborczej" nie mogło pozostać bez wpływu na moją biedną głowę”.
Co nam to mówi o stanie ducha środowiska, którego wzmiankowany reżyser jest prominentnym reprezentantem?
II. Pluralizm według "bogów demokracji".
Przede wszystkim to, iż wzmiankowane środowisko bardzo źle się czuje w warunkach nawet obecnego, ułomnego, polityczno – światopoglądowego pluralizmu. Owszem, pluralizm „być” dobry, ale tylko wtedy gdy „być” przez nas w pełni kontrolowany.
Orędzie Wajdy adresowane do TVP, by wspomogła w wojennym wysiłku "przyjaciół z TVN i drugiej stacji prywatnej”, kwituje tę postawę.
Przecież, tak na dobrą sprawę, wskutek politycznego dealu, obecna „telewizja publiczna” stała się najbardziej publiczną od niepamiętnych czasów. Jest w niej miejsce zarówno dla Ziemkiewicza, jak i dla Żakowskiego. Dla Pospieszalskiego i dla Lisa. Dla „Wiadomości” i dla „Panoramy”. Brać – wybierać!
Ale nie. To jest pluralizm destrukcyjny. Pisowski. Dzielący ludzi.
Parnasiarskie rozumienie pluralizmu jest bowiem następujące – ma to być w pełni kontrolowalny oligopol opinii. Powrót do lat 90-tych. Kilka prawicowych pisemek może sobie wegetować na obrzeżach i kanalizować frustracje. Ale żeby do telewizji? Radia? Radiokomitet ma być nasz i basta!
A jeśli nie mamy władzy nad spektrum dopuszczalnych poglądów, to wtedy znaczy, że tubylcza ciemnota i nienawiść podnosi ze swych piekielnych otchłani smoliste głowy przeciw hufcom jasności i postępu, których naturalnym przeznaczeniem jest stać na czele miejscowego, mówiąc Bartoszewskim, "bydła" i cywilizować – z "bydłem", mimo "bydła", a gdy trzeba – wbrew "bydłu".
Nic zatem dziwnego, że otwarta odmowa uznania przywódczej roli salonowszczyzny musi oznaczać tylko jedno – stan wojny domowej. Tu my – namaszczeni, tam oni – rebelizanci.
Onegdaj opisałem ten mentalny typ na przykładzie Waldemara Kuczyńskiego w notce „Bogowie demokracji”. Zasadniczą tezą było, iż „Bogowie demokracji każdy zamach na ich osobistą pozycję kwalifikują jako zamach na demokrację jako taką.” Kwietniowy stan społecznego wzmożenia, kiedy to ludzie zaczęli głośno wyrażać opinie podważające oficjalny światopogląd III RP, co zostało utrwalone na taśmie filmowej i, co gorsza, wyemitowane w publicznej telewizji, musiał zostać przez naszych "bogów demokracji" odebrany właśnie w kategoriach zamachu.
III. Oberkapelan salonowszczyzny.
W powyższy sposób myślenia i towarzyszący mu stan ducha znakomicie wpisuje się wypowiedź znanego publicysty i celebryty, pełniącego przy okazji funkcję metropolity lubelskiego. Arcybiskup Józef Życiński uznał bowiem za stosowne przy okazji Bożego Ciała wygłosić homilię, w której stwierdził m.in.:
"Dziś niektóre środowiska chciałyby koniecznie skłócić prosty lud z elitami. To jest nieporozumienie, to jest niechrześcijańskie"
Hierarcha raczył również zauważyć, iż:
"Niektórzy specjalizują się w tym, żeby wykazywać, że nie ma autorytetów, że wszyscy są źli, skorumpowani i zepsuci. Na przykładach podaje się to, co prymitywne, nie widzi się tego, co piękne, co wrażliwe. A trzeba się głęboko pochylić, by dostrzec przejawy piękna"
Owi "niektórzy":
"Wszędzie widzą wrogów i nie potrafią dostrzec wartości, jakie nas jednoczą, ani Chrystusa, ani godności człowieka, bo oni mają potrzebę walki, żeby było widać ich genialność"
I jeszcze:
"Nie naśladujcie tego stylu i nigdy nie przenośmy stylu walk na teren modlitwy, na teren Kościoła"
(wszystkie wytłuszczenia moje – G.G.)
No proszę. Myślałem, że już nic mnie nie zaskoczy, a tu sam oberkapelan salonowszczyzny piętnuje wyskok Andrzeja Wajdy, który wojną domową jak nic skłóca wszak "prosty lud" z "elitami". Czcigodny arcybiskup nie sprecyzował wprawdzie jak "głęboko" należy się "pochylić", by "dostrzec przejawy piękna" w personach pokroju wymienionego tu reżysera, czy "strasznego dziadunia" Bartoszewskiego, którzy po wielokroć demonstrowali "potrzebę walki, żeby było widać ich genialność", niemniej autorefleksyjnie uderzył się w pierś i obiecał poprawę co do przenoszenia "stylu walk" "na teren Kościoła".
Tak serio: ze słów dostojnika przebija na każdym kroku charakterystyczna dla nadwiślańskiego parnasiarstwa pogarda dla "prostego ludu", który ma milczeć i podążać za swymi "elitami", bo jak nie, to mamy do czynienia wywoływaniem społecznych podziałów i niszczeniem demokracji która, jak wykazałem powyżej, jest utożsamiana z jednomyślnością i osobistą pozycją samozwańczych przewodników stada.
IV. Wojna o ks. Popiełuszkę.
Arcybiskupowi Życińskiemu starczyło tupetu, by wmieszać w to wszystko bł. księdza Jerzego Popiełuszkę, którego cała posługa zwieńczona męczeńską śmiercią świadczyła o tym, że był jak najdalszy od napuszonego poczucia wyższości nad ciemnymi tubylcami, tak charakterystycznego dla wojującego od dwudziestu lat z własnym narodem Salonu.
Osobiście, śmiem twierdzić, że gdyby ks. Jerzy dożył obecnych czasów, to nie fraternizowałby się z Jaruzelskim i nie pił wódki z Urbanem czy Kiszczakiem. Pielęgnowałby raczej maryjny, ludowy i "płytki" katolicyzm, który taką odrazą napawa środowisko "bogów demokracji" i trzymałby z tymi, których III RP wyrzuciła na margines, a nie z beneficjentami "przemian" i quasi – mafijnymi oligarchami kartoflanej republiki. Nazywałby rzeczy po imieniu i za swoją postawę również w obecnej Polsce zapłaciłby wysoką cenę. Cenę pogardy i zakwalifikowania do grona "chorych z nienawiści" "oszołomów". Wystarczy spojrzeć na los innego kapelana "Solidarności" – ks. Isakowicza – Zaleskiego. Zaś abp. Życiński mówiłby o Popiełuszce to samo, co dziś mówi o ks. Zaleskim.
Ale cóż – wojna domowa toczy się również w warstwie symbolicznej, przeciwnikowi należy zatem odebrać symbole wokół których mógłby się grupować i zaprząc je do własnego wojennego rydwanu. Próbowano tak swojego czasu uczynić ze Zbigniewem Herbertem, używając do tego celu wdowy po Obywatelu – Poecie, teraz podobny "numer" próbuje się wykręcić z beatyfikowanym ks. Jerzym.
Wojna domowa sięgnęła ołtarzy. Działa na froncie grzmią coraz donośniej.
Gadający Grzyb
pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl
czwartek, 3 czerwca 2010
Patent na rżnięcie głupa...
...czyli polsko - rosyjskie pojednanie według Tuska.
No to wszystko wiemy. Winnymi katastrofy są niedoszkoleni polscy piloci o wyraźnie samobójczych inklinacjach, którzy nie wiedzieć czemu postanowili się spektakularnie rozwalić, ignorując ostrzeżenia TAWS i smoleńskiej wieży kontrolnej. Taka jest niezmienna oficjalna wykładnia, którą, chcąc nie chcąc, musi podżyrowywać strona polska, by broń Boże, nie zakłócić atmosfery pojednania.
I. Rżnięcie głupa.
Jak mogliśmy znaleźć się w tak absurdalnej sytuacji?
Ano, stało się tak dlatego, że Donald Tusk, pozostawiając w gestii Rosjan śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej, pozbawił się jakiejkolwiek możliwości manewru. Osobiście, rekonstruuję to następująco: w momencie, gdy Tusk uświadomił sobie, do czego doprowadziła prowadzona do spółki z Putinem gra na deprecjację katyńskiej wizyty Prezydenta, najprawdopodobniej stracił głowę, tym bardziej, że nie było czasu na przeprowadzenie odpowiednich sondaży. Będąc cały czas w stanie szoku z wdzięcznością zatem przyjął ofertę, by to strona rosyjska wzięła na siebie ciężar śledztwa i to w nijak mającej się do wypadku formule konwencji chicagowskiej. O polsko – rosyjskiej umowie z 1993 roku najprawdopodobniej nawet nie wiedział, zaś Putin taktownie nie przypomniał, by nie pogłębiać paniki polskiego premiera... Zanim Donek doszedł do siebie, (a pozbieranie się do kupy musiało potrwać co najmniej do zorganizowania najbliższego badania opinii publicznej), było już pozamiatane.
W ten oto sposób premier Tusk przyznał Rosji bezterminowy patent na rżnięcie głupa, przy czym owym rżniętym "głupem" jest strona polska, której nie pozostało nic, poza robieniem dobrej miny do złej gry i udawaniem, że wszystko jest w porządku, nikt nas nie posuwa, współpraca przebiega wzorowo, poczekajmy cierpliwie... i tak dalej. Wszak po tylu gestach "dobrej woli" ze strony rosyjskiej, zgłaszanie jakichkolwiek "ale" byłoby z naszej strony przejawem czarnej niewdzięczności.
II. Dobra wola.
A dowody dobrej woli są przytłaczające:
- na miejscu katastrofy pozostawiono liczne suweniry dla kolekcjonerów pamiątek;
- w nieustającym (i niezmiennie przychylnym) "załatwianiu" jest sprawa praktyk archeologicznych na miejscu zdarzenia;
- już po niemal dwóch miesiącach przekazano nam stenogramy zapisu rozmów w kabinie pilotów;
- należy podkreślić stopniowe dawkowanie informacji, w trosce o integralność psychiczną (szok poznawczy) polskich władz i społeczeństwa;
- troskliwie zaopiekowano się takimi przedmiotami jak czarne skrzynki, laptopy, telefony komórkowe i satelitarne, które niechybnie zostaną nam zwrócone, gdy tylko prokurator Jurij Czajka uzna, że jesteśmy gotowi;
- i wiele innych.
Pomyślmy sami, czy w tak konstruktywnej atmosferze godzi się zadawać jakiekolwiek pytania, lub, co gorsza, zgłaszać jątrzące wątpliwości? Czy wypada domagać się wyjaśnień choćby co do losów nagle emerytowanego kontrolera lotów z lotniska Siewiernoje? Albo, dlaczego, mimo komendy "odchodzimy" (10:40:51,2), samolot wciąż tracił wysokość?
III. Zachować twarz.
No, przecież to jasne, że nie wypada. Szczególnie, gdy trzeba jakoś zachować twarz po tym, jak wspólnie z obcym rządem prowadziło się operację obliczoną na zniszczenie wizerunku głowy własnego państwa. Po tym, jak obniżając w ramach tejże operacji rangę prezydenckiej wizyty, milczkiem przyzwoliło się na demonstracyjne zlekceważenie przez rosyjskie władze procedur bezpieczeństwa. Po tym wreszcie, jak efekty skumulowały się w postaci tragedii narodowej.
Taak - po czymś takim można już tylko wypiąć w stronę Rosji tyłek do dalszej "obróbki" i modlić się, by była możliwie mało bolesna. Taki już jest, panie Tusk, przerąbany los głupa.
Gadający Grzyb
P.S. Podtrzymuję zasadnicze tezy notki: niepoprawni.pl/blog/287/zamach-nieumyslny
No to wszystko wiemy. Winnymi katastrofy są niedoszkoleni polscy piloci o wyraźnie samobójczych inklinacjach, którzy nie wiedzieć czemu postanowili się spektakularnie rozwalić, ignorując ostrzeżenia TAWS i smoleńskiej wieży kontrolnej. Taka jest niezmienna oficjalna wykładnia, którą, chcąc nie chcąc, musi podżyrowywać strona polska, by broń Boże, nie zakłócić atmosfery pojednania.
I. Rżnięcie głupa.
Jak mogliśmy znaleźć się w tak absurdalnej sytuacji?
Ano, stało się tak dlatego, że Donald Tusk, pozostawiając w gestii Rosjan śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej, pozbawił się jakiejkolwiek możliwości manewru. Osobiście, rekonstruuję to następująco: w momencie, gdy Tusk uświadomił sobie, do czego doprowadziła prowadzona do spółki z Putinem gra na deprecjację katyńskiej wizyty Prezydenta, najprawdopodobniej stracił głowę, tym bardziej, że nie było czasu na przeprowadzenie odpowiednich sondaży. Będąc cały czas w stanie szoku z wdzięcznością zatem przyjął ofertę, by to strona rosyjska wzięła na siebie ciężar śledztwa i to w nijak mającej się do wypadku formule konwencji chicagowskiej. O polsko – rosyjskiej umowie z 1993 roku najprawdopodobniej nawet nie wiedział, zaś Putin taktownie nie przypomniał, by nie pogłębiać paniki polskiego premiera... Zanim Donek doszedł do siebie, (a pozbieranie się do kupy musiało potrwać co najmniej do zorganizowania najbliższego badania opinii publicznej), było już pozamiatane.
W ten oto sposób premier Tusk przyznał Rosji bezterminowy patent na rżnięcie głupa, przy czym owym rżniętym "głupem" jest strona polska, której nie pozostało nic, poza robieniem dobrej miny do złej gry i udawaniem, że wszystko jest w porządku, nikt nas nie posuwa, współpraca przebiega wzorowo, poczekajmy cierpliwie... i tak dalej. Wszak po tylu gestach "dobrej woli" ze strony rosyjskiej, zgłaszanie jakichkolwiek "ale" byłoby z naszej strony przejawem czarnej niewdzięczności.
II. Dobra wola.
A dowody dobrej woli są przytłaczające:
- na miejscu katastrofy pozostawiono liczne suweniry dla kolekcjonerów pamiątek;
- w nieustającym (i niezmiennie przychylnym) "załatwianiu" jest sprawa praktyk archeologicznych na miejscu zdarzenia;
- już po niemal dwóch miesiącach przekazano nam stenogramy zapisu rozmów w kabinie pilotów;
- należy podkreślić stopniowe dawkowanie informacji, w trosce o integralność psychiczną (szok poznawczy) polskich władz i społeczeństwa;
- troskliwie zaopiekowano się takimi przedmiotami jak czarne skrzynki, laptopy, telefony komórkowe i satelitarne, które niechybnie zostaną nam zwrócone, gdy tylko prokurator Jurij Czajka uzna, że jesteśmy gotowi;
- i wiele innych.
Pomyślmy sami, czy w tak konstruktywnej atmosferze godzi się zadawać jakiekolwiek pytania, lub, co gorsza, zgłaszać jątrzące wątpliwości? Czy wypada domagać się wyjaśnień choćby co do losów nagle emerytowanego kontrolera lotów z lotniska Siewiernoje? Albo, dlaczego, mimo komendy "odchodzimy" (10:40:51,2), samolot wciąż tracił wysokość?
III. Zachować twarz.
No, przecież to jasne, że nie wypada. Szczególnie, gdy trzeba jakoś zachować twarz po tym, jak wspólnie z obcym rządem prowadziło się operację obliczoną na zniszczenie wizerunku głowy własnego państwa. Po tym, jak obniżając w ramach tejże operacji rangę prezydenckiej wizyty, milczkiem przyzwoliło się na demonstracyjne zlekceważenie przez rosyjskie władze procedur bezpieczeństwa. Po tym wreszcie, jak efekty skumulowały się w postaci tragedii narodowej.
Taak - po czymś takim można już tylko wypiąć w stronę Rosji tyłek do dalszej "obróbki" i modlić się, by była możliwie mało bolesna. Taki już jest, panie Tusk, przerąbany los głupa.
Gadający Grzyb
P.S. Podtrzymuję zasadnicze tezy notki: niepoprawni.pl/blog/287/zamach-nieumyslny
Subskrybuj:
Posty (Atom)