niedziela, 29 października 2017

Kto ma krew na rękach?

Krew tego człowieka mają na swych rękach cyniczni manipulatorzy i specjaliści od wywoływania masowej histerii usadowieni w polityczno-medialnej „totalnej opozycji”.


I. Cynizm i hipokryzja

W czwartek 19 października ok. godz. 16:30 przed Pałacem Kultury i Nauki podpalił się 54-letni mężczyzna. Płomienie udało się ugasić, lecz desperat doznał rozległych obrażeń i został w stanie ciężkim przewieziony do szpitala. Szybko okazało się, że do tragicznego kroku popchnęły go względy polityczne – zostawił list w którym szczegółowo wyjaśnia swoje motywy, obarczając winą obecny rząd: „chciałbym, aby prezes PiS i PiS-owska nomenklatura przyjęła do wiadomości, że moja śmierć bezpośrednio ich obciąża, i że mają moją krew na swoich rękach”.

Spuściłbym nad tym wydarzeniem zasłonę milczenia, gdyby nie jeden aspekt – otóż tragedia z miejsca została wykorzystana przez media i osoby publiczne kojarzone z tzw. totalną opozycją. Szczyt bezwstydu pobił na swym blogu na stronach tygodnika „Polityka” prof. Jan Hartman, uchodzący – co ważne – za etyka. We wpisie zatytułowanym „Podziękowanie dla samobójcy” (!) porównał czyn człowieka spod PKiN do samospalenia Ryszarda Siwca na Stadionie X-lecia w proteście przeciw udziałowi PRL w inwazji na Czechosłowację w 1968 r. Najbardziej jednak bulwersujące są dalsze słowa Hartmana, który wprost wyraża nadzieję na polityczne zyski z ewentualnej śmierci samobójcy: „Ta śmierć (pytacie, czy na nią czekam? I tak, i nie…) będzie (byłaby) w historii reżimu Kaczyńskiego cezurą”. Rozumieją Państwo? Etyk Hartman jest w rozterce, bo nie wie, czy życzyć temu człowiekowi śmierci – „i tak, i nie...”. A czym owe wątpliwości są spowodowane? Ano, wyjaśnia to w końcówce wpisu: „Jeśli ten człowiek umrze, nasz niemrawa i nierówna walka z reżimem PiS będzie miała nowy symbol i nowego bohatera. Stanie się odtąd poważniejsza – bo w polityce powaga jest następstwem czyjejś śmierci. I za to – niezależnie od tego, czy samobójca przeżyje, czy nie – chciałbym mu już dziś z uszanowaniem podziękować”. Krótko mówiąc, „totalna opozycja” potrzebuje tej śmierci jako symbolu do wciągnięcia na sztandary. To jest polityczny kanibalizm.

Na stronach tejże internetowej „Polityki” wtóruje Hartmanowi Adam Szostkiewicz, również przywołujący Ryszarda Siwca i piszący – jakże by inaczej – o niezgodzie na „dzielenie społeczeństwa przez rządzących”. Oczywiście, nie mógł zmilczeć również Jacek Żakowski - w komentarzu na „WP.pl” mamy znów nawiązanie do Siwca, ponadto też do Jana Palacha, który dokonał samospalenia w 1969 r. w Pradze, połączone z obłudnym wezwaniem (do PiS oczywiście), by zaprzestać eskalowania politycznych emocji... Porażający cynizm i hipokryzja. Już tłumaczę dlaczego.


II. Ofiary rządu PO

Po pierwsze, mężczyzna spod Pałacu Kultury bynajmniej nie był „pierwszym” od czasów Ryszarda Siwca człowiekiem, który zdecydował się na podobny czyn – jak próbuje się nam wmówić. Nie dalej jak sześć lat temu, w 2011 r., pod Kancelarią Premiera Donalda Tuska podpalił się Andrzej Żydek – były funkcjonariusz CBŚ i inspektor urzędu skarbowego na warszawskiej Pradze. Andrzej Żydek został zaszczuty przez swych przełożonych, a w końcu zwolniony z pracy za próby wyjaśniania nieprawidłowości polegających na zaniechaniu ścigania przestępstw skarbowych, co prowadziło do ich taśmowego przedawniania i ogromnych strat Skarbu Państwa. Kontrola z Ministerstwa Finansów ukręciła sprawie łeb, winnych nie znaleziono. Jedyną ofiarą stał się zbyt dociekliwy urzędnik, którego zwolnienie z pracy z nieformalnym „wilczym biletem” zepchnęło w biedę. Listy pisane do Donalda Tuska i innych polityków (m.in. Julii Pitery) pozostały bez odpowiedzi. W jednym z nich czytamy: „(...) jak to się dzieje, że osoby co do których istnieje podejrzenie popełnienia wielu przestępstw pozostają bezkarne, a ja za to, że miałem odwagę sprzeciwić się takim działaniom i odmówić brania udziału w popełnianiu przestępstw zostałem zepchnięty na margines życia w tym »demokratycznym i praworządnym kraju«?”.

Żonie zostawił list ze słowami: „Kochana żono, piszę do Was ostatni raz. W sensie psychicznym i fizycznym jestem wrakiem człowieka. Zniszczyli mi życie i wiarę w jakiekolwiek wartości. Zostało mi jedyne, honorowe wyjście. Po mojej śmierci zgłoś się po rentę. Jej komornik nie zajmie. I ratuj co się da, ratuj mieszkanie”. Pan Andrzej na szczęście przeżył próbę samobójczą, mieszka dziś wraz z rodziną na południu Polski.

Dwa lata później, w 2013 r., również przed Kancelarią Premiera, podpalił się pochodzący z Kielc 56-letni Andrzej Filipiak. Poprosił żonę o 30 zł na bilet i wsiadł w pociąg do Warszawy. Do samobójstwa popchnęła go bieda, na którą nie było miejsca w oficjalnym propagandowym przekazie „zielonej wyspy”. Z powodów zdrowotnych utracił pracę, nie był w stanie wraz z rodziną przeżyć z głodowych zapomóg i zasiłków. Płonącego mężczyznę próbowali ratować protestujący równolegle przed KPRM związkowcy – niestety, obrażenia były zbyt poważne i kilka dni później Andrzej Filipiak zmarł.

Te tragedie nie pasują jakoś opozycyjnym komentatorom do obrazka.


III. Stado szakali

Teraz kolejna rzecz. Do samospalenia pod PKiN doszło w rocznicę zamachu na Marka Rosiaka dokonanego przez Ryszarda Cybę 19 października 2010 r. - i śmiem twierdzić, że oba wydarzenia są awersem i rewersem tego samego medalu. W obu przypadkach mamy bowiem do czynienia z zainfekowaniem toksyczną, nienawistną propagandą – reakcja, czyli agresja skierowana przeciw innym, bądź przeciw sobie, jest tylko kwestią indywidualnej konstrukcji psychicznej danego człowieka. List Cyby nie pozostawia wątpliwości, spójrzmy: „Na początku chciałbym przeprosić pokrzywdzonych za to co zrobiłem, ale winę ponosi PiS. Jarosław Kaczyński i Lech Kaczyński, który spóźnił się na samolot i nie chciał się spóźnić się na uroczystości, doprowadził do katastrofy smoleńskiej przez zmuszenie załogi samolotu do lądowania w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych i słabo wyposażonym lotnisku. Według mnie to Lech Kaczyński jest największym mordercą Polskim od czasu II wojny światowej”. Mamy tu odzwierciedlenie medialnego jazgotu rozpętanego po tragedii smoleńskiej w skali 1:1.

Podobnie z listem pozostawionym przez mężczyznę spod Pałacu Kultury. Jako powody samopodpalenia wylicza 15 punktów będących streszczeniem tego, co przelewa się w mediach przez 24 godziny na dobę od wyborów 2015 r. - terror, faszyzm, dyktatura, PRL, wyrzucą nas z Europy... Tę zmasowaną intoksykację podbijają dodatkowo histeryczne wypowiedzi celebrytów oraz hasła skandowane na opozycyjnych wiecach. W manifeście samobójcy wszystko to jest oddane w skondensowanej formie. Mowa jest m.in. o ograniczaniu wolności obywatelskich, niszczeniu Trybunału Konstytucyjnego i niezależnych sądów, łamaniu konstytucji, marginalizacji i ośmieszaniu Polski na arenie międzynarodowej, wycince Puszczy Białowieskiej, nienawistnych „miesięcznicach smoleńskich”, niszczeniu autorytetów (Lech Wałęsa), wrogości wobec „uchodźców” i „mniejszości” (LGBT), ubezwłasnowolnieniu mediów publicznych, upartyjnieniu służb specjalnych, reformie oświaty, ignorowaniu protestów w służbie zdrowia... Wypisz, wymaluj – agenda „totalnej opozycji”.

Trzeba przy tym zauważyć, że tragiczne kroki Andrzeja Żydka i Andrzeja Filipiaka spowodowane były ich namacalnymi, życiowymi doświadczeniami – biedą i bezprawiem. Oni mieli okazję na własnej skórze popróbować uroków „zielonej wyspy” i „polityki miłości”. W odróżnieniu od nich, Cyba i desperat z Placu Defilad posunęli się do drastycznych kroków pod wpływem czysto wirtualnego, medialnego Matrixu, który skutecznie im wmówił, że Kaczyńscy winni są Smoleńska, a Polska stacza się w otchłań totalitaryzmu.

A zatem na pytanie, kto ma krew na rękach, odpowiadam: krew tego człowieka mają na swych rękach cyniczni manipulatorzy i specjaliści od wywoływania masowej histerii usadowieni w polityczno-medialnej „totalnej opozycji”. Czy się cofną? Ależ gdzież tam - oni dziś nie posiadają się ze szczęścia, jak cytowany tu Jan Hartman, że wreszcie udało się kogoś skutecznie podbechtać i będą na tej tragedii żerować niczym stado szakali.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Ryszard Cyba i system kłamstwa

Mordercy zza biurek


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 43 (27.10-02.11.2017)

Dobry wujek George

Instytucje związane z Sorosem nie są żadnymi „organizacjami charytatywnymi”, lecz narzędziami inżynierii społecznej.


George Soros najwyraźniej doszedł do wniosku, że jednak jest śmiertelny – a że ma już 87 lat i zdecydowanie jest mu bliżej niż dalej, więc postanowił jeszcze za życia rozdysponować swój majątek. I tak oto dowiedzieliśmy się, że przekazał 18 mld. dolarów swej fundacji Open Society (a w zasadzie konglomeratowi ponad 40 instytucji funkcjonującemu pod wspólną nazwą „Open Society Foundations”), sobie zostawiając marne 5 mld. dol. na drobne wydatki. Tym samym organizacja ta stała się drugą pod względem zamożności fundacją po fundacji Billa i Melindy Gatesów. Technicznie wygląda to tak, że Soros Fund Management będzie przekazywać swoje aktywa Open Society, nad wszystkim zaś czuwać ma rada powiernicza z Sorosem na czele. Środki otrzymane przez Open Society nie będą używane do operacji giełdowych, zaś Soros Fund Management stać się ma w długofalowej perspektywie źródłem finansowego wsparcia dla fundacji miliardera.

Gimnastykuję się tutaj jak mogę, żeby w kontekście Sorosa i założonych przez niego instytucji unikać takich określeń, jak „filantrop”, czy „działalność charytatywna”, którymi bezrefleksyjnie zwykło się opatrywać jego działalność w mediach. Nie tylko ze względu na sposób w jaki dorobił się swojego majątku – jak wiadomo, człowiek ten jest bezwzględnym giełdowym spekulantem, mającym na swym koncie co najmniej dwa kryzysy. Pierwszy, to atak na brytyjskiego funta (16 września 1992 r. - tzw. „czarna środa”), który wraz z zarobionym na tej operacji miliardem dolarów przyniósł mu miano „człowieka, który złamał Bank Anglii”. Drugi zaś, to kryzys na rynkach azjatyckich w 1997 r. i załamanie tamtejszych gospodarek, wtrącające miliony ludzi w nędzę. To zresztą stały modus operandi – Soros patrzy gdzie nabrzmiewa „bańka” (jak z przeszacowanym funtem w 1992 r.), a następnie rozpoczyna agresywną grę obliczoną na jej „przekłucie”. W uproszczeniu można powiedzieć, że spełnia on w świecie finansów rolę będącą odpowiednikiem drapieżników i padlinożerców w przyrodzie – wypatruje osłabionego osobnika i albo atakuje, albo cierpliwie czeka, aż ten padnie, by pożywić się mięsem ofiary. Swojego czasu zresztą postać tę znakomicie opisał na łamach „Gazety Finansowej” Krzysztof Osiejuk - dodam więc tylko, że metody Sorosa dane było nam i pozostałym krajom regionu przetestować na własnej skórze przy okazji sławetnej „transformacji gospodarczej”.

No dobrze, powie ktoś - jak się dorobił, tak się dorobił, ale przecież koniec końców zaangażował się w działalność charytatywną. Odpowiem tak: właśnie owa „filantropijna” otoczka jest podstawowym fałszem, jaki wokół siebie zbudował. Rzecz bowiem w tym, że jego aktywność na niwie społeczno-politycznej nie ma nic wspólnego z dobroczynnością – a jeżeli już, to marginalnie. Otóż Soros, jako uczeń Karla Poppera i wyznawca koncepcji „społeczeństwa otwartego” inwestuje w urzeczywistnienie tej utopii - a kto wie, może wręcz motorem napędowym jego drapieżczych spekulacji jest właśnie chęć pozyskania środków na spełnienie idei swojego mistrza. Owa idee fixe to świat bez granic, bez państw narodowych, ba – bez narodów jako takich, bo te mają rozpłynąć się w multikulturowej magmie. Taki globalny, wymieszany zbiór luźnych ludzkich atomów, wyzbytych historycznego dziedzictwa i związanego z nim poczucia tożsamości jest ucieleśnieniem marzeń inżynierów społecznych o uzyskaniu wydajnego „nawozu historii” - bezwolnego, łatwo sterowalnego tłumu idealnych konsumentów i siły roboczej. Oczywiście, permanentnym strzyżeniem owego stada zajmowaliby się ludzie pokroju Sorosa i jego kolegów ze światowej finansjery. I właśnie realizacji tej wielkiej inwestycji Soros poświęcił się bez reszty – a że projekt mimo wszystko przebiega z oporami i „filantrop” zorientował się, że za życia nie ujrzy zapewne pomyślnego finału swych zabiegów, to zadbał o to, by przedsięwzięcie przynajmniej od strony finansowej przebiegało gładko również po jego śmierci.

Podkreślmy to raz jeszcze – instytucje związane z Sorosem nie są żadnymi „organizacjami charytatywnymi”, lecz narzędziami inżynierii społecznej (wystarczy spojrzeć na co wydaje swoje miliony Fundacja Batorego). Jego Uniwersytet Środkowoeuropejski nie jest zaś projektem edukacyjnym dla utalentowanej młodzieży, tylko kuźnicą janczarów ideologii multi-kulti i lewicowego „postępu” (znów – wystarczy spojrzeć na jego wychowanka, obecnego Rzecznika Praw Obywatelskich, Adama Bodnara). Natomiast różne programy stypendialne i grantowe są instrumentem korumpowania elit poszczególnych krajów. Soros ostatnio nawet już nie próbuje ukrywać swego politycznego zaangażowania (najwyraźniej traci cierpliwość) jawnie występując przeciw politykom pokroju Orbana czy Trumpa, pomstując na „populizm”, tudzież kreując się na mentora brukselskich eurokratów - podobnie jak otwarcie wspiera migracyjną falę zalewającą nasz kontynent. A zatem, mamy inżynierię finansową w służbie „Nowego Wspaniałego Świata” - i taki jest prawdziwy sens wspomnianej na początku rekordowej donacji.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Plan Sorosa dla Europy


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 43-44 (27.10-09.11.2017)

niedziela, 22 października 2017

Ringier Axel Springer, czyli Imperium kontratakuje

Pozew RAS da się streścić filmowym cytatem - „jeśli cię złapią za rękę, krzycz, że to nie twoja ręka”.


I. RAS idzie w zaparte

Ringier Axel Springer skierował przeciw „Warszawskiej Gazecie” pozew w którym domaga się od nas publikacji przeprosin i 400 tys. zł. odszkodowania na cele społeczne. Szczerze mówiąc, w całej tej sytuacji towarzyszy mi narastające poczucie absurdu. Wiadomo co napisał Mark Dekan do swoich podwładnych w słynnym newsletterze po wyborze Donalda Tuska na stanowisko Przewodniczącego Rady Europejskiej; jego treść została odebrana jednoznacznie przez środowisko dziennikarskie i opinię publiczną jako niedopuszczalna ingerencja w niezależność dziennikarską i swoisty instruktaż; oburzenie wyrażali dziennikarze, w tym m.in. byli pracownicy RAS i Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP. Charakterystyczne jest, że listu Dekana bronili w zasadzie jedynie aktualni pracownicy RAS – dla całej reszty postronnych obserwatorów sprawa była oczywista. W artykule „Medialna V kolumna” od którego zaczęła się awantura, nazwałem jedynie rzeczy po imieniu - i misję tę (bo to jest misja – przedstawiać sprawy tak jak się mają, bez eufemizmów i upiększeń) „Warszawska Gazeta” kontynuowała w kolejnych tekstach. Tymczasem szefostwo Ringier Axel Springer Polska zamiast zapaść się pod ziemię ze wstydu i pozwolić czytelnikom zapomnieć o sobie i nieszczęsnej wpadce z korporacyjnym okólnikiem, postanowiło przejść do kontrataku, wbrew elementarnym faktom i przyzwoitości utrzymując, że Mark Dekan wcale nie napisał tego, co napisał, a jego pismo to były tylko takie utrzymane w europejskim duchu „życzenia wszystkiego najlepszego” (wyjaśniam czytającym zapewne te słowa przedstawicielom RAS – użyłem tu przenośni, więc proszę nie odczytywać tego dosłownie, jak mają Państwo w zwyczaju przy tego typu frazach).

W każdym razie, pozew da się streścić filmowym cytatem - „jeśli cię złapią za rękę, krzycz, że to nie twoja ręka”. Niemiecko-szwajcarski koncern idzie w zaparte utrzymując, jak wynika z jego stanowiska, że nie padły takie zdania, jak „ideologia i prymitywne manipulacje przegrały z wartościami i rozsądkiem”, „w nadchodzącym czasie na autostradzie unijnej integracji pojawia się nie tylko pas szybkiego i wolnego ruchu, ale też parkingi. I to jest właśnie moment, gdy do gry włączają się wolne media, takie jak my” czy „podpowiedzmy im (czytelnikom – PL) co zrobić, żeby pozostać na pasie szybkiego ruchu i nie skończyć na parkingu”. Jak rozumiem, nie było również wyraźnego spozycjonowania się po jednej ze stron politycznego sporu („Razem z Tuskiem wygrali Polacy - wszyscy ci, którzy są dumni z przynależności do Unii Europejskiej”). Podkreślam – to nie jest ogólnikowe przypomnienie o „wartościach”, tylko wyrażone wprost oczekiwanie co do linii redakcyjnej podległych Dekanowi mediów i tonu w jakim dziennikarze powinni informować swoich odbiorców o wydarzeniach politycznych.


II. Bezstronność po niemiecku

Powyższe jest oczywiste dla każdego kto potrafi czytać ze zrozumieniem, dlatego koncern czując zapewne słabość swej argumentacji polegającej na odwracaniu kota ogonem, usiłował zmusić „Warszawską Gazetę” do milczenia śląc pisma przedprocesowe w których domagał się przeprosin i odszkodowań, licząc zapewne na tzw. „efekt mrożący”.

W pozwie szczególnie ubawił mnie fragment, w którym RAS stwierdza, iż „powód przy prowadzeniu działalności nie kieruje się względami politycznymi, nie manipuluje informacjami w celach politycznych, nie organizuje na nikogo nagonki, a przede wszystkim nie działa wbrew czy przeciwko interesom Polski. Powód nie naciska na swoich dziennikarzy, nie wymusza na nich niczego i nie dyktuje im co i jak mają pisać”. Czyli klasyczne zaklinanie rzeczywistości spod znaku: „komu wierzysz – mnie, czy własnym oczom?”. Retoryczne pytanie – czy tekst prezentujący pogląd, że zwycięstwo Tuska wbrew stanowisku polskiego rządu wcale nie jest wygraną „rozsądku i wartości” miałby szansę na zaistnienie w którymś z mediów RAS? Co do braku nacisków – wystarczy przypomnieć historię tekstu „Forbesa” „Kadisz za milion dolarów” po którym pracę stracił redaktor naczelny i autor artykułu, a gazeta zamieściła sążniste przeprosiny czy opisywaną w mediach działalność Petera Priora w „Fakcie” ingerującego w materiały redakcyjne krytyczne wobec PO, by wybuchnąć pustym śmiechem. A jeśli chodzi o nagonki – jak inaczej zinterpretować słynne okładki „Newsweeka” z Antonim Macierewiczem jako talibem, czy Jarosławem Kaczyńskim przedstawionym ze złowrogą miną na tle płomieni i podpisem „Dzień świra”? Z innej beczki – jak odebrać materiał prezentujący wypoczywających nad morzem Polaków, beneficjentów programu 500+, jako zgraję pijanych barbarzyńców zanieczyszczających wydmy?


III. Korzenie „europejskich wartości”

Wydawnictwo RAS bardzo ubodły nawiązania do III Rzeszy w warstwie tekstowej i wizualnej naszych artykułów, z czego należałoby wnosić, że można kogoś porównywać do islamskiego terrorysty (jak Macierewicza), ale np. do Goebbelsa – już nie. Podobnie RAS odżegnuje się od podejrzeń, jakoby realizował aktualną linię polityczną Niemiec, podczas gdy rzekomo jedynie prezentuje „wartości europejskie”. Cóż, jedno z drugim ma związek głębszy, niż mogłoby się na pozór wydawać. Jak trafnie zauważyła Reduta Dobrego Imienia w raporcie analizującym ton niemieckich mediów po wyborze Tuska na szefa Rady UE „w relacjach niemieckich mediów poświęconych wynikom szczytu UE i reelekcji Donalda Tuska na stanowisko przewodniczącego RE dominowała satysfakcja. Wybór Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej uznany został za porażkę polskiego rządu” - wypisz wymaluj, retoryka newslettera Marka Dekana. Więcej - „dla Niemców idea integracji europejskiej wydaje się stanowić element tożsamościowy. Stopień utożsamienia niemieckich elit opiniotwórczych z ideą integracji europejskiej sprawia, że debata/spór traktowane są jako próba podważenia europejskiego ładu”.

I nad tym „elementem tożsamościowym” warto się na chwilę zatrzymać, towarzyszy on bowiem Niemcom nie od dziś. Niedawno miesięcznik „WPiS” w artykule Leszka Sosnowskiego przytoczył fragment „Raportu końcowego gubernatora dystryktu warszawskiego” z grudnia 1944 r. autorstwa oficera SS dr Friedricha Gollerta. Czytamy w nim: „Idea europejska jest szeroko rozpowszechniona wśród narodu polskiego. Dotychczas jednak Polacy obawiali się stale, że nie będzie dla nich miejsca w tej zjednoczonej Europie. Jeśli teraz damy im nadzieję, że w tej nowej Europie będą mogli prowadzić i rozwijać życie zgodnie ze swym charakterem i kulturą, to właśnie obecnie w III Rzeczypospolitej [zabieg autora „WPiS” - chodzi oczywiście o Generalne Gubernatorstwo] przeważająca większość narodu polskiego przyjmie tę politykę niemiecką z największym zrozumieniem”. Porównajcie sobie Państwo ten cytat z retoryką listu Dekana. Brzmi znajomo? Okazuje się, że wzniosłe europejskie frazesy w niemieckim wydaniu są obrośnięte historycznymi kontekstami o których dziś Niemcy wolałyby zapomnieć – więc tym bardziej należy im o tym przypominać.

Patrząc szerzej, trudno wniesiony akurat teraz, po pół roku, pozew traktować inaczej niż jako salwę wyprzedzającą w zbliżającej się kampanii o repolonizację (dekoncentrację) mediów. „Warszawska Gazeta” od zawsze była zwolennikiem tej opcji, ponieważ dominacja zagranicznego kapitału w przestrzeni informacyjnej i opiniotwórczej zawsze niesie ze sobą ryzyko, że krajowa opinia publiczna kształtowana będzie przez obce ośrodki – tym bardziej, jeśli wziąć pod uwagę bliskie związki niemieckich mediów ze światem tamtejszej polityki, wyrażające się chociażby w nieformalnej instytucji „kręgów”. Owe „kręgi” to coś na kształt klubów, w których dziennikarze spotykają się z politykami, by w luźnej atmosferze (np. kolacyjki w restauracjach, grille itp.) uzgadniać przekaz, który następnie idzie w świat jako głos „niezależnych” mediów. Tak wygląda „kontrolna funkcja prasy” w niemieckiej rzeczywistości i nie oszukujmy się – ma to przełożenie także na urabianie opinii publicznej w Polsce.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Media w Niemczech – na służbie władzy


PS. Wklejam treść newslettera Dekana (za wPolityce.pl):



Drogie Koleżanki i Koledzy,
Barcelona kontra PSG 6:1 - co to był za mecz! Jednak to nie te rozgrywki zasłużyły na miano starcia tygodnia. Ta kategoria należała do dwóch Polaków, którzy zmierzyli się ze sobą na arenie europejskiej, a ich spotkanie zakończyło się wynikiem 27:1!
Wyłącznym zwycięzcą nie jest jednak Donald Tusk, tak jak Kaczyński nie jest jedynym przegranym. Razem z Tuskiem wygrali Polacy - wszyscy ci, którzy są dumni z przynależności do Unii Europejskiej.
Badania pokazują, że takie poglądy ma blisko 80% polskiego społeczeństwa. Co do przegranych w tym starciu, to obok Jarosława Kaczyńskiego znalazła się dobra reputacja Polski jako rzetelnego partnera w UE.
Czego się dowiedzieliśmy:
1. Kaczyński, zapewne wbrew sobie, stał się najskuteczniejszym orędownikiem reelekcji Donalda Tuska.
2. Ideologia i prymitywne manipulacje przegrały z wartościami i rozsądkiem. Zarówno rządzone przez Orbana Węgry, jak i pozostałe kraje Grupy Wyszehradzkiej, poparły w głosowaniu Tuska.
3. UE nauczyła się, że o jedność nie warto zabiegać za wszelką cenę. To bardzo cenna lekcja na przyszłość, która z pewnością przyspieszy wdrażanie koncepcji UE różnych prędkości.
Ta ostatnia z lekcji ma kluczowe znaczenie dla Polski. W nadchodzącym czasie na autostradzie unijnej integracji pojawia się nie tylko pas szybkiego i wolnego ruchu, ale też parking. I to jest właśnie moment, gdy do gry włączają się wolne media, takie jak my.
Nigdy nie zapominajmy o podstawowych wartościach, jakie reprezentujemy: opowiadamy się za wolnością, rządami prawa, demokracją i ZJEDNOCZONĄ EUROPĄ.
Pamiętajmy, że większość naszych czytelników i użytkowników należy do tej miażdżącej większości, która popiera członkostwo Polski w UE. Podpowiedzmy im co zrobić, żeby pozostać na pasie szybkiego ruchu i nie skończyć na parkingu.
Stawką w tej grze jest wolność i pomyślność przyszłych pokoleń.
Polacy popierają Unię Europejską.
<Polaków> popiera członkostwo Polski w UE.
Wskazują na to wyniki ankiety przeprowadzonej 9 marca przez Instytut Badań Rynkowych i Społecznych (IBRiS).
osób w wieku 35–44 lat, mieszkających w dużych miastach (pow. 500 tys. mieszkańców) popiera polskie członkostwo w UE - jest to najwyższy poziom akceptacji wśród wszystkich grup wiekowych.
<Polaków > opowiada się za opuszczeniem przez Polskę UE. Jednak w grupie wiekowej 18–24 lat odsetek ten wzrasta do 26%.
Choć wyniki badań napawają optymizmem, to jednocześnie rodzą pytania, na które warto poszukać odpowiedzi.
Dlaczego krytyczna postawa wobec Europy jest widoczna zwłaszcza wśród młodego pokolenia? Dlaczego w mniejszym stopniu wierzy ono w ideę wspólnej Europy?
Z pewnością po części przyczyniło się do tego obrzucanie UE błotem przez populistów oraz kreowany w mediach negatywny obraz pogrążonej w kryzysie Unii. Są to kwestie, na które UE powinna zwrócić większą uwagę.
Obywatele Europy dostrzegli obecność tego trendu wśród młodszego pokolenia i samodzielnie podejmują działania. Swoje poparcie dla zjednoczonej Europy wyrażają poprzez inicjatywę pod nazwą „Pulse of Europe”.
Warto się z nią zapoznać: www.pulseofeurope.eu http://app.getresponse.com/click.html?x=a62b&lc=s0xZO&mc=Iw&s=KbPbmN&u=SeNZj&y=d&
(…)
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 42 (20-26.10.2017)

Ubóstwo i nierówności – bomba zegarowa

Jeśli chodzi o dwie tykające społeczne bomby zegarowe (ubóstwo i rozwarstwienie), to pierwszą zaczynamy rozbrajać, do drugiej nawet się nie zabraliśmy.

17 października to Międzynarodowy Dzień Walki z Ubóstwem. Wprawdzie do tego typu ONZ-owskich „świąt” mam stosunek podobny jak do innych przejawów „nowej świeckiej tradycji” wdrażanej przez różne międzynarodowe agendy, ale w tym przypadku nadarza się akurat okazja, by zwrócić uwagę na kilka istotnych dla naszej wspólnej przyszłości kwestii. Pierwsza informacja, to mile nas łechczące dane Eurostatu wedle których jesteśmy europejskim liderem walki z biedą. W latach 2008-2016 zagrożenie ubóstwem i wykluczeniem społecznym spadło u nas z 30,5 proc. (2008 r.) do 21,9 proc. (2016). Tym samym ze spadkiem o 8,6 pkt. proc. znaleźliśmy się przed Łotwą (5,7) i Rumunią (5,4 pkt. proc.). Warto też dodać, że wreszcie zeszliśmy poniżej unijnej średniej – w 2016 r. w całej UE zagrożonych biedą było 23,4 proc. obywateli.

Z powyższym koresponduje przygotowany z okazji 17 października raport Polskiego Komitetu Europejskiej Sieci Przeciw Ubóstwu (EAPN Polska) pt. „Skrajne ubóstwo i pogłębiona deprywacja materialna w Polsce w latach 2014-2016”. Skupia się on na ubóstwie skrajnym (w 2016 r. uśredniony próg dla różnych typów rodzin wynosił 486 zł. na osobę) i pogłębionej deprywacji materialnej (czyli sytuacji, gdy rodziny nie stać na opłacenie co najmniej 4 z 9 wydatków: czynszu i rachunków za media, odpowiedniego ogrzania domu, niespodziewanych wydatków, jedzenia mięsa, ryby lub ich odpowiednika w białku co drugi dzień, tygodniowego urlopu poza domem, korzystania z samochodu, pralki, telewizora, telefonu). Wynika z niego, że skala skrajnego ubóstwa w latach 2014-2016 spadła z 7,4 do 4,9 proc., co daje spadek o 34 proc. Natomiast pogłębiona deprywacja materialna, która w 2014 r. dotykała 10,4 proc. gospodarstw domowych, w 2016 r. wynosiła 6,7 proc., co oznacza spadek o 36 proc. W obu przypadkach zatem te nader dotkliwe formy biedy zmniejszyły swój zasięg o ponad jedną trzecią.

Warto zatrzymać się nad ubóstwem wśród dzieci. W ubiegłym roku w felietonie „Żegnaj biedo” pisałem w tym miejscu o raporcie EAPN Polska pod kierunkiem prof. Ryszarda Szarfenberga w którym zawarto symulacje dotyczące programu 500+ m.in. na podstawie danych Banku Światowego. W najbardziej optymistycznym wariancie wynikało z nich zmniejszenie skrajnego ubóstwa dzieci z 11,9 do 0,7 proc. a więc o 94 proc. Rzeczywistość zweryfikowała te założenia, niemniej i tutaj postęp jest znaczący. Ubóstwo skrajne dzieci spadło z 11,9 w 2014 do 5,8 proc. w 2016 – czyli o 51 proc. Wg metodologii GUS nastąpił zaś spadek o 44 proc. - z 10,3 proc. do 4,8 proc. Szczególnie znaczący postęp dokonał się w latach 2015-2016 – aż o 36 proc., co ewidentnie związane jest ze startem programu 500+. Podobnie rzecz się ma z pogłębioną deprywacją materialną wśród dzieci – tu również mamy spadek o 44 proc. Wciąż jednak pozostaje ok. 400 tys. dzieci żyjących w skrajnym ubóstwie i tyle samo w warunkach pogłębionej deprywacji materialnej.

Jak było do przewidzenia, znacząco spadło zarówno skrajne ubóstwo, jak i deprywacja materialna wśród rodzin wielodzietnych z dwójką rodziców/opiekunów. Niestety, nie można tego powiedzieć o rodzinach, gdzie występuje jeden opiekun z dziećmi – ich sytuacja w latach 2014-2016 praktycznie nie drgnęła.

Dlaczego powyższe dane są takie ważne? Otóż niwelowanie ubóstwa to nie tylko odruch humanitarny – to przede wszystkim inwestycja w przyszłość. Rodzina wychodząca z biedy staje się bardziej wartościowa z punktu widzenia ogólnospołecznego (mniejsze napięcia społeczne, lepsze perspektywy na przyszłość – chociażby zdobycie odpowiedniego wykształcenia), a także gospodarki („lepsi” konsumenci, wykwalifikowani i bardziej wydajni pracownicy).

Wiąże się z tym również inne zagadnienie – mianowicie, kwestia rozwarstwienia społecznego. A z tym w Polsce (ale też generalnie na świecie) nie jest dobrze – ba, sytuacja wręcz się pogarsza. Zwraca na to uwagę nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy, alarmując (np. w raporcie „World Economic Outlook”), że od 1991 r. w 29 spośród 50 największych gospodarek spadł udział płac w PKB, co na dłuższą metę zagraża rozwojowi gospodarczemu i spójności społecznej – a to gotowa pożywka dla różnych destrukcyjnych tendencji. W związku z tym, MFW rekomenduje działania zmierzające do „redystrybucji kapitału”. Cóż, łatwo powiedzieć – najpierw trzeba by chociażby zmusić globalne koncerny do uczciwego płacenia podatków i dzielenia się wypracowanym bogactwem z pracownikami. W Polsce wg Eurostatu (dane za 2014 r.) mamy do czynienia z największymi nierównościami w zarobkach w całej UE. Po porównaniu płac w przeliczeniu na stawkę godzinową okazało się, że górne 10 proc. zarabia 4,7 raza więcej, niż dolne 10 proc. Dla przykładu - w Szwecji analogiczny wskaźnik wynosi 2,1, w Belgii, Finlandii i Danii – 2,4. A zatem, jeśli chodzi o dwie tykające społeczne bomby zegarowe (ubóstwo i rozwarstwienie), to pierwszą zaczynamy rozbrajać, do drugiej nawet się nie zabraliśmy – a długofalowo jest ona równie niszczycielska.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr nr 42 (20-26.10.2017)

piątek, 20 października 2017

Ruszamy na Moskwę!

Nie oszukujmy się, pojedynki z Rosją (bądź z ZSRR) zawsze były czymś o wiele więcej niż tylko wydarzeniami sportowymi – niezależnie od dyscypliny.

I. Lewandowski superstar

A więc mamy to! Po miesiącach zmagań, emocji, wzlotów (ale też i upadków) wyszarpaliśmy w ostatnim meczu eliminacji bezpośredni awans na rosyjski mundial w 2018 r. „Wyszarpaliśmy” to właściwe określenie, bo za sprawą nieoczekiwanego pogromu w Danii (porażka 4-0) i przestoju w meczu z Czarnogórą, kiedy rywale niespodziewanie w ciągu kilku minut wyrównali na 2-2, niemal do końca nie byliśmy pewni utrzymania pierwszego miejsca w grupie. Wprawdzie remis nas zadowalał, ale wystarczyło, by Czarnogóra poszła za ciosem i strzeliła trzecią bramkę... Na szczęście mamy Roberta Lewandowskiego – absolutny piłkarski fenomen, który w tych eliminacjach niejednokrotnie ratował naszą drużynę z opresji (chociażby w meczu z Armenią w Warszawie, gdy strzelił zwycięskiego gola w ostatniej akcji spotkania, a zespół grał jak na ciężkim kacu – co zresztą może nie odbiegać daleko od prawdy). Tak było również i tym razem – kapitan reprezentacji w 85 minucie przechwycił zbyt słabe podanie Mijuskovicia do własnego bramkarza i było 3:2. Dwie minuty później Czarnogórcy podarowali nam jeszcze samobójcze trafienie Stojkovicia i mogliśmy świętować nie oglądając się na wynik równoległego meczu Dania-Rumunia. Nasz bilans – 25 punktów, 8 zwycięstw, jeden remis (2-2 z Kazachstanem w pierwszym meczu), jedna porażka (bolesne 4-0 z Danią), 28 strzelonych bramek, 14 straconych. I co również ważne – 6 miejsce w rankingu FIFA, dzięki któremu zostaniemy rozstawieni w losowaniu grup mundialu.

Z tych 28 goli w 10 meczach aż 16 zawdzięczamy Robertowi Lewandowskiemu, który został królem strzelców eliminacji, wyprzedzając Cristiano Ronaldo, a w międzyczasie z 51 trafieniami stał się najskuteczniejszym strzelcem w historii reprezentacji, detronizując Włodzimierza Lubańskiego (48 bramek). Już samo to pokazuje, na ile nasza kadra jest zależna od jego dyspozycji – a jeśli doliczyć boiskową odpowiedzialność, branie gry na siebie gdy drużynie nie idzie, cofanie się do rozegrania, stałe fragmenty itp., to otrzymamy prawdziwego superlidera światowego formatu. Inni piłkarze, niczego nie ujmując, miewają wahania formy, to błysną, to znów przyjdzie słabszy okres – on praktycznie nigdy nie schodzi poniżej pewnego, wysokiego poziomu. Dlatego nie dziwią ostre słowa po meczu z Czarnogórą, gdy mówił, że nie może być tak, że nagle przysypiamy i pozwalamy wyrównać rywalowi grającemu na dodatek w osłabionym składzie. On do krytyki postawy zespołu ma akurat prawo jak mało kto.

No właśnie – o ile przed przyszłorocznymi Mistrzostwami Świata cieszy łatwość zdobywania bramek, o tyle zarazem martwi równa łatwość w ich traceniu – 14 goli w plecy to na poziomie do jakiego aspirujemy stanowczo za dużo. Gdzieś posypała się żelazna obrona z czasów Euro 2016 we Francji. Pozostaje mieć nadzieję, że perfekcjonista, jakim jest selekcjoner Adam Nawałka, znów poskłada naszą defensywę – zarówno taktycznie, jak i mentalnie, bo wpadki, które uchodziły nam bez większych konsekwencji w eliminacjach, na mistrzostwach świata, przy silniejszych rywalach, płazem już nie ujdą.


II. Spotkanie z historią

Ale póki co, mamy się z czego cieszyć – reprezentacja gdy jest w gazie potrafi wygrać z każdym, wracamy na mistrzostwa po dwunastoletniej przerwie i wiele pozwala sądzić, że zaprezentujemy się w Rosji nie gorzej niż we Francji, gdy dotarliśmy do ćwierćfinału i tylko karne odebrały nam półfinał. Tu trzeba dodać, że właśnie ów rosyjski kontekst jest szczególny, naznaczony w pamięci polskiego kibica wieloma wspomnieniami. Tym razem wprawdzie los nam oszczędzi konfrontacji z reprezentacją gospodarzy w fazie grupowej (Rosja podobnie jak my, będzie rozstawiona), ale jeżeli przejdziemy do następnego etapu, to możemy trafić na Sborną – a wtedy odżyją echa dawnych zmagań oraz niekoniecznie sportowych podtekstów, jakie im towarzyszyły.

Nie oszukujmy się, pojedynki z Rosją (bądź z ZSRR) zawsze były czymś o wiele więcej niż tylko wydarzeniami sportowymi – niezależnie od dyscypliny. Po dziś dzień pamiętamy mecz eliminacji Mistrzostw Świata z 1957 r. na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Reprezentanci ZSRR z legendarnym Lwem Jaszynem w bramce przyjechali jak po swoje – czemu dawali wyraz choćby brutalnością gry, kosząc równo z trawą. Dlatego tym więcej warte są dwie bramki strzelone przez Gerarda Cieślika (nasz ówczesny Lewandowski) przy ogłuszającym dopingu 100-tysięcznej publiczności. Wygraliśmy 2:1 – i dla całej Polski było to jak narodowa terapia, możliwość symbolicznego odegrania się za sowietyzację, upokorzenia, represje. Piłkarze po tym meczu stali się bohaterami narodowymi. Cztery lata wcześniej, w 1953 r., podczas rozgrywanych w Warszawie mistrzostw Europy w boksie, mieliśmy okazję sprać Ruskich całkiem dosłownie – nasi pięściarze dowodzeni przez Feliksa „papę” Stamma zdobyli trofeum, bijąc po drodze m.in. właśnie sowiecką reprezentację. Kibice w Hali Mirowskiej nieśli później Stamma na rękach. W tym miejscu koniecznie trzeba wspomnieć o Stanisławie Królaku, zwycięzcy kolarskiego Wyścigu Pokoju w 1956 r., który wedle legendy... lał na trasie rozpychających się radzieckich kolarzy pompką do roweru. Z kolei w 1972 r. w Augsburgu reprezentacja ZSRR stanęła naszym piłkarzom na drodze do olimpijskiego finału w Monachium – skończyło się naszym zwycięstwem 2:1, później w finale ograliśmy Węgrów i tak narodziła się epoka „Orłów” Górskiego. W 1976 r. w katowickim spodku podczas hokejowych Mistrzostw Świata odbył się mecz-legenda – dopingowani przez rozgrzaną do czerwoności publiczność nasi hokeiści zwyciężyli 6-4. Zważywszy, że w tej dyscyplinie nigdy nie byliśmy potęgą, triumf musiał być wynikiem nie tylko czysto sportowej mobilizacji. Tenże 1976 rok to również pamiętny siatkarski finał olimpijski w Montrealu i zwycięstwo 3-2 nad faworyzowanymi Rosjanami. Wracając do piłki nożnej – nie sposób nie wspomnieć o „zwycięskim remisie” 0-0 na Camp Nou podczas hiszpańskiego mundialu w 1982 r. - w Polsce stan wojenny, na trybunach wielka flaga „Solidarności” (wycinana przez cenzurę w transmisji), a na boisku Włodzimierz Smolarek drybluje w narożniku, ośmieszając radzieckich piłkarzy...

Zważywszy na miejsce przyszłorocznych Mistrzostw Świata, na deser zostawiam wyczyn Władysława Kozakiewicza podczas igrzysk olimpijskich w Moskwie (1980 r.), zbojkotowanych przez 65 państw w proteście przeciw sowieckiej inwazji na Afganistan. Rosjanie zasłynęli na tej imprezie nieczystymi chwytami, chociażby w konkursie rzutu oszczepem, kiedy to otwierali bramy stadionu na Łużnikach, gdy rzucać miał ich reprezentant, aby wytworzyć korzystny ciąg powietrza. Kozakiewicz w skoku o tyczce rywalizował wówczas z Konstantinem Wołkowem, a rosyjska publiczność gwizdami i okrzykami robiła wszystko, by naszego reprezentanta wytrącić z równowagi. Na nic – Kozakiewicz zdobył złoto ustanawiając rekord świata na wysokości 5,78 m. Mówił później: „byłem tak wkurzony, że skoczyłbym może i sześć metrów”. Kozakiewicz „podziękował” później rosyjskim kibicom słynnym gestem, dzięki któremu przeszedł do historii, a w Polsce przeżywającej wówczas karnawał „Solidarności” zapanowała euforia – bynajmniej nie tylko z powodu medalu. Dodajmy, że radziecki ambasador w Polsce domagał się odebrania złota Kozakiewiczowi – na szczęście bezskutecznie.


III. Wymiary sportu

Do czego zmierzam tym sięgnięciem do sportowej i około-sportowej historii? Chodzi o to, że sport, nawet w dzisiejszych do cna skomercjalizowanych czasach, znacznie wykracza poza wymiar czysto rozrywkowy. To również polityka, sposób na promocję i podkreślenie znaczenia danego państwa, wreszcie – nośnik patriotyzmu. Gdy nie mieliśmy innych możliwości, wyrażaliśmy swoje nastawienie np. do sowieckiej dominacji właśnie przez kibicowanie, a zwycięstwo nad „ruskimi” zawsze miało walor szczególny. W ostatnich latach natomiast to właśnie ze stadionowych trybun wyszedł impuls dla odrodzenia się patriotyzmu i demonstrowania uczuć narodowych w przestrzeni publicznej. Oprawy stadionowe - z Żołnierzami Wyklętymi, oddające cześć naszym bohaterom czy będące odpowiedzią na wrogą nam politykę historyczną (ostatnio słynny banner kibiców Legii przypominający niemieckie zbrodnie podczas Powstania Warszawskiego) – to wszystko miało swój udział w renesansie współczesnego polskiego patriotyzmu. Warto też nadmienić, że kibice zawsze stanowią istotną część uczestników Marszu Niepodległości, a race na stałe weszły do repertuaru patriotycznych demonstracji. Nie licząc świąt narodowych, to wydarzenia sportowe sprawiają, że sięgamy po narodowe barwy i symbolikę, a zwycięstwa na różnych arenach służą cementowaniu poczucia wspólnoty i dumy.

Z drugiej strony, dla reżimu Putina sport i organizowanie wielkich imprez jak piłkarskie Mistrzostwa Świata czy niedawna olimpiada w Soczi, jest sposobem na podkreślenie imperialnego statusu – i to wszelkimi metodami, że przypomnę wielką aferę dopingową, która poskutkowała wykluczeniem rosyjskich sportowców z szeregu dyscyplin. Podczas igrzysk w Soczi specjalnie przeszkoleni funkcjonariusze FSB podmieniali próbki rosyjskich sportowców (opracowali nawet metodę otwierania bez pozostawiania śladów zaplombowanych probówek). Wszystko po to, by zademonstrować przed światem potęgę rosyjskiego sportu – a więc i Rosji. Na przyszłorocznej imprezie można się więc spodziewać wszystkiego, bo dla Putina jest to kwestia prestiżowa – a że gra rosyjskiej reprezentacji, delikatnie mówiąc, ostatnio nie zachwyca, to i powiedzenie, że „gospodarzom pomagają ściany” może zyskać dodatkowy wymiar.

Powyższe nabierze znaczenia, jeżeli impreza ułoży się tak, że dojdzie do polsko-rosyjskiego spotkania, tym bardziej, że Rosjanie mają swój „polski kompleks” - inaczej nie zrobiliby swoim świętem narodowym rocznicy wypędzenia polskiej załogi z Kremla. Dali temu wyraz rosyjscy kibice już podczas Euro 2012 prezentując na meczu z Polską „sektorówkę” z ruskim wojem podpisaną „This is Russia”, czy bijąc obsługę stadionu we Wrocławiu. Podczas Euro we Francji również pokazali co potrafią, wszczynając liczne burdy. Można sobie wyobrazić, co zademonstrują na własnym podwórku, przy cichym przyzwoleniu władz – dość powiedzieć, że wiceprzewodniczący Dumy Igor Lebiediew proponuje, by kibicowskie ustawki stały się „dyscypliną sportową”, wspomniane zamieszki we Francji skwitował tweetem „Nasze chłopaki to zuchy. Tak trzymać!”, a sami kibole zapowiedzieli do kamer BBC, że na MŚ przygotują „festiwal przemocy”.

Biorąc pod uwagę zarysowany tu kontekst, jeśli Polska dotrze do strefy medalowej (przyznajmy się, każdy z nas na to po cichu liczy), wówczas ewentualne zwycięstwo nad gospodarzami osiągnięte wbrew wszelkim przeciwnościom, miałoby niezapomniany smak – zwłaszcza wywalczone na Łużnikach. Jednego możemy być pewni – będzie się działo!


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 40 (18-31.10.2017)

Pod-Grzybki 116

Feministki-aborcjonistki znowu wyległy na ulice protestować przeciw czemuś tam i domagać się czegoś innego. Z tej okazji instytut „Ordo Iuris” zrobił im prezent ujawniając, jak to zeszłoroczne „spontaniczne” czarne msze... to jest, „czarne marsze” były futrowane z zagranicy przez lewackie organizacje powiązane m.in. z Georgem Sorosem – łącznie na ok. milion złotych. I w sumie nie ma co się dziwić – panienki powinny mieć swojego sponsora.


*

Powyższą zależność dobrze oddaje internetowy nagłówek: „Polki znów MUSZĄ protestować” (wyróżnienie moje). Jest to nader trafne spostrzeżenie: skoro sponsor płaci, to i wymaga, więc nie ma rady – deszcz, nie deszcz, trzeba na gwizdek pofatygować się na ulice i molestować przechodniów. Nie zawsze jest to komfortowa sytuacja, bo to i przeziębienie można złapać, a może nawet coś gorszego. Nie dziwi więc, że panienki wprawdzie posłusznie przechadzały się w tę i nazad, ale z transparentem ostrzegającym, że oto idą „Wściekłe Polki”. Starożytny lekarz Hipokrates przypisywał tę przypadłość wędrującej macicy i określał mianem „duszności macicznej”, tudzież histerii (od gr. hystera - macica) – a jej przyczyną miał być brak aktywności seksualnej. A zatem – rozwiązanie problemu jest i proste, i trudne zarazem. Z jednej strony niby wiadomo, co trzeba zrobić, ale z drugiej – kto się odważy?


*

W ostatnich dniach Jarosław Kaczyński dał się poznać jako demiurg i człowiek wielu talentów. Najpierw zupełnie już chyba szalony Waldemar Kuczyński oskarżył go o sukces AfD w niemieckich wyborach do Bundestagu, a zaraz potem Paulina Młynarska wyznała, że Kaczyński „zmusza ją do myślenia”. Przyznajmy, że zmuszanie do myślenia kogoś, kto sobie tego wyraźnie nie życzy zakrawa na małpie okrucieństwo – bo myślenie to czynność niekoniecznie przyjemna, zwłaszcza dla nienawykłych, a poza tym – bez gwarancji, że się coś wymyśli. Pani Paulino, doradzałbym zacząć od czegoś prostego, tak żeby mózg się nie zakwasił – na przykład krzyżówek panoramicznych z kolorowej prasy. Na równania z dwiema niewiadomymi przyjdzie jeszcze czas.


*

W internecie szerzy się mit o starożytnym „Imperium Lechitów”, którego jednym z propagatorów jest niejaki Janusz Bieszk, wcześniej zgłębiający wiedzę o „cywilizacjach kosmicznych na Ziemi”. Sądzę, że obie koncepcje można połączyć. Wszak słynny cykl filmów historycznych dziejących się w kosmosie opowiada o podobnym Imperium – a zaczyna się od słów „dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...”. A zatem, imperator Palpatine i Lord Vader byli Lechitami, których galaktyczne Imperium padło wskutek zdradzieckiej rebelii kierowanej przez tak zwanego „mistrza” Yodę – najpewniej agenta Watykanu. Ocaleli z pogromu galaktyczni Lechici szukając ratunku trafili na Ziemię, gdzie stworzyli Wielką Lechię, której wojowie laserowymi mieczami pokonali Aleksandra Macedońskiego i Juliusza Cezara. To są godne nas parantele – a poza tym: „Yoda go home!”.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 40 (18-31.10.2017)

niedziela, 15 października 2017

Stephen Paddock – amerykański Cyba

Nie dziwi, że lewicowo-liberalne media nabrały wody w usta. Okazało się bowiem, że masakra w znacznym stopniu idzie właśnie na ich konto.

I. Lewacko-islamski terrorysta

Jakoś dziwnie zrobiło się cicho wokół masakry w Las Vegas – i chyba nawet wiem dlaczego. Przypomnę, że 1 października 2017 r. 64-letni emerytowany pracownik koncernu Lockheed Martin, Stephen Paddock, otworzył ogień z 32 piętra hotelu Mandalay Bay do uczestników trwającego w pobliżu festiwalu muzyki country „Route 91”. Efekt – 59 osób zabitych i 527 rannych. Gdy policja zaczęła forsować drzwi do hotelowego pokoju, Paddock popełnił samobójstwo. Na miejscu znaleziono istny arsenał – 23 sztuki broni palnej i mnóstwo amunicji. Była to najkrwawsza masakra w historii USA. Oczywiście, jak to bywa w takich sytuacjach, pojawiły się różne spekulacje odnośnie motywów sprawcy – od przyczyn finansowych, poprzez zaburzenia psychiczne, po terroryzm. FBI szybko (chyba zbyt szybko) wykluczyła powiązania Paddocka z organizacjami terrorystycznymi. Lewackie media w USA (a za nimi ich odpowiedniki w reszcie świata) zaczęły z miejsca pomstować na amerykańskie prawo dotyczące posiadania broni, niedwuznacznie sugerując, że korzystają na nim białe, szowinistyczne świnie w rodzaju zamachowca z Las Vegas. Milcząco założono przy tym, że skoro Paddock pracował w koncernie zbrojeniowym, był myśliwym i zamożnym członkiem białej klasy średniej, to z pewnością miał prawicowe inklinacje polityczne.

Tymczasem, jak podają amerykańskie media, w pokoju Paddocka znaleziono liczne publikacje skrajnie lewicowej Antify (znanej i u nas z gościnnych występów, kiedy to jej bojówkarze zaproszeni przez „Krytykę Polityczną” atakowali uczestników Marszu Niepodległości). Do tego policja natrafiła na zdjęcia z podróży na Środkowy Wschód. Okazało się, że Paddock był co najmniej sympatykiem (być może również członkiem) tej lewackiej organizacji uznawanej w Stanach za ugrupowanie terrorystyczne. Sama Antifa nie omieszkała wyrazić poparcia dla swego kamrata, pisząc na portalu społecznościowym: „Jeden z naszych towarzyszy kazał tym popierającym Trumpa psom zapłacić za wszystko. Jakby tego było mało, do zamachu przyznało się ISIS – choć tu trzeba być ostrożnym, niewykluczone że islamiści chcieli sobie w ten sposób zrobić dodatkową reklamę. Niemniej, warto nadmienić, że powiązana z ISIS agencja informacyjna Amaq podała, iż Paddock kilka miesięcy wcześniej miał przejść na islam – co przynajmniej teoretycznie pokrywałoby się z jego podróżami. Wkrótce okazało się też, że Paddock był fanatycznym przeciwnikiem Donalda Trumpa i brał udział w powyborczych protestach przeciw nowemu prezydentowi. No i zostaje jeszcze tajemniczy incydent – 45 minut przed zamachem wśród zgromadzonych na festiwalu ludzi pojawiła się para Latynosów. W pewnym momencie kobieta zaczęła krzyczeć: „Jesteście otoczeni! Wszyscy k...a zginiecie!”. Kobietę wyprowadziła ochrona, a niedługo potem rozpoczęła się masakra. Czyżby Paddock nie działał sam?


II. Medialne szczujnie

Nie chciałbym tu budować teorii spiskowej, ale milczenie FBI wokół powiązań Paddocka jest zastanawiające. Nie dziwi natomiast, dlaczego wody w usta nabrały lewicowo-liberalne media. Okazało się bowiem, że masakra w znacznym stopniu idzie właśnie na ich konto – nie dość, że sprawcą nie był żaden „biały suprematysta”, to na dodatek okazał się nim skrajny lewak, ich polityczno-ideowy sojusznik, podobnie jak oni owładnięty obsesyjną nienawiścią do Donalda Trumpa. Porównajmy to sobie z wałkowaną tygodniami histerią po zamachu w Charlottesville, kiedy to jeden z uczestników protestu przeciw likwidacji pomnika bohatera Konfederacji, generała Roberta Lee, wjechał samochodem w tłum lewicowych aktywistów zabijając jedną osobę i raniąc kilkanaście innych. Wtedy wrzaskom o „faszyzmie” i „białych rasistach” nie było końca, a cały postępowy świat tygodniami trząsł się z oburzenia – tym skwapliwiej, że choć na chwilę można było odwrócić uwagę opinii publicznej od islamskiego terroryzmu.

Teraz wyobraźmy sobie medialne reakcje, gdyby przy Paddocku znaleziono chociaż jedną ulotkę jakiejś prawicowej organizacji lub National Riffle Association, ba – nawet czapeczkę z kampanii wyborczej Trumpa! Z miejsca stałoby się to „dowodem” na „faszyzację” i tolerowanie przez władze rosnącego w siłę „białego ekstremizmu”. Wszyscy celebryci, hollywoodzkie gwiazdy i postępowi komentatorzy od rana do nocy zalewaliby Amerykę i świat jazgotem o krwiożerczych zwolennikach Trumpa, a zawodowi przeciwnicy prawa do posiadania broni dostali by wiatru w żagle na długie miesiące. Tymczasem jakoś dziwnie przycichli również i oni – masakra popełniona przez lewaka najwyraźniej nie nadaje się do rozpętania kampanii, a wiodące media ewidentnie zaczęły wyciszać temat. Amerykańska mutacja „Newsweeka” (tego samego, który po wyborach musiał wycofać z dystrybucji 125 tys. egzemplarzy przygotowanego zawczasu numeru z Hillary Clinton jako prezydentem na okładce) podała informację o powiązaniach Paddocka w formule „alt-prawica i jej teorie spiskowe” - i tyle „w temacie”.

Jednak nie znaczy to, że Paddock nie ma w lewicowym establishmencie swoich kibiców. Ich nastroje w przypływie szczerości idealnie oddała wiceszefowa stacji CBS Hayley Geftman-Gold, pisząc na Facebooku, że ofiary nie zasługują na współczucie, ponieważ fani muzyki country są często republikanami i zwolennikami noszenia broni. Później wprawdzie przeprosiła, a stacja natychmiast wylała ją z pracy, jednak tego typu opinie rodzą się w określonej atmosferze i Geftman-Gold miała pełne prawo sądzić, że oddaje poglądy środowiska w którym na co dzień się obraca – nie przewidziała tylko konsekwencji. Cechą wspólną liberalnego mainstreamu w USA jest bowiem atawistyczna, zwierzęca nienawiść zarówno do Trumpa, jak i tego, co obecny prezydent reprezentuje – konserwatywnej, tradycyjnej, białej Ameryki. Owa nienawiść przekłada się również na jego wyborców – pogardzanych, prowincjonalnych „rednecków” w tych ich pick-upach, bejsbolówkach i ze spluwami pod ręką. Te amerykańskie „mohery” wypowiedziały w ostatnich wyborach posłuszeństwo nowojorskim „elitom”, co jednoznacznie uznano za bunt i uzurpację. Toteż „elity” odreagowują poczucie symbolicznej degradacji nieustanną, histeryczną agresją skierowaną przeciw sprawcom ich upokorzenia, na przykład prostakom słuchającym country, czyli muzyki mającej w oczach amerykańskich liberałów status podobny jak u nas disco-polo – rozrywki dla ciemnej, wieśniackiej tłuszczy. Nic więc dziwnego, że w końcu wyhodowały takiego Paddocka, który postanowił wziąć sprawy we własne ręce i rozprawić się z republikańskim „ciemnogrodem”. Z powyższym zgadzałaby się nawet ewentualna konwersja na islam, bowiem światowe lewactwo właśnie w muzułmanach upatruje taktycznego sojusznika, mającego pomóc w rozwaleniu do reszty zachodniego świata.


III. Paddock jak Cyba

Brzmi znajomo? Przecież powyższe jest wypisz-wymaluj odzwierciedleniem nastrojów panujących na naszych opiniotwórczych „salonach”. To samo stężenie nienawiści, obłędu i agresji – dość przypomnieć niedawny hejt wylany na akcję „Różaniec do granic”. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że gdyby jakiś szaleniec zaczął masakrować np. uczestników patriotycznej demonstracji, to reakcją chociażby „Obywateli RP” prócz najczarniejszej satysfakcji byłoby stwierdzenie, że „faszyści” sami są sobie winni. Zresztą, w 2010 roku mieliśmy już z podobną sytuacją do czynienia. Kiedy nabuzowany nienawistną propagandą Ryszard Cyba zamordował Marka Rosiaka i ciężko ranił innego pracownika biura poselskiego w Łodzi (a byli jedynie celami zastępczymi, bo Jarosław Kaczyński miał jak na możliwości zamachowca zbyt dobrą ochronę), to Waldemar Kuczyński na łamach „Wyborczej” napisał, że Jarosław Kaczyński „posiał wiatr”, a „atmosfera” w jakiej działał Cyba „jest dziełem braci Kaczyńskich i partii pod ich kierownictwem”. Nazwałem wtedy medialne szczujnie III RP „mordercami zza biurek” dodając, że to m.in. „Wyborcza” i TVN wręczyły Cybie pistolet. Dokładnie tak samo szczują dzisiaj – zarówno w Polsce, jak i za oceanem.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Ryszard Cyba i system kłamstwa

Mordercy zza biurek


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 41 (13-19.10.2017)

Uczłowieczenie ekonomii

Ekonomia często nie ma nic wspólnego ze zdroworozsądkowymi wyborami. Momentami wygląda wręcz jak sen wariata.


Wreszcie zauważono, że ekonomia to nie suche tabelki – a przynajmniej nie tylko. Świadczy o tym przyznanie tegorocznej Nagrody Banku Szwecji im. Alfreda Nobla (tzw. ekonomiczny nobel) Richardowi H. Thalerowi – jednemu z ojców-założycieli ekonomii behawioralnej, a konkretnie – finansów behawioralnych. Współczesna, neoklasyczna ekonomia bowiem wychodzi z oderwanego od rzeczywistości założenia, że ludzie zachowują się niczym chodzące kalkulatory i w każdej sytuacji dokonują najbardziej racjonalnych i korzystnych dla siebie wyborów. Tymczasem nic z tych rzeczy – na nasze działania (również te związane z finansami) ma wpływ szereg najróżniejszych czynników: wychowanie, uwarunkowania kulturowe, mechanizmy psychologiczne, zasób posiadanej wiedzy, nawyki, zaszczepione wzorce i schematy myślenia... W efekcie, ludzkie wybory często bywają irracjonalne i gospodarka nie jest tu żadnym wyjątkiem. Gdyby było inaczej, kasyna świeciłyby pustkami, a w skali makro nie zdarzałyby się chociażby spekulacyjne bańki giełdowe i kryzysy. I właśnie owe socjologiczne i psychologiczne uwarunkowania bada ekonomia behawioralna.

Weźmy ostatni kryzys finansowy. Czy taki Lehman Brothers miał słabych specjalistów od finansów? Oczywiście, że nie – miał najlepszych na rynku. Dlaczego więc zbankrutował? Z powodu nieracjonalnych zachowań sprowadzających się do zaślepienia chciwością, co przekładało się na lekceważenie, bądź wręcz ignorowanie ryzyka. Pierwszorzędni fachowcy działający pod presją wykazywania coraz lepszych bilansów kwartalnych zdecydowali się na udzielanie kredytów tak zwanym „ninja” („no income, no job, no assets”), licząc na to, że ceny zakupionych z kredytów nieruchomości będą rosły i w razie czego ich wartość pokryje niespłacone należności – a skoro tak, to hulaj dusza, robimy na tej bazie piętrowe instrumenty pochodne i sprzedajemy na rynku. Weszli w to inni gracze, kupując i puszczając dalej w obieg produkty Lehmana i innych bez sprawdzania zawartości – wystarczyła im renoma banku i szybujące pod niebo ratingi wystawiane przez różne Fitche i Moody's. Istna orgia irracjonalności i to tam, gdzie na zdrowy rozum owej racjonalności i chłodnej kalkulacji należałoby się najbardziej spodziewać, czyli na szczytach finansjery. W efekcie światowe rynki zamieniły się w jedno wielkie kasyno.

Inny przykład – przy okazji kryzysów inwestorzy zwykli reagować wycofywaniem aktywów z rynków peryferyjnych, mimo że właśnie te rynki wskutek słabszych powiązań ze światowym systemem są teoretycznie mniej narażone na radykalne wstrząsy. Tak było z warszawską giełdą, z której gracze wycofywali pieniądze, by przenieść je... do Ameryki, czyli epicentrum światowego trzęsienia ziemi, podczas gdy leżąca na uboczu Polska na tle paroksyzmów Zachodu pozostawała relatywnie oazą stabilności.

Podobnie jest na dole, wśród szarych zjadaczy chleba i ciułaczy. W ich przypadku istotną rolę odgrywa również podatność na manipulacje połączona z brakiem wiedzy. Gdyby ludzie byli do bólu racjonalnymi homo oeconomicus, nie byłoby dziś problemu łże-kredytów frankowych czy polisolokat, bo kalkulujący trzeźwo konsumenci na taki szwindel by się nie nabrali. Podobnie rzecz się ma z piramidami finansowymi w rodzaju Amber Gold. Ludzie spragnieni własnego mieszkania chętnie dawali posłuch sugestiom sprzedawców i reklamowym specom od marketingu, że frank szwajcarski jest jak skała i nigdy znacząco nie zdrożeje, albo że finansowi czarodzieje wykreują niebotyczny zysk na długoterminowej niby-polisie czy obrocie kruszcami. To tyle odnośnie ulubionego argumentu bankowych trolli wypisujących w internecie, że „widziały gały co brały” i samych banków, że klienci zostali „należycie poinformowani” o ryzyku – otóż w świetle ekonomii behawioralnej, niekoniecznie. Zresztą, schodząc na poziom codziennych zakupów – czy kupując kostkę masła za ponad sześć złotych zamiast tańszej margaryny zachowuję się racjonalnie? Owszem, można powiedzieć, że masło jest zdrowsze niż olej palmowy – tyle, że jest to wtórna racjonalizacja, podczas gdy prawda jest taka, że po prostu lubię masło, mimo że jego zakup nadwyręża mój portfel.

Patrząc od tej strony, ekonomia często nie ma nic wspólnego ze zdroworozsądkowymi wyborami. Momentami wygląda wręcz jak sen wariata.

Jak zatem sprawić, by ludzie podejmowali rzeczywiście korzystne dla siebie decyzje, nie odbierając im przy tym wolności? Tę kwadraturę koła próbuje rozwikłać tegoroczny noblista Richard Thaler postulując tzw. „libertariański paternalizm” - czyli tworzenie systemu zachęt, impulsów („nudge”), tak by ludzie byli delikatnie kierowani we „właściwą” stronę przy zachowaniu finalnej swobody wyboru. Na to swoiste „uczłowieczenie” ekonomii zwrócił uwagę sekretarz generalny Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk Goran K. Hansson mówiąc, iż Thaler „sprawił, że nauka stała się bardziej ludzka”. A sam noblista? Pytany jak wyda 9 mln. koron z nagrody, odparł: „w najbardziej irracjonalny sposób, w jaki tylko będzie to możliwe”.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 41 (13-19.10.2017)