Tusk zrobi wszystko, by zasłużyć na euro-nagrodę. Za te mrzonki zapłacimy wszyscy i to prędzej niż się wydaje.
I. Wielkie nadzieje
Skoro „Uważam Rze” powołuje się ostatnio na Grzyba, to i Grzyb powoła się na „Uważam Rze”;) Chodzi oczywiście o wiadomość Piotra Zaręby, jakoby Donald Tusk, z zawodu premier, miał być jedynym kandydatem Europejskiej Partii Ludowej (EPP) na Przewodniczącego Komisji Europejskiej po wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2014 roku. Nastąpiło wprawdzie błyskawiczne dementi i to z dwururki – premier „nic o tym nie wie”, zaś minister ds. Twittera, Radosław Sikorski oznajmił wręcz iż rozpuszczanie takich spekulacji jest „nieuprawnione i niepatriotyczne”. Ponieważ jednak zwykłem korzystać z dobrych wzorców i wierzę tylko w zdementowane informacje, to pozwolę sobie stwierdzić, iż z tą euro-posadą dla Ober-Admina Trzeciej RP musi być jednak coś na rzeczy.
Taka perspektywa tłumaczy bowiem całokształt przyjętej linii „nie-rządu” od 2007 roku, zarówno w polityce wewnętrznej, jak i międzynarodowej, która sprowadzała się do zasady: nie narazić się wpływowym graczom w kraju i za granicą. Do niedawna jedynie plotkowano o łasce, jaka miała spłynąć na szefa miejscowej Dyktatury Matołów w postaci jakiejś fuchy w Brukseli, natomiast obecnie znamy już stanowisko i horyzont czasowy – w każdym razie wiemy, do kiedy Tusk musi dodryblować, zanim tu wszystko pierdyknie. Deadline to rok 2014 i wybory do europarlamentu po których nasz Ober-Matoł ma zostać szefem KE.
II. Polityka masowania
To wszystko oczywiście złudzenia - obietnice łakoci, podrzucane przez Merkozego ambitnemu frajerowi usadowionemu na czele wasalnego rządu. Realnie Tusk może liczyć na jakieś pomniejsze stanowisko w Brukseli – może komisarza od prostowania bananów na desce, a może wręcz złapie tylko trzeciorzędną fuchę w banku jak Marcinkiewicz, gdzie będzie zarabiał na chlebek z masełkiem dzieląc się wiedzą na temat Polski i tego ile się z niej jeszcze da wycisnąć. Rostowski już o tym pomyśli, spokojna rozczochrana.
Ten trop wyjaśniałby determinację z jaką tandem Tusk-Rostowski zadłużał Polskę w ostatnich latach (niemal dwukrotny przyrost długu publicznego od 2007 roku), a wiadomo że tzw. „rynki”, czyli międzynarodowi grandziarze finansowi, lubią takie państwa które od nich pożyczają a następnie zwracają z sowitym procentem. I tu jesteśmy niezawodni – obsługa długu Skarbu Państwa to bodaj jedyna systematycznie rosnąca pozycja w budżecie, zaś w tym roku na pokrycie bieżących zobowiązań pójdzie cały płacony przez nas PIT i jeszcze trzeba będzie trochę dołożyć z podniesionego do 23% VAT (więcej w notce „Budapeszt czy Ateny?”). A że „rynki” mają sporo do powiedzenia w Zjednoczonej Europie, to i warto robić im zawczasu dobrze.
Na podobnej zasadzie wyjaśnia się polityka masowania Niemiec, czyli europejskiego hegemona, bez którego wiedzy i zgody nic w Europie zdarzyć się nie może, przedstawiana tubylczej gawiedzi jako „płynięcie z głównym nurtem europejskiej polityki”. To nie tylko słynny „hołd berliński” Radosława Sikorskiego, który zapewne marzy o „twitterowaniu” z fotela zajmowanego obecnie przez baronessę z awansu społecznego - Catherine Ashton. To cały szereg zaniechań poczynionych wbrew fundamentalnym interesom Polski:
- dopuszczenie do upadku stoczni (konkurencja dla Niemiec);
- bierność w sprawie bałtyckiej rury i przyblokowania portów Szczecin-Świnoujście (konkurencyjnych wobec Niemiec);
- rezygnacja z aktywnej polityki w regionie (konkurencyjnej wobec sami-wiecie-kogo) posunięta do tego stopnia, że polskie władze bały się nawet uczestniczyć w pogrzebie Vaclava Havla;
- „reset” w stosunkach z Rosją na smoleńskich trupach (na życzenie Niemiec);
- pasywny styl europrezydencji i przyklepywanie na wyprzódki rozmaitych różności urodzonych na unijnych szczytach wraz z ostatnim paktem fiskalnym, na dodatek razem z tajemniczymi załącznikami;
- przekazanie 6 miliardów z rezerwy NBP na dofinansowanie MFW (na życzenie...itd.);
wreszcie:
- symboliczna wymiana szefa delegacji PO w Parlamencie Europejskim z Jacka Saryusza-Wolskiego, który od czasu do czasu próbował się stawiać euro-decydentom na spolegliwie entuzjastyczną Różę Marię Gräfin von Thun und Hohenstein.
III. Nie dla psa kiełbasa
No dobrze, ale czemu uważam, że mimo tych wszystkich lokajskich zasług Donald Tusk w 2014 roku obejdzie się smakiem? Ano dlatego, że gdyby faktycznie chciano go namaścić na Przewodniczącego KE, to oszczędzono by mu rozlicznych afrontów, które musiał znosić ostatnimi czasy z zaciśniętymi zębami i przymilnym uśmiechem na facjacie. Afrontów oszczędzono by choćby po to, aby nie podrywać powagi urzędu, który ma rzekomo objąć. „Podrywanie godnościowych podstaw” w imię partykularnych interesów to zabawa dla naszych piłkarzyków, na europejskich salonach robi się poważną politykę, poważnymi środkami.
Nie kazano by więc Donkowi czekać w korytarzu na wieści o tym, co przedstawią mu do podpisania dorośli, jak miało to miejsce w przypadku paktu fiskalnego, nie odstawiono by go od gremium decydującego o gospodarczej przyszłości Europy, nie zlekceważono by demonstracyjnie naszych interesów w kwestii Nord Streamu (przedstawicieli Polski nie zaproszono nawet na otwarcie gazociągu, mimo iż zyskał status inwestycji unijnej, a Polska sprawowała wtedy prezydencję), wreszcie – to ostatnio – nie olano by naszego weta w sprawie pakietu klimatycznego stwierdzeniem, że rujnujące nas ustalenia tak czy owak zostaną wdrożone. Skoro więc Polska została już koncertowo sprowadzona do parteru, do roli „obrotowej bliskiej zagranicy”, to jaki sens ma dopieszczanie i sztuczne podnoszenie znaczenia figuranta, który stanowisko zawdzięcza Fundacji Adenauera?
Chyba, że opisane wyżej pasmo upokorzeń to taki europejski rytuał inicjacyjny dla adeptów aspirujących do plemienia Brukselczyków. Wiecie: wśród ludów prymitywnych funkcjonują - na ogół dość przykre i bolesne - obrzędy, które każdy młodzian musi przejść, by zostać przyjętym do grona dorosłych wojowników, wykazując tym samym determinację jak bardzo mu zależy, tudzież szacunek wobec starszyzny i plemienia. Czyżby proces trybalizacji ludu brukselskiego zaszedł aż tak daleko? A może jednak jest tak, jak prognozuje Piotr Zaręba, że „Merkozy” podaruje jednak Tuskowi prominentną fuchę, traktując to jako element gry na osłabienie znaczenia Komisji Europejskiej, konkurencyjnej wobec niemiecko-francuskiego tandemu? Wiem, że to sprzeczne z tym, co napisałem nieco wyżej, ale powiedzmy, że słabo bo słabo, ale dopuszczam i taką możliwość.
IV. Kariera kosztem Polski
Swoją drogą, ciekawe kiedy Tusk dowiedział się o widokach na synekurę. Po wyborach w 2007? A może wcześniej były mgliste sygnały, natomiast konkretny przekaz otrzymał w początkach 2010, kiedy to zapałał nagłą niechęcią do „żyrandola” i z dnia na dzień zrezygnował ze startowania w wyborach prezydenckich? Czyżby poszedł komunikat: będziesz przewodniczącym KE, tylko masz bojowe zadanie – zostać na stanowisku premiera, wygrać po raz drugi wybory i dopilnować, by wszystko tutaj szło po naszej myśli? Kto mógł przekazać taką iskrówkę? Czy był to hipotetyczny „berliński łącznik” – Paweł Graś, który - być może - dodatkowo pilnuje z nadania Berlina, by Tusk się przypadkiem nie znarowił?
Po prawdzie, to z naszego punktu widzenia nie ma znaczenia, czy Tusk zasiądzie na brukselskim stolcu. Nawet jeśli (choć w to nie wierzę), to jak napisał jeden z komentatorów (przepraszam, nie pamiętam kto), Polska i tak będzie miała z niego tyle pożytku, co Portugalia z Barroso. Ważne jest co innego: to mianowicie, iż Admin wierzy w te obiecanki i zrobi wszystko, by zasłużyć na euro-splendory, co oznacza dalszy dryf naszego kraju „w głównym nurcie” i degrengoladę Polski w roli „obrotowej bliskiej zagranicy”. Za te mrzonki zapłacimy wszyscy i to prędzej niż się wydaje.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL
Notki o zbliżonej tematyce:
http://niepoprawni.pl/blog/287/obrotowa-bliska-zagranica
http://niepoprawni.pl/blog/287/admin-donek-fiskalnie-wypaktowany
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz