sobota, 31 marca 2012

Klecha kontra kardynał


„(...) była to szczera i uczciwa rozmowa, ta droga, którą obrał Kościół, czyli rozmowa, jest bardzo pozytywna” - ks. Isakowicz-Zaleski.


 

I. Nieoczekiwany skutek

Z niejakim zdziwieniem odnotowałem, iż rozpętane przez Dyktaturę Matołów palikociarsko-urbanoidalne z ducha antyklerykalne emocje przyniosły pewien pozytywny choć zgoła nieoczekiwany skutek. Chodzi mi o wyjątkowo łagodne potraktowanie przez krakowską kurię i kardynała Dziwisza ks. Isakowicza-Zaleskiego po opublikowaniu przezeń wspólnie ze znanym talibem i fundamentalistą Tomaszem Terlikowskim wywiadu-rzeki „Chodzi mi tylko o prawdę”, zawierającego słynne fragmenty o homoseksualnym lobby w Kościele.

Jestem przekonany, że jeszcze rok temu dostojny hierarcha przeczołgałby niepokornego kapłana, tak jak uczynił to przy okazji publikacji „Księży wobec bezpieki...”, jeśli nie surowiej. Dufny w sojusz „kościoła łagiewnickiego” z rządowym ołtarzem, cementowany pokazowymi rekolekcjami i związkami personalnymi na linii kuria - partia rządząca, nie zawahałby się sięgnąć po którąś z wachlarza kanonicznych sankcji. Oczywistością jawiłaby się kardynałowi konieczność uciszenia jątrzącego klechy, który uporczywie odmawiając przyjęcia do wiadomości różnych mądrości etapu, niepomiernie drażni swą niewczesną bezkompromisowością nie tylko Dyktaturę Matołów, lecz cały obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP wraz z jego duchowo-intelektualnymi przybudówkami w rodzaju krakówkowego środowiska „otwartych katolików” zwasalizowanego doktrynalnie przez „Wyborczą”, a siedzącego po części wraz z „Tygodnikiem Powszechnym” w kieszeni ITI.

II. „Nastawaj w porę, nie w porę”

Na tym lista przewinień bezczelnego księżula się rzecz jasna nie kończy, albowiem przejawia on irytujący brak cnoty roztropności nakazującej szacunek wobec dominującego kultu Świętego Spokoju, który to obrządek niepomiernie poszerzył obszar swego oddziaływania za szczęśliwych czasów panowania prymasa Józefa Kowalczyka (kontakt informacyjny „Cappino”). Na skutek owego nieszczęsnego defektu charakterologicznego ks. Isakowicz-Zaleski zwykł wyskakiwać z różnymi niewczesnymi opiniami i zarzutami dotyczącymi kondycji polskiego kościoła nie mając przy tym względu na swą macierzystą, krakowską archidiecezję. „Głoś naukę, nastawaj w porę, nie w porę, [w razie potrzeby] wykaż błąd (...)” - powiada Pismo w 2 Liście do Tymoteusza, więc ksiądz Tadeusz jak ten głupi „głosi” i „nastaje”, nie bacząc, iż zaraz, w tym samym Liście, pada przestroga „Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań - ponieważ ich uszy świerzbią - będą sobie mnożyli nauczycieli.”

Nie dziwota więc, że przy takim podejściu niekumaty ksiądz wyhodował sobie liczne grono zaprzysięgłych wrogów wśród poirytowanych jego działalnością wpływowych kurialistów o „świerzbiących uszach”, którzy „namnożyli sobie nauczycieli” rekrutowanych bądź to ze stronnictwa Świętego Spokoju, bądź to między postępowymi cadykami salonowszczyzny spod znaku „grubej kreski”. Patronów zaś upatrywali pośród świeżo nawróconych na „katolicyzm łagiewnicki” rutynowanych aferałów i politycznych wycirusów skrzykniętych pod wezwaniem świątobliwego Gromosława z Jasnego Nieba.

Czym grozi godzenie w fundamenty i podważanie pryncypiów, ksiądz Isakowicz-Zaleski miał okazję nie raz się przekonać, również w „demokratycznym państwie prawnym” jak krotochwilnie ochrzczono III RP, toteż można się było spodziewać, że ostatnia publikacja – ta, w której jest o pedałach - dostarczy znakomitej amunicji do uciszenia tego narwańca, który nigdy nie wie kiedy siedzieć cicho, powodując notoryczne świerzbienie uszu u wyżej usadowionych współbraci. Na dodatek, perfidnie trzyma się doktryny i dyscypliny, nie ułatwia więc sprawy jak nieopatrznie uczynił to ksiądz Natanek.

III. Krach sojuszu platformersko-łagiewnickiego

Tymczasem nic takiego się nie stało. Przeciwnie, irytujący klecha został zaproszony do kurii na rozmowę – posiedzenie Rady Kapłańskiej Archidiecezji Krakowskiej. „Poruszaliśmy różne trudne sprawy, była to szczera i uczciwa rozmowa, ta droga, którą obrał Kościół, czyli rozmowa, jest bardzo pozytywna”ocenił ks. Isakowicz-Zaleski. Dziw nad dziwy, jeśli wspomnimy na obcesowe zakneblowanie ks. Tadeusza przed wydaniem „Księży wobec bezpieki...”. Nagle okazało się, że można rozmawiać z księdzem – moherem i „pisowcem”, czyli osobnikiem z definicji niesłusznym, nienawistnym, wstecznym i jątrzącym.

Cóż takiego się wydarzyło, że sprawa przyjęła taki obrót? Zmieniły się okoliczności - ot, co. W międzyczasie bowiem posypał się w gruzy sojusz platformersko-łagiewnicki i nawet ksiądz prałat Dariusz Raś nie pomógł. Skończyły się szumnie odtrąbiane rekolekcje i „dni skupienia”, zaś o kościelnym ożenku Ober-Matoła zapomnieli najstarsi górale, tym bardziej, iż sam Matoł obwieścił koniec „klękania przed księdzem”. Wybuchła natomiast antyklerykalna nagonka wedle wzorców przetrenowanych uprzednio na handlarzach dopalaczami i kibolach. Na domiar złego, Dyktatura Matołów wzięła się za bolesne „odcinanie pępowiny” łączącej Kościół z budżetem państwa i postanowiła pojechać na emocjach ludowego antyklerykalizmu, który objawił swój potencjał windując do Sejmu wesołą gromadkę Palikota z błogosławieństwem Urbana i Dukaczewskiego. Wszystko to razem wzięte sprawiło, że cały ten „łagiewnicki katolicyzm” z dnia na dzień poszedł się, z przeproszeniem, jebać.

Ta nagła wolta i eskalacja antykościelnych posunięć musiała być prawdziwym szokiem i unaocznić dostojnemu purpuratowi, iż sojusz krakowskiego ołtarza z rządowym tronem był jedynie wydmuszką, zaś Tusk i jego ferajna pod wezwaniem Gromosława z Jasnego Nieba potraktowali JEGO – kardynała i współpracownika Papieża! - czysto instrumentalnie, jako listek figowy i narzędzie do bałamucenia maluczkich, które gdy już wyczerpało swój polityczny potencjał, zostało bez sentymentów odesłane do kąta. Kardynał Dziwisz na pociechę może sobie popatrzeć na sugerujące filozoficzny namysł miny pobożnego intelektualisty Gowina i jego wielce konserwatywne garnitury.

IV. Przeprosiny z „moherami”?

Stawia to „czynniki” kościelne zaangażowane do tej pory w romans z obecną władzą w mocno nieciekawej sytuacji pierwszej naiwnej, co to straciwszy cnotę nie zarobiła rubla a na koniec okazało się jeszcze, że absztyfikant szarpnął ją po sakiewce. Na dodatek coraz wyraźniej okazuje się, że „waadza” postanowiła aktywnie włączyć się w proceder „pierekowki dusz” ludności tubylczej, mający na celu wyhodowanie jakichś wykorzenionych klonów bez tożsamości, czego systemowym przejawem jest wyrugowanie z liceów lekcji historii. I tu robi się naprawdę nieciekawie, bowiem taka polityka grozi pozbawieniem Kościoła społecznego zaplecza i to w perspektywie zaledwie jednego pokolenia.

Cóż zatem robić? Ano, Jego Ekscelencja podrapał się po łepetynie i stwierdził, że może jednak warto by przeprosić się z tymi „moherami” i wykonać jakiś pojednawczy gest wobec tego całego Isakowicza-Zaleskiego, skoro jest dla tych „moherów” taki ważny. Stąd to zaproszenie na kurialne pałace i rzeczowa, spokojna rozmowa bez apodyktycznych połajanek, która tak ujęła księdza Tadeusza. Jeżeli już tak się złożyło, że te wszystkie pisowce są obecnie jedyną jakoś liczącą się i zorganizowaną siłą działającą w interesie polskiego narodu i Kościoła, to trzeba zmienić politykę i trochę się z nimi przeprosić. Stąd też pełna troski kardynalska wizyta u głodujących w obronie lekcji historii. Skoro obiektywnie patrząc są naszymi sojusznikami, to nie ma co wybrzydzać. Elementarne, tyle dotarło nawet do persony o lotności krakowskiego hierarchy, choć nie powstrzymało go przed małostkowym zakazem przeprowadzenia rekolekcji przez Terlikowskiego w jednej z krakowskich parafii.

Tak więc, z obserwowanej obecnie antyklerykalnej jazdy i antytożsamościowej polityki Dyktatury Matołów może wyniknąć przynajmniej tyle dobrego, że część hierarchii ocknie się z błogiej drzemki, prawidłowo zdiagnozuje zagrożenie i chociaż na chwilę stanie w jednym szeregu ze swymi najwierniejszymi owieczkami. Choć, nie da się ukryć, że okres letargu w blasku pontyfikatu Jana Pawła II - letargu kontynuowanego następnie na siłę pod postacią kultu Świętego Spokoju - sprawił, że polski Kościół do rozpoczynającej się właśnie fundamentalnej, cywilizacyjnej batalii przygotowany jest dramatycznie słabo.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

wtorek, 27 marca 2012

Skandal! Litwa obejmie kontrolę nad 1/5 przestrzeni powietrznej Polski!


Konsekwencje polsko-litewskich negocjacji w sprawie powołania Baltic FAB.


I. FAB – co to jest, założenia

Od dwóch dni były minister transportu Jerzy Polaczek alarmuje na portalu wPolityce.pl, że w Wilnie negocjowane jest oddanie Litwie w zarząd 1/5 polskiej przestrzeni powietrznej (teksty TU i TU). I co? I nic. To nie jest news. Mediodajnie wolą się ekscytować czymkolwiek innym, tylko nie tym, czy przestrzeń powietrzna obejmująca m.in. Warszawę będzie nadzorowana przez służby polskie, czy litewskie. Na stronach Ministerstwa Transportu ostatnia wiadomość dotycząca Baltic FAB pochodzi z 15.06.2011 r. i jest tak ogólnikowa, że nie idzie się z niej czegokolwiek konkretnego dowiedzieć.

No więc ja podejmę temat. Na początek, gwoli wyjaśnienia: UE nakazała krajom członkowskich tworzenie FAB-ów (Functional Airspace Block – Funkcjonalny Blok Przestrzeni Powietrznej). Jest to racjonalne i ma na celu zoptymalizowanie żeglugi powietrznej na obszarze UE – choćby po to, by samoloty nie robiły „zygzaków” wzdłuż granic. Tych FAB-ów funkcjonuje kilka (patrz mapka pod tekstem), zaś Polska i Litwa negocjują od dłuższego czasu (od 2010 roku) utworzenie Baltic FAB, czyli Bałtyckiego Funkcjonalnego Bloku Przestrzeni Powietrznej. No i pozornie wszystko gra, albowiem jak czytamy na stronach ministerstwa:

„Głównym celem utworzenia FAB w Europie jest osiągnięcie maksymalnej pojemności i wydajności sieci zarządzania ruchem lotniczym, skrócenia długości tras lotniczych - z czym wiąże się oszczędność paliwa lotniczego oraz zmniejszenie emisji zanieczyszczeń do środowiska, przy zachowaniu wysokiego poziomu bezpieczeństwa i poprawy efektywności kosztowej instytucji zapewniających służby żeglugi powietrznej. Zgodnie z celami pakietu legislacyjnego Jednolitej Europejskiej Przestrzeni Powietrznej II (SES II) funkcjonalne bloki przestrzeni są głównymi elementami umożliwiającymi poprawę współpracy pomiędzy instytucjami zapewniającymi służby żeglugi powietrznej, służącej zwiększeniu efektywności działania i redukcji kosztów. Państwa członkowskie UE są zobowiązane do utworzenia FAB- ów najpóźniej do 4 grudnia 2012 roku.”

II. Uderzenie w suwerenność i bezpieczeństwo Polski

Zatem, gdzie tu afera? Wszak to czysto techniczne sprawy, dotyczące specjalistycznego odcinka gospodarki i stosunków międzynarodowych... Ano w tym, że polscy negocjatorzy pod kierunkiem wiceministra Tadeusza Jarmuziewicza mają zamiar w ramach Baltic FAB oddać Litwie zarządzanie nad 1/5 polskiej przestrzeni powietrznej (zob mapka):

https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjqtYO-901xGctz3KqV7IXSZZFrzif5XLasEDls5-nd1ggOIpb5BLAegZWbLF0tDQHOyK5oEgebJlZIfaFylHVJ5eYIOjkJTYv4kX0kv8phH7q8c3Z2KclWORWgfduyjQoAhPx7XNDmjwVJ/s377/Przestrze%25C5%2584%2520powietrzna%2520oddana%2520Litwie.jpg

Trzeba tu podkreślić z całą mocą, że UE nie wymaga od krajów członkowskich zbywania na rzecz innego państwa kontroli nad swym obszarem powietrznym – to, w jaki sposób poszczególne kraje ułożą sobie kooperację w ramach FAB w dużej mierze zależy od nich samych. Dotychczas w Europie żadne państwo nie scedowało poprzez FAB na kooperanta nadzoru nad całością lub częścią swej przestrzeni. Polska jest pierwsza.

Oczywiście, w ramach dwustronnych umów dochodziło uprzednio do delegowania sąsiadowi kontroli nad jakimś wycinkowym fragmentem strefy przygranicznej (tzw. delegacja przestrzeni powietrznej - tam, gdzie granica ma np. kłopotliwe wybrzuszenie) – np. w Polsce Czechy sprawują nadzór nad częścią Kotliny Kłodzkiej, Niemcy nad okolicami Świnoujścia, Cedyni i Bogatyni, z kolei Polska obejmuje swym nadzorem fragmencik Czech – jednak oddelegowanie kompetencji do sprawowania kontroli powietrznej nad 1/5 własnego terytorium jest w warunkach pokoju czymś bez precedensu.

Jako się rzekło, pod litewskim nadzorem znajdzie się m.in. stolica Polski. Ale nie tylko. Na załączonej mapce widać, że jest to cała północno-wschodnia część kraju, w tym obszar graniczący z silnie zmilitaryzowanym Obwodem Kaliningradzkim i spora część granicy z Białorusią. Jest to również obszar lotów naszych myśliwców F-16, które obsługiwane byłyby przez kontrolerów z Litwy. Innymi słowy, mamy do czynienia z fundamentalnym zagrożeniem bezpieczeństwa państwa. Dodajmy, że na 32 litewskich pracowników kontroli obszaru powietrznego ponad połowę stanowią Rosjanie. I jeszcze aspekt ekonomiczny: litewska kontrola lotów pobiera za obsługę o 30% wyższe stawki, niż kontrola polska...

III. Pytania

Teraz nadeszła pora na kilka pytań:

1) Jakie były przyczyny delegowania stronie litewskiej kontroli nad 1/5 obszaru Polski?

2) Jak rząd Tuska wyobraża sobie w takich warunkach zapewnienie bezpieczeństwa stolicy kraju i całej północno-wschodniej Polski?

3) Jaki jest poziom zaufania do rosyjskich kontrolerów pracujących na Litwie, którzy będą zawiadywali lotami polskich samolotów wojskowych, w tym myśliwców F-16, które okresowo w ramach NATO patrolują również terytorium Litwy?

4) Jak będzie w związku z tym wyglądała nasza wiarygodność w NATO?

5) Czy polska kontrola lotów zatrudniająca 450 pracowników, w tym 150 w kontroli obszaru powietrznego nie jest w stanie udźwignąć obsługi polskiej przestrzeni powietrznej (litewska kontrola zatrudnia ok. 70 pracowników, w tym 32 kontrolerów z czego połowa to Rosjanie)?

6) Kto, prócz wiceministra Tadeusza Jarmuziewicza jest personalnie odpowiedzialny za wynegocjowanie i przyjęcie opisanych tu ustaleń?

7) Czy obszar polskiej kontroli powietrznej naprawdę musi się kończyć już za Łodzią i Radomiem?

8) Jakie są przewidziane dalsze kroki w ramach Baltic FAB? Czy rząd planuje oddanie kontroli nad kolejnymi obszarami przestrzeni powietrznej kraju gdyby do FAB zechciała dołączyć np. Białoruś i Obwód Kaliningradzki? (cyt. „Na podstawie rekomendacji Komitetu Sterującego ds. Studium Wykonalności Bałtyckiego FAB, Komitet Strategiczny zadecydował, iż jako kierunki dalszego rozwoju Bałtyckiego FAB-u analizowane będą: - Bałtycki FAB + Białoruś + Obwód Kaliningradzki (Federacja Rosyjska) (...)” źródło: http://www.transport.gov.pl/2-482b061c5dcb5-1794142.htm).

9) Jak nazwać takie uderzenie w strategiczne bezpieczeństwo Polski? No, jak?! Proszę powiedzieć panie ministrze, panie premierze... Jak zakwalifikować Wasze poczynania?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

Mapka FAB-ów:

https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhaytdYmuTw8aE4Rb1g0WW0ufH1eYECTzk_iwzMfWNnXOucTjm084Cjnci3LmZwclSnFCqgkWm3ntHw3JHRDseDI7maJcQpT6pkAcQ0SoqOLiv6HF2ENx6TXfl-i0d-INSid1bJCEFp336C/s500/FAB%2520-%2520Europa.jpg

 

Teksty Jerzego Polaczka:

http://wpolityce.pl/artykuly/25459-nasz-news-szczelina-poprzeczna-na-polskim-niebie-czy-litwa-bedzie-zarzadzala-15-naszej-przestrzeni-powietrznej

 

http://wpolityce.pl/dzienniki/dziennik-jerzego-polaczka/25516-czy-rzad-tuska-cokolwiek-rozumie-ciag-dalszy-w-sprawie-czy-litwa-bedzie-zarzadzala-15-naszej-przestrzeni-powietrznej

 

Strona Baltic FAB:

http://www.balticfab.eu/

środa, 21 marca 2012

Pierekowka dusz na zlecenie


Obecna wojenka władza-Kościół jest kolejną odsłoną „pierekowki” dusz ludności tubylczej na zewnętrzne zamówienie.


I. Zarządzanie przez kryzys

W sumie można się było tego spodziewać. Po kastrowaniu pedofilów, dopalaczach, kibolach i kim tam jeszcze, Tusk wskazał palcem kolejny obiekt: Kościół Katolicki. Wpisuje się to w logikę wywoływania sztucznych wojenek odwracających uwagę od rzeczywistych problemów państwa, narastających lawinowo pod rządami Dyktatury Matołów. A że skala niekompetencji i brakoróbstwa zaczęła ostatnio przy okazji mnożących się wtop nie-rządu docierać również do lemingów oraz wyborców pogrążonych do tej pory w usypiającym błogostanie (ACTA, skandal z refundacją leków, zapaść kolei, pękające autostrady, problemy ze Stadionem Narodowym, zamykanie placówek oświatowych, podwyżki cen energii – i tak można wymieniać ad infinitum) to i obiektem „nagonki przykrywkowej” należało uczynić odpowiednio poważną instytucję. Tu kibole już nie wystarczą. Więc czemu by nie Kościół?

Przy okazji można nieco uszczypnąć Palikota monopolizującego ostatnio antyklerykalny dyskurs w obszarze polityki, a że opierający się na zawiści wobec księżowskiej bryki tzw. ludowy antyklerykalizm zawsze miał się u nas całkiem nieźle (taki Urban w latach 90-tych zbił na tym majątek), to czemu nie sięgnąć po te polityczne punkty, gdy sondaże zaczynają szwankować?

Oczywiście, wszystkie te miliony, których beneficjentem jest Kościół, to kropla w skali budżetu państwa i dałoby się je zaoszczędzić w jakikolwiek inny sposób – choćby zwalniając kilku spośród rzeszy zatrudnionych w ostatnich latach urzędników, ale przecież nie o racjonalizację państwowych wydatków tu chodzi, tylko o emocje, mające zagospodarować uwagę gawiedzi i przekierować ją na temat zastępczy. Dlaczego państwo tonie w długach, zamyka się szkoły, brakuje pieniędzy na inwestycje infrastrukturalne? Już wiadomo – winna jest pazerność „czarnych” dojących budżet państwa i w związku z tym należy „przeciąć pępowinę”. To, że gdy już „klerowi” się zabierze ten Fundusz Kościelny i inne budżetowe obrywy, to nikomu się od tego nie polepszy, a „zaoszczędzona” w ten sposób kasa pójdzie tradycyjnie na zmarnowanie, nie ma znaczenia. Jutro, pojutrze, gdy wyeksploatowane zostaną indukowane dziś antyklerykalne emocje, wymyśli się co innego.

II. Kolonizacja

Ale to tylko pierwsze dno całej awantury, bowiem nie dam głowy, czy nie chodzi tu o coś znacznie głębszego.

Otóż, w naszym kraju katolicyzm - nierozerwalnie związany z patriotyzmem i polskością - jest jedyną ramą organizacyjną zdolną zagrozić Antycywilizacji Postępu i zwrócić uwagę ludzi na to, że nie zawsze liczy się „tu i teraz”, tudzież płytko pojmowana „europejska nowoczesność”, że istnieje coś takiego jak racja stanu, interes narodowy i takie tam. A takowy renesans narodowych sentymentów w naturalny sposób idzie w poprzek polityki plemienia Brukselczyków i kręcących unijnym interesem Niemiec, dla których UE w coraz większym stopniu staje się narzędziem realizacji ich narodowych interesów, których akurat Niemcy strzegą bardzo pilnie i realizują z nieubłaganą konsekwencją, udrapowawszy je uprzednio w szaty euro-nowomowy.

Interes Niemiec widziany z tej perspektywy staje się więc automatycznie interesem europejskim, zatem oczywiste jest, że na inne narodowe interesy miejsca robi się nagle bardzo mało, ba – tak po prawdzie, to miejsca nie ma w ogóle. Albowiem Lebensraum dla wielkiego narodu niemieckiego to nie w kij dmuchał, potrzebuje szerokiego rozpostarcia, gdyż wiadomo, że tak wielki naród musi się z czegoś utrzymać i zaspokajać swe równie wielkie ambicje, to zaś wymaga gospodarczej kolonizacji Europy, co też Niemcy wytrwale czynią, między innymi za pomocą fenomenalnego narzędzia jakim jest waluta euro, słabsza niż niegdysiejsza „dojczemarka” i stąd znakomicie lewarująca niemiecki eksport na rynki Europy, przy którym kwoty odprowadzane przez „największego płatnika” do euro-budżetu to doprawdy pikuś – drobna inwestycja przynosząca nieporównanie większe zyski. Po prostu zloty interes.

No dobrze, ale żeby ten plan działał bez większych zgrzytów wpierw należy narody kolonizowane rozbroić duchowo, najlepiej wpędzając w kompleksy i sprawić, by uznały swą kulturę, cywilizację i dorobek dziejowy za gorszy, zaściankowy i mniej atrakcyjny od cywilizacji metropolii. Wtedy z pocałowaniem ręki będą przyjmowały to, co metropolia uzna za stosowne im opchnąć – tak w sferze materialnej jak i ideologicznej - zaś ich jedynym marzeniem będzie, by stać się choć w części takimi, jak kolonizatorzy. Niczym Murzyni marzący o urzędniczej lub wojskowej posadzie w kolonialnych strukturach i błysku aprobaty w oczach białych bwana.

III. Pierekowka na zlecenie

I tu wracamy do obecnej wojenki z Kościołem a szerzej – z tradycjonalistycznie nastawioną częścią autochtonów. Jak wiadomo, nasz Ober-Matoł liczy na brukselskie splendory i temu podporządkowuje całą swą aktywność na niwie krajowej i zagranicznej. Wszystko inne to pochodne tego marzenia, lub doraźna łatanina mająca dowieźć Tuska do deadline – czyli do roku 2014 i wyborów do Parlamentu Europejskiego po których obiecano mu fotel szefa Komisji Europejskiej (nie dostanie go, ale mniejsza – ważne, że Admin w to wierzy).

Któryś z braci Karnowskich wysnuł kiedyś przypuszczenie, że uporczywe futrowanie środowiska „Krytyki Politycznej” publicznymi dotacjami może być odpowiedzią na cichy sygnał z Brukseli, by przeorać świadomość polskiego społeczeństwa i urobić je w bardziej postępackim, „europejskim” duchu. Bo nie da się ukryć, iż wciąż dość silna społeczna pozycja Kościoła jest dla Oświeconej Europy pewnym zgryzem – mianowicie, stanowi niebezpieczeństwo, że przy kolejnym odbiciu wyborczego wahadła nadwiślańscy Aborygeni znowu wybiorą kogoś okropnego jak w 2005 roku i znów trzeba będzie uruchamiać Fundację Adenauera oraz polskich podwykonawców do „społecznych kampanii” mobilizujących pożądane grupy docelowe.

Wspominam o tym nie bez przyczyny, sądzę bowiem, że to co obserwujemy obecnie w relacjach władza-Kościół jest kolejną odsłoną tego samego spektaklu – „pierekowki” dusz ludności tubylczej na zewnętrzne zamówienie, co jest warunkiem równie istotnym by zasłużyć się w oczach zagranicznych patronów decydujących o brukselskich stołkach, jak sprowadzenie Polski do roli „obrotowej bliskiej zagranicy”, czy kolonizacja gospodarcza o której mowa była nieco wyżej. Aby ta „pierekowka” się powiodła, należy osłabić Kościół w każdy możliwy sposób.

A że zostaną cywilizacyjne gruzy? A kogo to obchodzi? Obozowi beneficjentów i utrwalaczy III RP, którego ekspozyturą jest obecna Dyktatura Matołów jest to najzupełniej obojętne, zaś tutejsze intelektualne elity o niczym innym nie marzą.

Gadający Grzyb

 

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

niedziela, 18 marca 2012

Kosztowne euro-ambicje Tuska


Tusk zrobi wszystko, by zasłużyć na euro-nagrodę. Za te mrzonki zapłacimy wszyscy i to prędzej niż się wydaje.


I. Wielkie nadzieje

Skoro „Uważam Rze” powołuje się ostatnio na Grzyba, to i Grzyb powoła się na „Uważam Rze”;) Chodzi oczywiście o wiadomość Piotra Zaręby, jakoby Donald Tusk, z zawodu premier, miał być jedynym kandydatem Europejskiej Partii Ludowej (EPP) na Przewodniczącego Komisji Europejskiej po wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2014 roku. Nastąpiło wprawdzie błyskawiczne dementi i to z dwururki – premier „nic o tym nie wie”, zaś minister ds. Twittera, Radosław Sikorski oznajmił wręcz iż rozpuszczanie takich spekulacji jest „nieuprawnione i niepatriotyczne”. Ponieważ jednak zwykłem korzystać z dobrych wzorców i wierzę tylko w zdementowane informacje, to pozwolę sobie stwierdzić, iż z tą euro-posadą dla Ober-Admina Trzeciej RP musi być jednak coś na rzeczy.

Taka perspektywa tłumaczy bowiem całokształt przyjętej linii „nie-rządu” od 2007 roku, zarówno w polityce wewnętrznej, jak i międzynarodowej, która sprowadzała się do zasady: nie narazić się wpływowym graczom w kraju i za granicą. Do niedawna jedynie plotkowano o łasce, jaka miała spłynąć na szefa miejscowej Dyktatury Matołów w postaci jakiejś fuchy w Brukseli, natomiast obecnie znamy już stanowisko i horyzont czasowy – w każdym razie wiemy, do kiedy Tusk musi dodryblować, zanim tu wszystko pierdyknie. Deadline to rok 2014 i wybory do europarlamentu po których nasz Ober-Matoł ma zostać szefem KE.

II. Polityka masowania

To wszystko oczywiście złudzenia - obietnice łakoci, podrzucane przez Merkozego ambitnemu frajerowi usadowionemu na czele wasalnego rządu. Realnie Tusk może liczyć na jakieś pomniejsze stanowisko w Brukseli – może komisarza od prostowania bananów na desce, a może wręcz złapie tylko trzeciorzędną fuchę w banku jak Marcinkiewicz, gdzie będzie zarabiał na chlebek z masełkiem dzieląc się wiedzą na temat Polski i tego ile się z niej jeszcze da wycisnąć. Rostowski już o tym pomyśli, spokojna rozczochrana.

Ten trop wyjaśniałby determinację z jaką tandem Tusk-Rostowski zadłużał Polskę w ostatnich latach (niemal dwukrotny przyrost długu publicznego od 2007 roku), a wiadomo że tzw. „rynki”, czyli międzynarodowi grandziarze finansowi, lubią takie państwa które od nich pożyczają a następnie zwracają z sowitym procentem. I tu jesteśmy niezawodni – obsługa długu Skarbu Państwa to bodaj jedyna systematycznie rosnąca pozycja w budżecie, zaś w tym roku na pokrycie bieżących zobowiązań pójdzie cały płacony przez nas PIT i jeszcze trzeba będzie trochę dołożyć z podniesionego do 23% VAT (więcej w notce „Budapeszt czy Ateny?”). A że „rynki” mają sporo do powiedzenia w Zjednoczonej Europie, to i warto robić im zawczasu dobrze.

Na podobnej zasadzie wyjaśnia się polityka masowania Niemiec, czyli europejskiego hegemona, bez którego wiedzy i zgody nic w Europie zdarzyć się nie może, przedstawiana tubylczej gawiedzi jako „płynięcie z głównym nurtem europejskiej polityki”. To nie tylko słynny „hołd berliński” Radosława Sikorskiego, który zapewne marzy o „twitterowaniu” z fotela zajmowanego obecnie przez baronessę z awansu społecznego - Catherine Ashton. To cały szereg zaniechań poczynionych wbrew fundamentalnym interesom Polski:

- dopuszczenie do upadku stoczni (konkurencja dla Niemiec);

- bierność w sprawie bałtyckiej rury i przyblokowania portów Szczecin-Świnoujście (konkurencyjnych wobec Niemiec);

 - rezygnacja z aktywnej polityki w regionie (konkurencyjnej wobec sami-wiecie-kogo) posunięta do tego stopnia, że polskie władze bały się nawet uczestniczyć w pogrzebie Vaclava Havla;

- „reset” w stosunkach z Rosją na smoleńskich trupach (na życzenie Niemiec);

- pasywny styl europrezydencji i przyklepywanie na wyprzódki rozmaitych różności urodzonych na unijnych szczytach wraz z ostatnim paktem fiskalnym, na dodatek razem z tajemniczymi załącznikami;

- przekazanie 6 miliardów z rezerwy NBP na dofinansowanie MFW (na życzenie...itd.);

wreszcie:

- symboliczna wymiana szefa delegacji PO w Parlamencie Europejskim z Jacka Saryusza-Wolskiego, który od czasu do czasu próbował się stawiać euro-decydentom na spolegliwie entuzjastyczną Różę Marię Gräfin von Thun und Hohenstein.

III. Nie dla psa kiełbasa

No dobrze, ale czemu uważam, że mimo tych wszystkich lokajskich zasług Donald Tusk w 2014 roku obejdzie się smakiem? Ano dlatego, że gdyby faktycznie chciano go namaścić na Przewodniczącego KE, to oszczędzono by mu rozlicznych afrontów, które musiał znosić ostatnimi czasy z zaciśniętymi zębami i przymilnym uśmiechem na facjacie. Afrontów oszczędzono by choćby po to, aby nie podrywać powagi urzędu, który ma rzekomo objąć. „Podrywanie godnościowych podstaw” w imię partykularnych interesów to zabawa dla naszych piłkarzyków, na europejskich salonach robi się poważną politykę, poważnymi środkami.

Nie kazano by więc Donkowi czekać w korytarzu na wieści o tym, co przedstawią mu do podpisania dorośli, jak miało to miejsce w przypadku paktu fiskalnego, nie odstawiono by go od gremium decydującego o gospodarczej przyszłości Europy, nie zlekceważono by demonstracyjnie naszych interesów w kwestii Nord Streamu (przedstawicieli Polski nie zaproszono nawet na otwarcie gazociągu, mimo iż zyskał status inwestycji unijnej, a Polska sprawowała wtedy prezydencję), wreszcie – to ostatnio – nie olano by naszego weta w sprawie pakietu klimatycznego stwierdzeniem, że rujnujące nas ustalenia tak czy owak zostaną wdrożone. Skoro więc Polska została już koncertowo sprowadzona do parteru, do roli „obrotowej bliskiej zagranicy”, to jaki sens ma dopieszczanie i sztuczne podnoszenie znaczenia figuranta, który stanowisko zawdzięcza Fundacji Adenauera?

Chyba, że opisane wyżej pasmo upokorzeń to taki europejski rytuał inicjacyjny dla adeptów aspirujących do plemienia Brukselczyków. Wiecie: wśród ludów prymitywnych funkcjonują - na ogół dość przykre i bolesne - obrzędy, które każdy młodzian musi przejść, by zostać przyjętym do grona dorosłych wojowników, wykazując tym samym determinację jak bardzo mu zależy, tudzież szacunek wobec starszyzny i plemienia. Czyżby proces trybalizacji ludu brukselskiego zaszedł aż tak daleko? A może jednak jest tak, jak prognozuje Piotr Zaręba, że „Merkozy” podaruje jednak Tuskowi prominentną fuchę, traktując to jako element gry na osłabienie znaczenia Komisji Europejskiej, konkurencyjnej wobec niemiecko-francuskiego tandemu? Wiem, że to sprzeczne z tym, co napisałem nieco wyżej, ale powiedzmy, że słabo bo słabo, ale dopuszczam i taką możliwość.

IV. Kariera kosztem Polski

Swoją drogą, ciekawe kiedy Tusk dowiedział się o widokach na synekurę. Po wyborach w 2007? A może wcześniej były mgliste sygnały, natomiast konkretny przekaz otrzymał w początkach 2010, kiedy to zapałał nagłą niechęcią do „żyrandola” i z dnia na dzień zrezygnował ze startowania w wyborach prezydenckich? Czyżby poszedł komunikat: będziesz przewodniczącym KE, tylko masz bojowe zadanie – zostać na stanowisku premiera, wygrać po raz drugi wybory i dopilnować, by wszystko tutaj szło po naszej myśli? Kto mógł przekazać taką iskrówkę? Czy był to hipotetyczny „berliński łącznik” – Paweł Graś, który - być może - dodatkowo pilnuje z nadania Berlina, by Tusk się przypadkiem nie znarowił?

Po prawdzie, to z naszego punktu widzenia nie ma znaczenia, czy Tusk zasiądzie na brukselskim stolcu. Nawet jeśli (choć w to nie wierzę), to jak napisał jeden z komentatorów (przepraszam, nie pamiętam kto), Polska i tak będzie miała z niego tyle pożytku, co Portugalia z Barroso. Ważne jest co innego: to mianowicie, iż Admin wierzy w te obiecanki i zrobi wszystko, by zasłużyć na euro-splendory, co oznacza dalszy dryf naszego kraju „w głównym nurcie” i degrengoladę Polski w roli „obrotowej bliskiej zagranicy”. Za te mrzonki zapłacimy wszyscy i to prędzej niż się wydaje.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

Notki o zbliżonej tematyce:

http://niepoprawni.pl/blog/287/obrotowa-bliska-zagranica

http://niepoprawni.pl/blog/287/admin-donek-fiskalnie-wypaktowany

poniedziałek, 12 marca 2012

Partia Gazpromu w Polsce


Polski Urząd Regulacji Energetyki zachował się jak gazpromowska agentura wpływu. Zapłacimy za to wszyscy.


I. Skandal z rewersem wirtualnym

Jeśli ktoś miał wątpliwości co do istnienia „partii Gazpromu w Polsce”, której przedstawiciele ulokowani są w najróżniejszych instytucjach – nie wyłączając administracji państwowej, to niedawno mogliśmy zaobserwować jej działanie w praktyce.

Oto, jak podała „Wyborcza”, od marca obowiązuje nowa taryfa za przesył gazu rurociągiem jamalskim, drastycznie redukująca opłacalność tzw. rewersu wirtualnego. O co chodzi z tym rewersem? Otóż, od czterech miesięcy istnieje możliwość wirtualnego transportu tańszego gazu z Niemiec - do Lwówka k. Poznania lub do Włocławka - za pomocą jamalskiej rury. Polega to na tym, że zamawia się gaz u niemieckiego dostawcy, a następnie „wymienia” się go na gaz dostarczony fizycznie z Rosji. Za operację odpowiada spółka Gaz System. Opłacalność tego „wirtualnego transportu” wynika nie tylko z niższej ceny „niemieckiego” gazu, ale również z dotychczasowej preferencyjnej stawki płaconej za wejście do rury przy rewersie wirtualnym - wynosiła ona dotąd 13,12 zł za 1000 m3 gazu. Jeśli zważymy, iż w tym roku za pomocą rewersu wirtualnego możemy sprowadzić aż 3,7 mld m3 gazu, czyli niecałą 1/3 całkowitego zapotrzebowania Polski, zaś wydobycie własne zaspokaja ponad 1/3 (ok. 5 mld m3), to okazałoby się, że za przepłacony gaz z Rosji bulilibyśmy w o wiele mniejszym wymiarze, niż wynikałoby to z „wynegocjowanej” przez Waldemara Pawlaka umowy.

Niestety, nie ma tak dobrze, albowiem ni z tego, ni z owego EuRoPol Gaz, zawiadujący polskim odcinkiem gazociągu jamalskiego wprowadził nową stawkę za rewers wirtualny w wysokości 26,70 zł za 1000 m3 – ponad dwukrotnie wyższą od dotychczasowej! Formalnie w EuRoPol Gazie panuje równowaga udziałów między PGNiG a Gazpromem (po 48% udziałów, 4% ma Gas Trading), jednak to Gazprom jako dostarczyciel surowca gra tam pierwsze skrzypce, a szefem przedsiębiorstwa jest Aleksander Miedwiediew, zatem logiczne jest, iż będzie on reprezentował rosyjskie interesy, z którymi koliduje możliwość kupowania przez Polskę tańszego gazu z kierunku niemieckiego. To jedno.

II. Pod dyktando Gazpromu

Jednak prawdziwy skandal tkwi gdzie indziej. Mianowicie, według EuRoPol Gazu, dwukrotna podwyżka opłaty została wprowadzona... na pisemne wezwanie prezesa Urzędu Regulacji Energetyki! Innymi słowy, polski urząd i prezes Marek Woszczyk zachowali się jak gazpromowska agentura wpływu, redukując opłacalność rewersu wirtualnego. Import z Niemiec wciąż będzie stosunkowo korzystny, ale zwiększone koszty odbiją się w cenach gazu, za który zapłacimy wszyscy. Zyska na tym jedynie EuRoPol Gaz – czyli Gazprom i Rosja.

Dodatkowego smrodku przydaje sprawie moment podniesienia opłat, następuje on bowiem niedługo po tym, jak Polska skierowała do Trybunału Arbitrażowego w Sztokholmie pozew przeciw Gazpromowi i spółce Gazprom Eksport w którym domagamy się zmiany zasad ustalania cen i obniżenia ich o 10 procent. Warto pamiętać, iż w chwili obecnej płacimy ponad 500 dol. za 1000 m3, podczas gdy zachodni odbiorcy rosyjskiego gazu płacą średnio o 1/4 taniej, zaś Rosja dodatkowo jeszcze te ceny im obniża. Nam Rosja podobnych obniżek konsekwentnie odmawia i to by było tyle, jeśli chodzi o „korzystną formułę cenową” o której bredził wicepremier Waldemar Pawlak podczas pamiętnych gazowych negocjacji.

Efekt jest taki, że bardziej opłaca się nam odkupywać rosyjski gaz od Niemców. Nasi zachodni partnerzy sprowadzają surowiec z Rosji po tak korzystnych cenach, że nawet po doliczeniu marży ten niby-niemiecki gaz jest i tak o ok. 15% tańszy niż ten sam gaz kupowany bezpośrednio od Rosjan! Zresztą, w założeniu sprowadzanie gazu za pomocą rewersu wirtualnego miało być elementem nacisku na Gazprom, by w końcu obniżył nam stawki, tak jak uczynił to wobec zachodnich kontrahentów.

III. Dziwna niemożność

Po raz kolejny daje o sobie znać brak dywersyfikacji dostaw i oddanie de facto w rosyjskie ręce jamalskiej magistrali. I tu muszę przypomnieć o tzw. gazociągu słubickim, o którym pisałem w notce „Zapomniany gazociąg”. W skrócie: chodzi o gazociąg wybudowany w 2001 roku przez niemiecki koncern EWE, przebiegający pod Odrą w rejonie Słubic i zaopatrujący w gaz kilkadziesiąt gmin w woj. lubuskim. Niemcy do 2009 roku wybudowali ok. 1200 km gazociągów i oferowali Polsce możliwość sprzedaży do 2 mld m3 gazu rocznie. Do pełni szczęścia brakowało wybudowania 30 – 40 km rurociągu, który podłączyłby infrastrukturę niemieckiego koncernu do polskiej sieci przesyłowej. W ten sposób podpięlibyśmy się do europejskiego systemu przesyłowego z ominięciem „jamalu” i moglibyśmy dziś sprowadzać tańszy gaz z kierunku zachodniego bez zawracania sobie głowy różnymi „rewersami” i stawkami za wejście do rosyjskiej rury.

Niestety, mimo opracowania w 2004 roku studium wykonalności projektu i uzyskania pozwoleń na budowę, sprawa rozbiła się o postawę państwowego monopolisty, czyli spółki Gaz-System, zawiadującej polskimi gazociągami, która nie wyraziła zgody na podłączenie magistrali słubickiej do swojej sieci. Byłaby to oczywiście zaledwie namiastka dywersyfikacji, ale w naszej sytuacji nawet to byłoby nie do pogardzenia i dawało jakąś kartę przetargową wobec Gazpromu.

Tymczasem mamy niekorzystną umowę obowiązującą do 2022 roku, budowa gazoportu w Świnoujściu się ślimaczy, nie mówiąc już o Nord Streamie spłycającym tor podejściowy do portu, gaz łupkowy to melodia przyszłości i to niepewnej, zważywszy na antyłupkowy lobbing oraz dziwne machloje wokół koncesji, zaś Gazprom funduje stypendia dla doktorantów UW, werbując świeży narybek dla swej i tak potężnej agentury wpływu.

Partia Gazpromu w Polsce działa w ukryciu ale pełną parą. Przejawy jej aktywności można od czasu do czasu zaobserwować przy takich okazjach jak negocjacje gazowe, czy opisywana tu decyzja Urzędu Regulacji Energetyki. Jednak najlepszym dowodem na jej wszechobecność jest permanentny bezwład i niemożność naszego kraju we wszystkich inicjatywach, które mogłyby zagrozić interesom rosyjskiego giganta pełniącego funkcję czołowej broni w imperialnym arsenale Kremla.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

niedziela, 11 marca 2012

Post-natalni przedludzie


Pozwoliliśmy państwu decydować o naszym życiu, zatem nie zdziwmy się, kiedy państwo zacznie decydować również o naszej śmierci.


I. Między fikcją a rzeczywistością

Dość często, gdy na tapetę wchodzi temat aborcji, w blogerskiej publicystyce przywoływane jest znakomite opowiadanie Philipa K. Dicka „Przedludzie” („The Pre-Persons”), które w Polsce ukazało się w przekładzie Lecha Jęczmyka w tomie „Ostatni Pan i Władca”. Do tej pory sceptycy mieli prawo uważać świat w nim przedstawiony za mocno przerysowany wykwit paranoidalnej fantazji autora i powołujących się na niego blogerów, ale okazuje się, nie po raz pierwszy zresztą, że fantastyka, szczególnie ta o zabarwieniu społecznym, trafniej antycypuje rozwój pewnych procesów, niż prognozy uczonych głów z uniwersyteckimi tytułami.

Tym, którzy jakimś cudem z twórczością amerykańskiego mistrza SF się nie zetknęli wyjaśniam, iż w przywoływanym opowiadaniu mamy do czynienia z wizją Ameryki, w której dziecko nabywa pełnię praw ludzkich dopiero po ukończeniu 12 roku życia. Staje się wówczas w oczach prawa pełnowartościowym człowiekiem, podlegającym pełnej ochronie. Do tego czasu pozostaje przed-człowiekiem, zaś jego istnienie uzależnione jest od dobrej woli rodziców.

W nowelce Dicka Stany Zjednoczone nie pozostają pod władzą krwiożerczej dyktatury, jak ktoś mógłby się spodziewać. Bynajmniej – prawo zostało w jak najbardziej demokratyczny sposób uchwalone przez Kongres, po konsultacji z „Kościołem Świadków” jako – uwaga – rozwiązanie kompromisowe, postanawiające, iż człowiek w wieku 12 lat nabywa duszę. Cezurę tę przyjęto, gdyż mniej więcej w tym wieku dziecko opanowuje na podstawowym poziomie algebrę. Niechcianego przez rodziców „przed-człowieka” chwytają krążące po okolicy specjalne ciężarówki aborcyjne, które odwożą delikwenta do Centrum Powiatowego (rodzaj schroniska), gdzie – jeśli nikt go nie adoptuje w ciągu 30 dni – zostaje uśmiercony. Skojarzenia typu właściciel-pies-hycel są jak najbardziej uprawnione. Skrobanki są zresztą w opisanej rzeczywistości dość modne i stanowią temat towarzyskich pogwarek między koleżankami.

W Wikipedii można doczytać, iż opowiadanie było reakcją na sprawę Roe v. Wade z początku lat 70., w wyniku której Sąd Najwyższy USA uznał dopuszczalność aborcji podczas całego trwania ciąży (z pewnymi ograniczeniami dotyczącymi ostatniego trymestru), co stało się dla autora inspiracją do napisania „Przedludzi”. Z kolei „W 1979 roku, biolog i embriolog Clifford Grobstein zaproponował nazywanie embrionów ludzkich młodszych niż 14 dni "przedembrionami", żeby – jak przyznał – zredukować status młodych płodów, które nazwał "przedludźmi".” Tak oto „szyte na miarę” zabawy semantyczne zaczęły doganiać literacką fikcję i przekładać się na świat realny, albowiem, jak czytamy „Choć przedembrion i przedczłowiek nie są oficjalnymi terminami medycznymi, to są używane w anglojęzycznych artykułach dotyczących nauki i etyki.”.

II. Praktyczny aspekt aborcji postnatalnej

Tyle Philip K. Dick i Wikipedia. Niedawno natomiast światu zostało objawione, iż rzeczywistość zaczyna wychodzić naprzeciw wizji pisarza. Trochę to trwało, gdyż opowiadanie zostało opublikowane w 1974 roku, ale jak to mawiają postępowcy – lepiej późno niż wcale.

Otóż, jak być może wielu Czytelników już wie, dwoje młodych, hiper-postępowych włoskich „etyków” (ETYKÓW!) Alberto Giubilini i Francesca Minerva, współpracujących z uniwersytetami w Oksfordzie, Mediolanie i Melbourne w artykule opublikowanym na łamach „The Journal of Medical Ethics" zaproponowało, by rodzice mogli decydować o zabiciu już narodzonego dziecka. Jak donosi „Rzeczpospolita”, wydawcą „etycznego” periodyku jest Julian Savulescu – profesor promujący również eutanazję i głoszący m.in., iż „najlepszym sposobem zwalczania biedy jest selekcja embrionów w celu wyeliminowania ludzi z niskim IQ” - ale to tak na marginesie.

W każdym razie, owa etyczna trzódka bez zbędnego obcyndalania stwierdziła, że „noworodek nie jest osobą, nie ma więc moralnego prawa do życia” i raźno postuluje wprowadzenie „aborcji po urodzeniu” („after-birth abortion”), co miałoby się przyczynić do eliminowania „wadliwych” noworodków, obciążonych nie zdiagnozowanymi wcześniej schorzeniami (np. wady genetyczne). Co więcej, dziarscy etycy nie zatrzymują się kunktatorsko w pół drogi, tylko dodają, by aborcję postnatalną stosować również z tzw. „względów społecznych” - gdyby wychowanie dziecka „oznaczało zbyt duże obciążenie dla rodziców, jak również dla społeczeństwa", gdyż „Nowe stworzenie wymaga ze strony rodziców energii, opieki i pieniędzy, których często nie ma w nadmiarze.". (za tekstem „Rzeczpospolitej” „Zabić noworodka”)

W sumie, pomysł wart rozważenia, albowiem takie wybrakowane przed-ludzkie egzemplarze zawsze można by zużytkować w charakterze części zamiennych – choćby dla światłego profesora Savulescu, gdy już ze szczętem spierniczeje, a i rzutcy etycy, choć dziś jeszcze młodzi, też zapewne pragnęliby zabezpieczyć się na przyszłość. Również nasi „Umiłowani Przywódcy” (© S. Michalkiewicz) – zarówno jawni jak i utajnieni nie byliby od tego, bowiem wiadomo, że na oświecone elity należy chuchać i dmuchać, bo inaczej któż będzie nas prowadził drogą Postępu? Poza tym, czy wiesz, durny narodzie, ile utrzymanie takich ludzkich bubli kosztuje władzę?

Prócz tego, Pepsi czeka już zapewne z liniami produkcyjnymi gotowymi do wyrobu napitków z ludzkich linii komórkowych, a wiadomo jak ważne jest rozwijanie wytwórczości w czasach kryzysu gospodarczego. Póki co wprawdzie Pepsi trochę się krępuje i poprzez kooperanta, firmę Senomyx, wykorzystuje zaledwie jedną linię komórkową - HEK 293 z nerek abortowanych płodów, ale kto wie, jakie będzie następne słowo? Przecież grunt to innowacyjność. Poza tym, czy Pepsi ma być jedyna? Czyż inni przedsiębiorcy nie mogliby skorzystać? I to w ciut bardziej dosłowny sposób – tyle „ludziny” się bezproduktywnie każdego dnia marnuje, zatem niewykluczone, że prócz wizji Dicka doczekamy się również urzeczywistnienia innego czarnego proroctwa science-fiction, mianowicie słynnej „zielonej pożywki”.

III. Przesuwanie granic

Dałem się ponieść? Nie łudźmy się – zarysowana powyżej tendencja będzie narastać i jeszcze za naszego życia doczeka się realizacji. W co bardziej „postępowych” okolicach (USA) od dawna dopuszczalna jest part-birth abortion („aborcja przez częściowe urodzenie” – wywołuje się poród i miażdży pojawiającą się główkę dziecka), będąca pokłosiem sprawy Roe v. Wade, i w zasadzie nie ma przyczyny dla której granica legalności zabijania w majestacie prawa nie miałaby być przesuwana coraz dalej i dalej - na podstawie instrumentalnie dobieranych, arbitralnych kryteriów. Równie dobrze można demokratyczną większością głosów uznać, że nabycie potencjalnej zdolności do rozwiązywania podstawowych zadań algebraicznych oznacza wstąpienie w ludzkie ciało duszy, bo właściwie – czemu nie?

Jeśli coś takiego wejdzie w życie (a w końcu wejdzie), to miejmy świadomość, że państwo – oczywiście dla naszego wspólnego dobra – też będzie chciało mieć w tej sprawie coś do powiedzenia. Jestem absolutnie przekonany, że powstaną regulacje wedle których spec-urzędnik od rozwałki, albo po prostu lekarz-aborcjonista ze specjalizacją „aborter post-natalny/eutanazista” będzie mógł arbitralnie rozstrzygać, które dziecko „rokuje” na przyszłość - wedle urzędowo opracowanych „obiektywnych” kryteriów, bez pytania się o zdanie rodziców, skażonych subiektywno-biologicznym podejściem do swego potomstwa.

Np. po zdiagnozowaniu u noworodka jakichś wrodzonych schorzeń taki pan doktor uruchomi odpowiednią symulację komputerową, która obliczy ile pieniędzy publicznych będzie zaangażowanych w leczenie i podtrzymywanie „mniej wartościowego” życia na całej spodziewanej przestrzeni czasowej jego istnienia... Albo, jeśli dziecko pochodzi z biednej rodziny – ile będzie kosztowało opiekę socjalną... Po czym, z wydrukiem w garści, przedstawi rodzicom trudną, acz konieczną ze względów społecznych decyzję o wdrożeniu procedury „godnej śmierci” wobec ich potomka. Być może owa procedura - jeśli zostanie wprowadzona w wersji „light” - uwzględniać będzie również stanowisko rodziców, ale jeżeli już, to co najwyżej w formie niewiążącej opinii.

W Polsce mieliśmy do czynienia z tego rodzaju przypadkiem przy głośnej sprawie całkowicie uznaniowej sterylizacji pani Wioletty Woźnej, mamy Róży. Na razie „tylko” sterylizacji...

Cóż, pozwoliliśmy państwu w znacznym stopniu decydować o naszym życiu, przerzucając na władzę publiczną coraz więcej zobowiązań pozostających niegdyś domeną sfery prywatnej, zatem nie zdziwmy się, kiedy państwo zacznie decydować również o naszej śmierci.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

środa, 7 marca 2012

W służbie Władimira-Katechona


...czyli nowo-stara polityczna miłość konserwatystów od Wielomskiego.


I. Wysyp „katechonów”

Jakiś czas temu panowie z Konserwatyzm.PRL poznali za sprawą swego naczelnego ideologa, prof. Adama Wielomskiego, nowe słówko - katechon" (z gr. „ten, który powstrzymuje"), a ponieważ brzmi ono strasznie konserwatywnie, godnie i uczenie, to jak łatwo się domyślić, zaczęła się jazda na zadawanie szyku za pomocą owego „katechona”. Przypuszczalnie uznano, iż użycie tego pojęcia gwarantuje wywołanie u czytelników wrażenia przepastnej głębi myśli autora. Posmakujmy zatem i my. Uwaga - rozprowadzamy dyskretnie sylaby na językach i szepczemy w cichym upojeniu: „ka-te-chon”. Prawda, że czujemy się od razu lepsi, bardziej dystyngowani, zaś mniemanie o naszej erudycji i ogólna samoocena podniosła się na nowe, niedostępne do tej pory poziomy?

I o to właśnie chodzi. O ten intelektualny sznyt i polor, który tnie blaskomiotnym ostrzem po oczach czytelniczej gawiedzi, która tym samym czuje się wyróżniona i dowartościowana, że też już wie i rozumie, co to takiego ów „katechon” - i to zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Ba, co bardziej wnikliwy ma szansę nawet poznać tajniki gramatyczne, bo to, panie kochany, raz się pisze „tego katechonu”, innym zaś razem „tego katechona” w zależności, czy termin donosimy do czegoś, czy do kogoś.

W każdym razie, na Konserwatyzm.PRL zaroiło się od „katechonów” - istny wysyp, opędzić się nie sposób. Kto tam już nie był obwoływany katechonem! I Tusk, i Leszek Miller, i Benedykt XVI, i Jaruzelski, i Kaddafi... Ostatnio zaś „katechonem” mianowano Władimira Władimirowicza Putina - a to za sprawą wygranych przezeń wyborów prezydenckich. Redakcja Konserwatyzm.PRL nie omieszkała wystosować przy tej okazji listu-adresu gratulacyjnego do ambasady sowiec... to jest, rosyjskiej, utrzymanego raczej w duchu pamiętnego „przy Tobie Najjaśniejszy Panie stoimy i stać chcemy”, niż oświadczenia obywateli suwerennego państwa.

II. „Przy Tobie, Najjaśniejszy Katechonie...”

Chciałbym widzieć jak podwładni ober-czekisty w ambasadzie duszą się ze śmiechu nad tą epistołą, przekazując sobie to kuriozum między wódką a kawiorem, zwłaszcza że rzecz napisana jest oczywiście z tym nieznośnym, groteskowym zadęciem, charakterystycznym dla pióra Adama Wielomskiego, kiedy to ów mąż uczony pragnie dodać sobie dostojeństwa, a swym kolaboranckim ciągotom - godnościowego splendoru.

Zaczyna się mocno:

W imieniu Polskiej prawicy (wytł. moje - GG) pragniemy złożyć panu Prezydentowi Władimirowi Putinowi szczere gratulacje z okazji ponownego wyboru na stanowisko Prezydenta Rosji.”

I dalej:

„Jakkolwiek na hałaśliwej i zrewoltowanej duchowo polskiej tzw. prawicy nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, ale prezydent Rosji jest obecnie jedynym znaczącym politykiem, który może powstrzymać ofensywę społeczno-politycznego demoliberalizmu, homopropagandy i sodomii.”

Zatem wiemy już, że „polska prawica”, to pan ober-monarchista Wielomski z kolegami (w tym, jak się domyślam, z PAX-owskim weteranem Engelgardem), zaś godnego siebie partnera upatrują w nad-czekiście Władimirze Władimirowiczu, który jak się zdaje, zaskarbił sobie ich względy pałowaniem pedziów na ulicach.

Wobec takich zasług w obronie chrześcijańskiego światopoglądu naturalnym jest, że należy taktownie usunąć w zapomnienie „wysadzenie Rosji” i ofiary z Bujnakska, Moskwy, Wołgodońska, które utorowały drogę do rozpętania na nowo ludobójstwa w Czeczenii, zaś samemu „katechonowi” otworzyły wrota Kremla. Furda mordowani opozycjoniści, dziennikarze, urzędnicy państwowi, furda czekistowska „krysza” rozpostarta nad skorumpowanym systemem polityczno-gospodarczym, furda odbudowywanie sowieckiej strefy wpływów spychające konsekwentnie Polskę do roli rynku zbytu dla Gazpromu, furda Smoleńsk... Długo by wymieniać, czego to uczony profesor Wielomski z kolegami nie mogą dostrzegać, by móc z czystym sumieniem wyrażać podziw dla rozmachu działań rosyjskiego „katechona” o mentalności czekistowskiego bandziora z naganem. Mało łby im nie poodpadają od odwracania wzroku w coraz to inną stronę.

III. Lojalizm po „wielomsku”

Doprawdy nie pojmuję, jakież to emocjonalne potrzeby drzemiące na dnie duszy pan Wielomski zaspokaja obskakując a to różnych kacyków, a to krwawych pogrobowców Dzierżyńskiego, w rodzaju „katechona” Putina, bo że z realizmem politycznym nie ma to nic wspólnego, widać gołym okiem. Rosja, jako mocarstwo bandyckie, z bandycką władzą, nie uznaje partnerskich stosunków, dopóki nie zostanie do nich zmuszona siłą i żadne rojenia tego nie zmienią. „Realizm” Wielomskiego polega na tym, że Polska ma spolegliwością zaskarbiać sobie rosyjską wdzięczność. Ile to jest warte, pokazały ostatnie negocjacje gazowe, za które będziemy jeszcze długo płacić - więcej, niż kraje zachodniej Europy, czy ustępliwość Polski w kwestii katastrofy smoleńskiej. Ale tu akurat Wielomski mógłby się ścigać z TVN i „GW” w odsądzaniu od czci i wiary „maniaków od Smoleńska”.

Spójrzmy jeszcze na ten fragment kremlowskiego adresu redakcji Konserwatyzm. PRL:

„Mamy nadzieje, że nowa kadencja przyczyni się do wspólnej pracy na rzecz poprawy i umocnienia stosunków rosyjsko-polskich i rozwoju konstruktywnej, rzeczowej współpracy w najróżniejszych sprawach w tym również pozytywnego rozwiązania kwestii historycznych.”

Co za żałosne pitu-pitu. „Katechon” Jaruzel w tym duchu pewnie zwracał się do Breżniewa. Nie ma to jak głęboka internalizacja sprawdzonych wzorców...

Może to patologiczna potrzeba służalstwa, takie charakterologiczne lizusostwo, któremu imponuje naga siła władzy w miejsce demoliberalnego rozmamłania? Nie wiem, ale mam graniczące z pewnością przekonanie, że jeśli tylko objawiłby się u nas jakikolwiek silnoręki co to potrafi dobrze przyp...ć, szczególnie taki z „prawicową” nawijką, to pan Wielomski nie pozwoliłby nikomu wyprzedzić się w intelektualnych łamańcach usprawiedliwiających „realizmem”, „konserwatyzmem” i czym tam jeszcze swych karesów wobec nowego „katechona”. A gdy ten „katechon” jemu też spuści manto, to profesor Wielomski obetrze krwawe smarki i poprosi o jeszcze. To jak z PAX-owcami: Jaruzel posłał ich do diabła, gdy tylko przestali być potrzebni, a ci wciąż tęsknie wzdychają do tego sowieckiego manekina w polskim mundurze, bo tak pięknie dokopał znienawidzonym przez nich „solidaruchom”. Ot, taka masochistyczna potrzeba „lojalizmu”.

Swojego czasu prof. Jacek Bartyzel scharakteryzował Wielomskiego jako „politycznego ateistę”, dla którego „jedyną 'prawdą polityczną', w jaką naprawdę wierzy jest lojalne stanie przy każdym bydlaku u władzy, dzierżącym grubą pałę w ręku. Oczywiście tylko do czasu, gdy „zbuntowana tłuszcza” wytrąci mu tę pałę i poderżnie gardło, po czym wyłoni z siebie nowego bydlaka, którego „realistycznie” znów trzeba będzie poprzeć.”

Trudno się nie zgodzić.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

piątek, 2 marca 2012

O dobrym Lechu i złym Bolesławie


Lech Wałęsa przez całe życie prześladowany był przez złego brata-bliźniaka o imieniu Bolesław, który wciąż dostarcza żeru przeróżnym karłom moralnym i opluwaczom.


I. Spiskologia

Namnożyło się ostatnio trochę teorii na temat zagadek związanych z przeszłością Autorytetu i naszego eksportowego Mędrca Europy. Budyń 78 wysnuł przypuszczenie o sobowtórze hodowanym od dzieciństwa przez esbecję, która dzięki usługom jasnowidzów przewidywała przyszłość potomka cesarza Walensa i jego wiekopomną rolę w obaleniu komunizmu. Ówże sobowtór miał popełniać wszystkie te szkaradne występki opisane przez Pawła Zyzaka i późniejsze, których ślady zachowały się w odrażających esbeckich papierach przewertowanych przez „karłów moralnych” - Cenckiewicza i Gontarczyka. Wszystko po to, by skompromitować przyszłego Noblistę.

Z kolei Rafał Ziemkiewicz podał hipotezę, iż jest „Wałęsów dwóch” - a to tym sposobem, że nasze Dobro Narodowe funkcjonuje na zasadzie dr Jekylla i Mr Hyde'a – raz jest niezłomnym bojownikiem z komuną, innym zaś razem małym krętaczem, który wyrywa „na rympał” dokumenty z teczki TW „Bolka”, nie pamięta co mówił wczoraj, przed tygodniem, przed miesiącem, przed rokiem i wciąż zasypuje publikę coraz to nowymi wersjami swej pogmatwanej przeszłości – a każda z tych wersji jest śmieszniejsza od poprzedniej, jak na wielokrotnego doktora „humoris causa” przystało.

Niedawno sam zainteresowany wyskoczył z nową „koncepcją” tłumaczącą słynną historię z motorówką, odgrzebaną na nowo przez „Nasz Dziennik” przy okazji publikacji rozmowy agentów wojskowej bezpieki – pułkowników Leszka Tobiasza i Aleksandra Lichockiego, z której wynikało, iż Wałęsę do Stoczni Gdańskiej dowiózł kuter (torpedowy?) Marynarki Wojennej. „Koncepcja” ta mianowicie, polegała na wersji z sobowtórem, który zastąpić miał Lecha, sam „Lechu” zaś miał zostać zamordowany. „Koncepcja” wprawdzie nie wyjaśnia, co się z owym sobowtórem stało, czy obecnie mamy do czynienia z oryginałem Wielkiego Człowieka, czy też z jego kopią, ale powiedziałem sobie - cierpliwości, coś z pewnością się urodzi...

II. Nowa koncepcja

I urodziło się! Oto bowiem na blogu Lecha pojawił się kolejny wpis, który zacytuję w całości, by Czytelników nie ominęła okazja obcowania z oryginalną polszczyzną naszego doktora „humoris causa”. To tak w ramach akcji „Ojczysty – dodaj do ulubionych”:

Historia do poprawki ;

Popełniłem wielki błąd nie dając wiary w koncepcje z motorówką .

Uważałem , że to zmyślone fantazje i fanaberia moich przeciwników .

Skupiłem się na Bolku , ale na Bolku , też skupili się moi przeciwnicy .

Dziś widać że Bolek , to pi kuś , miał nas tylko pokłócić i odciągnąć od ,,Prawdy''.

Prawie się to udało .

Dlatego dziś proponuje zostawmy na chwilę Bolka , do tego wrócimy , jeśli nie

wyjaśni się to wcześniej rozszyfrowując co z tą ,, MOTORÓWKĄ'' .

Proponuję Centkiewiczowi ,politykowi Rydzykowi , Wyszkowskiemu i innym podobnym

zawieśmy na chwilę Bolka , a wspólnie w zgodzie rozszyfrujmy sprawę motorówki i Sobowtóra .

Przysięgam na wszystko co można , ja nie uczestniczyłem , ani teoretycznie , ani praktycznie

w koncepcji z motorówką .Klucz do wyjaśnienia i zrozumienia wielu spraw tu leży .

Ktoś mną i nami porządnie zamanipulował .

Pytania .

Kiedy przybliżona data i godzina ten fakt z motorówką miał miejsce .To było jak się wydaje poza wiedzą Gdańskiej SB.

Więc kto , jakie i czyje służby , krajowe , czy zagraniczne za tym stały ?..

Zapraszam Przyjaciół i Nieprzyjaciół do spotkań i wspólnego rozszyfrowania największej zagadki i manipulacji w powojennej historii .

Dziękuję , pozdrawiam Lech Wałęsą

 

Przyznajmy, że walor formalny tego wpisu zahacza o awangardową poezję, ale mniejsza. Otóż skoro sam Noblista zaprasza do „wspólnego rozszyfrowania największej zagadki i manipulacji w powojennej historii”, to nie wypada odmówić. Bo nie wypada, czyż nie? Tym bardziej, że okazuje się, iż Bolek to „pi kuś”, który odciąga nas od „Prawdy” (czyli od lektury zasłużonej sowieckiej gazety, czy jak? - bo Żywa Legenda pojechała w swym wpisie wyraźnie tytułem tego pamiętnego dziennika... no, nieważne).

III. Bolesław Wałęsa to „pi kuś”

No więc ja uważam, że Lech Wałęsa przez całe życie prześladowany był przez złego brata-bliźniaka o imieniu Bolesław, który jak to ze złymi bliźniakami bywa, stał się jego cieniem i nemezis, skręcanym zazdrością o osiągnięcia i zasługi zdolniejszego i godniejszego brata. Prawdopodobieństwo takowej koncepcji potwierdzi każdy widz latynoskich seriali dokumentalnych, zwanych u nas nie wiedzieć czemu „telenowelami”. Czarna zawiść popychała owego zwyrodnialca do spłodzenia nieślubnego dziecka, sikania do chrzcielnicy, wreszcie do podpisywania różnych „esbeckich świstków czterokrotnie kserowanych” (i to jak bezczelnie, po prostu jako „Bolek”) i podwiezienia do stoczni kutrem-motorówką, czy też torpedową „kutrówką”, w celu wyburzenia fragmentu ogrodzenia w miejscu gdzie przeskoczył przezeń prawdziwy Lechu Wałęsa, który nadludzkim wysiłkiem woli sforsował czterometrowy mur, albowiem jest Wielkim Człowiekiem.

Czy można więc się dziwić, że Żywa Legenda i Postać Historyczna, będąca polskim Skarbem Narodowym starała się jak mogła zacierać hańbę rodzinną, niszcząc ślady przestępczej działalności Bolesława Wałęsy – wyrywając kartki z jego teczki, czy wysyłając UOP by skonfiskował jego akta personalne i wszelkie inne udokumentowane zaszłości od czasów szkolnych począwszy? Bo, że w stosunku do samego złego brata-bliźniaka nie ma żadnych złudzeń ani sentymentów, to widać wyraźnie po jakże gorzkim stwierdzeniu, że „Bolek to 'pi kuś'”, który „miał nas tylko pokłócić”. Co więcej - „Prawie się to udało”!

Wczujmy się w dramatyzm sytuacji i zrozummy człowieka. Zatem „Centkiewiczu”, „polityku Rydzyku” i ty, Wyszkowski, oraz „inni podobni” - „zawieśmy na chwilę Bolka”! (czemu tylko na chwilę? nie lepiej gada powiesić na dobre?), „a wspólnie w zgodzie rozszyfrujmy sprawę motorówki i Sobowtóra”.

IV. Dziejowe wyzwanie

Powiedzcie sami, czyż nie jest to wyzwanie na dziejową skalę? Przecież Lechu wyraźnie daje sygnał, by wyrodnego brata-Bolesława skazać za jego postępki na wiekuistą banicję z kart historii. Nic nowego – podobny los spotkał już w początkach polskiej państwowości nieślubnego syna Mieszka II zwanego – uwaga! - Bolesławem Zapomnianym, o którym nie wiemy literalnie nic, poza tym, że historycy z uporem utrzymują, iż był to tak naprawdę Bezprym - pierwszy syn Bolesława Chrobrego spłodzony z węgierską księżniczką. Uczmy się więc, jak radzić sobie z wyrzutkami, na wzór egipskich kapłanów skuwających ze świątynnych murów wizerunki przeniewierczych faraonów.

Jeszcze słówko do służb tajnych, widnych i dwupłciowych. Do diaska, potrafiliśmy przetrzymywać w Klewkach afgańskich talibów i to tak, że prawie nikt się nie dowiedział, a nie potrafimy unieszkodliwić jednego Bolka, który hasa po wolności i bruździ, dostarczając żeru przeróżnym karłom moralnym, jątrzycielom i opluwaczom? Co to, nie stać nas na własnego więźnia stanu, Bolesława w Żelaznej Masce?

A dla Skarbu Narodowego wielki szacun – szacun humoris causa.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

czwartek, 1 marca 2012

Bitwa o pamięć


„Polskie obozy koncentracyjne” i Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych” w optyce „fejginiątek”.


I. Mobilizacja przed 1 Marca

Na temat komunistycznych łagrów w okupowanej przez sowietów Polsce przez długie lata panowało w establishmentowych mediodajniach, z „Wyborczą” na czele, głuche milczenie. Może napomykano coś niecoś przy takich okazjach jak sprawa ekstradycji Salomona Morela, ale generalnie uznano, że nie należy zaprzątać głów ludności autochtonicznej tego typu zaszłościami, mogącymi rzucać cień na rodzinno-towarzyskie koneksje rozmaitych a wpływowych „fejginiątek” (że tak pożyczę określenie Jerzego Targalskiego), stanowiących dziś elitę obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP.

Tak było do momentu, kiedy to jakiś spryciula wpadł na genialny w swej prostocie pomysł, by tych prywislańskich łagrów użyć do uderzenia w pamięć historyczną Polaków i ożenić je z określeniem „polskie obozy koncentracyjne”. Jestem dziwnie pewien, iż od tej pory owe „polskie obozy” będą powracać przy najróżniejszych okazjach, albowiem zostały szczęśliwie wyegzorcyzmowane przez kapłanów sekty z Czerskiej i pobłogosławione jako kolejny element antypedagogiki wstydu, mającej permanentnie zaniżać samoocenę Polaków, by tresowana w antynarodowym duchu lumpeninteligencja tym chętniej „wyrzekła się polskości”.

Moment na ofensywę został wybrany nieprzypadkowo. Przypadający na 1 marca Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych” - w rocznicę wykonania w więzieniu mokotowskim wyroku śmierci na siedmiu członkach IV Komendy Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość" – i związane z nim obchody będące kolejnym przejawem oddolnej, społecznej samoorganizacji „Wolnych Polaków” musiał poskutkować wzmożoną mobilizacją i koniecznością zakomunikowania wyznawcom, co powinni sądzić o czasach II konspiracji.

II. „GW” w taktycznym sojuszu z pruskim rewizjonistą

Pretekstu dostarczył film Pawła Siegera „Polskie obozy koncentracyjne” opowiadający o powojennych gułagach na Śląsku. Film można obejrzeć na stronie o wdzięcznej nazwie „siegersraum.com” - pisanej charakterystyczną, gotycką czcionką. Sam autor definiuje siebie jako „Prusaka” (cyt. „Być Niemcem to nie honor - to wyzwanie dla wybitnie odważnych, albo totalnie durnych. Dlatego wolę mówić, że jestem Prusak. Choć Prusak i Niemiec ze mnie jak z cegły myśliwiec bombardujący. Ale jednak Prusak... Albo coś na kształt... A czym jest SIEGERSRAUM? Jest moim „Raum". Moim miejscem, moim Lebensraum.” http://siegersraum.com/pl/index_pl.php?op=1&it=3 ).

Jak widać, dla „GW” nie ma wroga, gdy trzeba poprzez anty-politykę historyczną zrobić kolejny podkop w ramach podrywania godnościowych podstaw patriotyzmu. Może być nawet taktyczny sojusz z pruskim rewizjonistą lansującym przy wsparciu Ruchu Autonomii Śląska zredefiniowany termin, z którym usiłują z różnym powodzeniem walczyć ludzie dobrej woli na całym świecie. I absolutnie nie przeszkadza, że pod innymi względami pan Sieger jest przeciwieństwem kulturowo-obyczajowej linii „Wyborczej”, gromiąc w swym manifeście multikulturalizm i odejście Europy od swych cywilizacyjnych korzeni („Jestem rewizjonista i konserwatysta. I libertarianin. Może, gdybym był homoseksualnym związkowym działaczem bzykającym jakiegoś małego Turka, czy Kurda, albo gdybym był dość odrażającą aktywistką feministyczną, dla której "orgazm" to jedynie termin z Wikipedii, to może mówiłbym/ mówiłabym inaczej.”). To nieistotne, tego się czytelnikom nie powie – no bo ilu z nich zada sobie trud, by zajrzeć na internetową stronę Siegera?

Na gorzką ironię zakrawa fakt, że „GW” zaangażowała się w lansowanie prusko-rewizjonistycznej narracji wkrótce po tym, jak największa amerykańska agencja prasowa Associated Press dzięki akcji Fundacji Kościuszkowskiej i Alexa Storożyńskiego zrezygnowała z używania terminu „polskie obozy koncentracyjne”, co zostało wpisane do firmowego „style booka”.

III. Anty-polityka historyczna

Teraz uwaga. To nie jest tak, że środowisko salonowszczyzny nie uprawia polityki historycznej. Uprawia, jak najbardziej, tylko po swojemu. Ta, jak napisałem wyżej, anty-polityka historyczna jest elementem szerszej antygodnościowej socjotechniki, mającej obezwładnić moralnie Polaków - żeby sobie nie wyobrażali za dużo, tylko pokornie przełykali wstyd i stali się powolną, spętaną kompleksami, łatwo sterowalną masą, nieświadomą własnej historii. Przeszłość ma się jawić jako pasmo czarnych plam, ciąg hańby i śmieszności. Z jednym wyjątkiem – komunistycznych zdrajców. Ci zawsze mogą liczyć na ciepłe słowo i zrozumienie dla „dramatycznych okoliczności” w jakich przyszło im funkcjonować. Kiedy zaś oprawców nie da się usprawiedliwić w żaden sposób, jak w przypadku nadzorców powojennych łagrów, należy zwekslować dyskurs na to, że byli to po prostu Polacy działający z ramienia legalnych władz ówczesnego polskiego państwa, a więc kolejny powód do wstydu.

Otóż nie. Byli to odszczepieńcy, kierujący się mottem Moczara z 1948 roku: „Związek Radziecki jest nie tylko naszym sojusznikiem - to jest powiedzenie dla narodu. Dla nas, partyjniaków, ZSRR jest naszą Ojczyzną, a granice nasze nie jestem w stanie dziś określić, dziś są za Berlinem, a jutro będą na Gibraltarze". Byli to zdrajcy polscy, żydowscy, rosyjscy, którzy wyrzekli się własnych narodowych tożsamości na rzecz komunizmu i którzy w „klasowym patriotyzmie” realizowali się o tyle, o ile utożsamiał się on z sowieckimi interesami. Polacy którzy nie chcieli iść w ich ślady byli wrogiem – jako naród, jako masa do przerobienia, mierzwa pod nowy komunistyczny świat – i to oni od Władywostoku po Śląsk ginęli w komunistycznych koncłagrach z rąk czerwonych oprawców dla których internacjonalistyczna ojczyzna była tam, dokąd sięgały Sowiety.

„Fejginiątka” i ich akolici boją się takiego postawienia sprawy. Zbyt wiele mają rodzinnych i towarzyskich zaszłości, za bardzo boją się Polaków i zbyt mocno uwierzyli w wykreowana przez siebie legendę „endeckiego ciemnogrodu” podbudowaną środowiskową martyrologią Marca 1968, kiedy to w ramach partyjnych rozgrywek niedawny żarliwy internacjonalista Moczar użył narodowo-komunistycznej pałki do wykoszenia konkurencji. Dlatego też powodowani swoistą wewnątrzpolską ksenofobią ruszają do kolejnej bitwy o pamięć, albowiem zadekretowane zostało, iż marzec w społecznej świadomości kojarzyć się winien wyłącznie z ICH Marcem – mitologią „komandosów” mającą stanowić coroczną okazję do walenia tubylców po głowach kłonicą „wyssanego z mlekiem matki antysemityzmu” i utrzymywania polskiej tłuszczy w permanentnym poczuciu winy.

IV. Bitwa o pamięć

Pamięć zbiorowa nie znosi konkurencji, dlatego też marcowe święto ku czci Żołnierzy Wyklętych należy zdezawuować i unieważnić już na starcie, by nie zdołało się zagnieździć w powszechnej świadomości. Tak jak Marsz Niepodległości kojarzyć miał się z burdami i obciachem, tak również i Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych” należy obwołać świętem „pisowców” i „moherów”, co jasno zaznaczył przodujący w pracy ideologicznej i wyszkoleniu bojowym Seweryn Blumsztajn, grzmiąc: „Zawsze ci sami: "żałobnicy smoleńscy", skrajna nacjonalistyczna prawica (ONR, Młodzież Wszechpolska, NOP), kluby "Gazety Polskiej", patriotyczni kibole, nieodzowny profesor Jan Żaryn. I oczywiście działacze PiS.” Po tak jednoznacznym wskazaniu ideowego dywersanta, pan Seweryn kończy paradnym finałem: „I zapalając świeczkę na grobie jakiejś stalinowskiej ofiary, będziemy się teraz zastanawiali, w czyim imieniu i komu to służy.”

Szczerze mówiąc, jakoś nie wyobrażam sobie Seweryna Blumsztajna zapalającego choćby ogarek w jakimkolwiek miejscu pamięci, kaźni Żołnierzy Wyklętych. Mentor z „Wyborczej” tylko uczula wczytanych w jego nauki lumpeninteligentów, by przypadkiem żadnemu z nich taka zdrożna myśl w młodym wykształconym łbie nie postała, bo zostanie wyrzucony do czeluści zewnętrznych, gdzie tylko „smoleńscy żałobnicy” i „pisowcy”. Obowiązująca wersja jest bowiem taka, że skoro członków antykomunistycznego podziemia mordowali w „polskich obozach koncentracyjnych” inni „Polacy” o przeciwnych zapatrywaniach politycznych, to mamy do czynienia z jeszcze jedną historyczną hańbą, którą szanujący się leming powinien omijać z daleka.

A gdyby który co bardziej tępy „obrazowaniec” nie zakumał, to „Wyborcza” poczęstuje go łopatologicznym tekstem utrzymanym w militarystycznej retoryce godnej „Żołnierza Wolności”: „W całym kraju zgromadzenia i przemarsze. Zapłoną znicze, w kościołach będą odprawiane uroczyste msze. W tym roku środowiska prawicowe i narodowe z rozmachem przygotowują obchody Dnia Pamięci 'Żołnierzy Wyklętych'” Straszne, prawda? Ale to nic, atmosfera się bowiem zagęszcza: „Chwilę po ukonstytuowaniu sprzymierzeni ogłosili mobilizację wśród polskich patriotów.” I dalej: „Najmocniejsze patriotyczne uderzenie zapowiadane jest w stolicy. Zacznie się na Dworcu Centralnym (...)”. „'Koncentracja' grup biorących udział w obchodach nastąpi przed Grobem Nieznanego Żołnierza. (...)” (wytłuszczenia moje - GG)

Jeśli komuś jeszcze mało, to obok mamy link do zeszłorocznego wywiadu z prof. Rafałem Wnukiem, w którym czytamy: „'Żołnierze wyklęci' byli bardzo różni. Niektórych nie można stawiać za wzór współczesnego obywatelskiego patriotyzmu, bo pod dzisiejszą Polską by się nie podpisali i nie o taką walczyli.

I tutaj pozostaje tylko się zgodzić z diagnozą pana profesora. Pod III RP w jej obecnym kształcie bohaterowie antykomunistycznej II konspiracji nie podpisaliby się z całą pewnością.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL