poniedziałek, 30 maja 2016

Sąd nad III RP

Byliśmy rządzeni przez klikę sprzedawczyków, której jurgieltem była możliwość grabienia państwa pod parasolem ochronnym zagranicy.

I. Dzień sądu

Za nami „dzień sądu”, jak można by określić sejmowy audyt ośmioletnich dokonań PO-PSL w wykonaniu poszczególnych ministrów rządu PiS. Wysłuchaliśmy w ciągu kilku godzin litanii większych lub mniejszych przekrętów, nieprawidłowości, marnotrawstwa i absurdów w rodzaju 30 tys. tablic Mendelejewa znalezionych w piwnicach MON. Ogółem koszt wszystkich patologii wyliczono na 340 mld zł, co daje średnio 42,5 mld zł na rok – proszę to sobie porównać z wysokością kolejnych deficytów budżetowych, to jest właśnie tego typu skala strat. Gdyby nie te setki różnych „wałków” rocznie, moglibyśmy się pokusić o zrównoważony budżet, a jeśli wziąć pod uwagę gigantyczne straty związane z dziurami w ściągalności VAT i CIT – mielibyśmy taką nadwyżkę, że dziś nie trzeba by się było martwić o sfinansowanie podwyższenia kwoty wolnej od podatku, obniżenia wieku emerytalnego i program 500+. Można powiedzieć – nic nowego, część afer była znana już wcześniej, innych spraw się domyślaliśmy, generalnie zaś wiadomo było, że rządzi mafia kolesi zgarniających ile wlezie pod siebie – co w internecie pracowicie dokumentował MarkD w ramach cyklu „Afery PO” - licznik zatrzymał się 22 października 2015 na pozycji 2598 (!).. Co innego jednak dowiadywać się co jakiś czas, wyrywkowo, a co innego usłyszeć wszystko naraz, oficjalnie, z sejmowej trybuny.

Generalnie można powiedzieć, że w środę 11 maja 2016 nareszcie rozpoczął się na poważnie sąd nad III RP i zgodnie z procesową procedurą najpierw zapoznaliśmy się z aktem oskarżenia. Tutaj podniosły się głosy, że niepotrzebnie zarzuty najcięższego kalibru przeplatane były rzekomo mniej poważnymi wtrętami w rodzaju „złotego mercedesa” dla prezesa jednej ze spółek Skarbu Państwa. Sądzę, że ta krytyka jest nietrafiona, gdyż – niezależnie od ewentualnych wyroków sądowych – ostatecznym sędzią w tym procesie będzie naród, wyborcy – a do elektoratu najlepiej trafiają właśnie takie symboliczne przypadki nadużyć. Z moich obserwacji bowiem wynika, że spora część tzw. „zwykłych ludzi” na afery powyżej pewnego pułapu finansowego najzwyczajniej w świecie nie reaguje. Informacje o miliardowych przewałach – czy to przy okazji inwestycji przed Euro 2012, budowy gazoportu, albo wyprowadzania kasy z KGHM – zazwyczaj zbywane są wzruszeniem ramion, bo padające kwoty dla przeciętnego odbiorcy tych rewelacji są zbyt abstrakcyjne. Podobnie było w przypadku alarmujących doniesień o wysokości długu publicznego. Można było bić na alarm, wieszać „licznik długu” na Marszałkowskiej – i nic. Bilion? Panie, a ile to jest zer? Jednak ci sami ludzie, którzy nie mają obowiązku wiedzieć ile zer ma miliard, o bilionie już nie wspominając, zareagują ostrym wnerwieniem na złotego mercedesa („taką bryką się złodziej woził za moje pieniądze!”), czy sute kolacyjki u „Sowy i Przyjaciół” z rachunkami opiewającymi na kilka tysięcy – to są apanaże i kwoty, które można jakoś przypasować do swojego doświadczenia: jakim ja jeżdżę samochodem i jak rachunek pana ministra z restauracji ma się do mojej miesięcznej wypłaty. Dlatego właśnie śmiem twierdzić, że najwięcej szkód Platformie przysporzyło przed ostatnimi wyborami nie tyle np. dywagowanie o pomocy NBP w sfinansowaniu kiełbasy wyborczej i łamanie Konstytucji, ile wypowiedź Bieńkowskiej o tym, że tylko „złodziej lub idiota” pracuje za 6 tys. zł.

II. Kamieni kupa

W przypadku audytu podobnie. To właśnie ten „złoty mercedes” i inne przypadki z podobnej półki (horoskopy dla psów) będą miały w społecznym odbiorze większą siłę rażenia, niż inwigilowanie dziennikarzy i blogerów, czy regularna przepompownia pieniędzy w jaką zmieniono Ministerstwo Skarbu. Najważniejsze jednak będzie tzw. „ogólne wrażenie” i gotowość Polaków by przyjąć do wiadomości to, co powiedziano z sejmowej mównicy. A generalnie rzecz ujmując, dokonano skonkretyzowania skrzydlatej myśli min. Sienkiewicza o „kamieni kupie”. Właśnie ową pozostawioną przez PO „kamieni kupę” wzięto do generalnego przeglądu i okazało się, że faktycznie „polskie państwo istnieje teoretycznie, praktycznie nie istnieje”. W szerszym wymiarze – dokonano wiwisekcji ostatniego 25-lecia, jako że to właśnie Platforma z PSL-em doprowadziły do patologicznej perfekcji system żerowisk i koryt, zaś państwo jako takie – na skraj dezintegracji. Z jednej strony mieliśmy kolonialny drenaż czyniony często ręka w rękę z zagranicznym biznesem, z drugiej chociażby doprowadzenie armii do stanu bezbronności, czego symbolem stały się te nowoczesne moździerze bez amunicji, śmigłowce bez rakiet, czy 200 „Rosomaków” pozbawionych systemów łączności. Na marginesie – warto zwrócić uwagę na nerwowe wzdrygnięcie się Siemoniaka, gdy Macierewicz ogłosił, że żadna z grup lobbystycznych, które ścierały się między sobą o kontrakt na wyposażenie „Rosomaków” nie dostała tego zlecenia. Wygląda na to, że Siemoniak musiał aż za dobrze wiedzieć jakie tu potencje i środki zostały zaangażowane i kto teraz będzie mocno rozczarowany...

Potwierdziło się również, że służby specjalne nie służyły zabezpieczaniu strategicznych interesów państwa i ochronie obywateli przed zagrożeniami, lecz były kolejnym politycznym narzędziem do inwigilowania i zwalczania środowisk opozycyjnych, przy czym na tym odcinku wykazano się wręcz maniakalną skrupulatnością. Rozpracowywanie operacyjne tak „groźnych” środowisk, jak nieliczna grupa „obrońców krzyża”, uczestnicy patriotycznych manifestacji, dziennikarze czy blogerzy, nie wspominając już o nie biorącym od lat udziału w życiu publicznym byłym premierze Janie Olszewskim – trzeba przyznać, że mieli chłopaki rozmach, nie ma co. A wszak, w przypadku raportów przedstawionych przez Mariusza Kamińskiego czy Antoniego Macierewicza, trzeba mieć świadomość, że z racji specyfiki resortów przedstawili jedynie czubek góry lodowej.

I platformerska opozycja z pewnością taką świadomość ma. Symboliczne jest tu zachowanie podczas kolejnych wystąpień. Opozycyjne ławy w pewnym momencie nawet dały sobie spokój z pohukiwaniem i słuchały w coraz cięższym milczeniu, wbite w sejmowe fotele. Przekaz rządzących był jasny: możecie się tylko domyślać, do czego jeszcze się dogrzebaliśmy. Ponura mina eks-szefa MON, Tomasza Siemoniaka, podczas odkrywania kolejnych lipnych „zamówień” i obnażenia wielkiej ściemy jaką była rzekoma „modernizacja” armii, mówiła sama za siebie.

Charakterystyczne są również reakcje po audycie. Mediodajnie, z „Wyborczą” na czele wydały z siebie jedynie cieniutkie popiskiwania. Gdyby raporty kolejnych ministrów były humbugami, nie omieszkano by rozpętać histerii, a tu – ponura cisza i ogólnikowe stwierdzenia o „populizmie”. Podobnie PO – jałowe zaprzeczenia i brak jakiejkolwiek próby merytorycznej polemiki, poza biadoleniem, że to wszystko nieprawda, a poza tym nieładnie jest wyciągać brudy i „podważać wizerunek Polski”. Ich po prostu ogłuszyło – nic tylko siąść na kupie kamieni i płakać.

III. Nie może się skończyć na gadaniu

PiS-owi udało się również zneutralizować efekt wcześniejszego warszawskiego marszu Targowicy, co także nie jest bez znaczenia. Teraz istotne jest, by pójść za ciosem, tak by ów rozpoczęty „sąd nad III RP” nie skończył się na gadaniu. Mam nadzieję, że zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstw i inne wnioski składane do prokuratury zostaną dobrze przygotowane i udokumentowane, tak by nie dać sądom cienia pretekstu do umarzania postępowań. Jednym z głównych czynników psujących do tej pory życie publiczne w kraju i zaufanie obywateli do własnego państwa, była bezkarność ludzi ze świecznika – powstała swoista kasta uprzywilejowana, stojąca ponad prawem i najwyższy czas z tym skończyć. Puste straszenie, bez realnych konsekwencji będzie bowiem skutkowało jedynie jeszcze większą butą i rozzuchwaleniem tej złodziejskiej bandy. Chwilowo udało się zetrzeć z ich twarzy te obleśne, pełne samozadowolenia uśmieszki i należy dołożyć starań, by tak już zostało, a kolejne dni zaczynały się dla nich lekturą newsów, typu: zatrzymano Zdziśka, Wieśka, Maryśkę, postawiono zarzuty korupcyjne, defraudacji, niegospodarności... I ten chłodek wędrujący po plecach – przyjdą po mnie, czy nie przyjdą? Dziś, jutro, czy za tydzień?

Warto również zadbać o wydanie zbiorczej „białej księgi”, tak by poszczególne raporty zostały utrwalone na piśmie – zarówno w wersji drukowanej, jak i pliku do pobrania z rządowych stron w internecie. Tak stało się z raportem ws. rozwiązania WSI. Przy okazji – jeśli czegoś mi w audycie brakowało, to właśnie wspomnienia o tajnym aneksie do raportu. Jest, czy gdzieś zniknął? Jeśli jest, to czy zostanie w końcu odtajniony? Jeśli „wyparował”, to kto za to odpowiada?

A tak w ogóle, już na sam koniec. Byliśmy rządzeni przez klikę sprzedawczyków, której jurgieltem była możliwość grabienia państwa pod parasolem ochronnym zagranicy. Jurgielt ten, przypomnijmy, wynosił 42,5 mld zł. rocznie. Czy można się zatem dziwić, że oni wszyscy teraz tak potępieńczo wyją, gdy wreszcie oderwano ich od koryta?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3825-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 20 (18-24.05.2016)

Pod-Grzybki 50

Szanowni Państwo, oto jubileuszowe, 50-te „Pod-Grzybki”. Chwała nam i naszym kolegom... a nie, ten tekst jest już zarezerwowany. Zatem: brawo ja!

*

Widzieć miny posłów Platformy podczas sejmowego audytu ich rządów – bezcenne. Tak właśnie muszą wyglądać świnie, kiedy sobie uzmysłowią, że w niedalekiej przyszłości zamiast kawioru będą chłeptać ze swych koryt więzienne pomyje.

*

Z unijnych środków dofinansowano m.in. horoskopy dla psów. Natomiast bezbłędny horoskop postawili różnym ujadającym kundelkom kibice Legii: „KOD, Nowoczesna, GW, Lis, Olejnik i inne ladacznice, dla was nie będzie gwizdów, będą szubienice”.

*

Jak wiadomo, wyeksportowaliśmy na Ukrainę Leszka Balcerowicza, który będzie tam zażywał sławy wielkiego reformatora, dzięki czemu zniknie wszelkie zagrożenie ze strony banderowców, jako że wkrótce wszyscy powymierają z głodu. Ale to nie koniec: mianowicie do Chin udał się Grzegorz Kołodko, by tam na specjalnej konferencji zachęcać Chińczyków do brania przykładu z polskiej transformacji. I to jest nasza wunderwaffe za pomocą której złamiemy gospodarczą hegemonię Państwa Środka. Jeszcze tylko wyślemy Rostowskiego do Niemiec i pozamiatane.

*

Feministki nie ustają w przekraczaniu kolejnych granic żenady. Uczestniczki Kongresu Kobiet założyły sobie na łby papierowe torby, protestując w ten sposób przeciw „wprowadzaniu w Polsce prawa szariatu”. I to jest wprost niepojęte, jak im się to wszystko nie kłóci: te same panie bowiem są za przyjmowaniem w Polsce „uchodźców”, którzy m.in. słyną właśnie z tego, że gdzie się pojawiają, tam z dużą skutecznością wprowadzają szariat w swym najbliższym otoczeniu. Te same, bądź zbliżone lewackie środowiska, nie widzą też nic niestosownego we wrzaskach o „PiSlamie”, z czego wynika, że islam – przypomnijmy, wedle ich własnej narracji „religia pokoju” - jest dla nich równie stygmatyzujący, jak przyrównanie do Żyda dla antysemity. A żeby było jeszcze ciekawiej, papierowa torba na głowie jest popularnym elementem „koszarowych” żartów, dotyczących, nazwijmy to, przedmiotowego traktowania niezbyt urodziwych niewiast. Poglądowo polecam tu jedną z końcowych scen trzeciej części „Strasznego filmu”. Kto widział, ten wie o czym mówię, a kto nie widział... cóż, może niech lepiej nie ogląda.

*

Inicjatorką powyższego poronionego happeningu była pisarka Manuela Gretkowska, co jedynie utwierdza mnie w postanowieniu, by nigdy nie sięgnąć po żadną z jej książek. Jeżeli przenosi na papier to, co faktycznie dzieje się w jej biednej głowie, to istnieje poważne ryzyko, że przy lekturze mózg zacząłby wylewać mi się uszami.

*

Ach, no i wisienka na torcie – feministki, obrończynie praw kobiet i bojowniczki o równouprawnienie fetowały na swym sabacie alimenciarza Mateusza Kijowskiego. Pokazuje to, iż szowinistyczna teoria głosząca, że im bardziej poniewiera się kobietę, tym mocniej ona kocha, znajduje w reprezentatywnej grupie „siostrzyc” stuprocentowe potwierdzenie.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 20 (18-24.05.2016)

piątek, 27 maja 2016

Eksperci, czy sabotażyści?

Na ośmioro ekspertów pięciu reprezentuje interesy lobby finansowego, zaś tylko troje opowiada się po stronie klientów banków.

Być może pamiętają Państwo mój niedawny felieton „Polscy nomadzi” w którym polemizowałem z artykułem Sławomira Horbaczewskiego z „Rzeczpospolitej” pt. „Mieszkanie nie musi być własne”. Przypomnę pokrótce, że autor krytykował w nim pomysł przewalutowania kredytów frankowych, postulując zamiast tego powołanie „bankowych funduszy mieszkaniowych” na zasadzie mieszkań pod wynajem, generalnie zaś zżymał się na nadmierne jego zdaniem przywiązanie Polaków do posiadania własnych nieruchomości. Wspominam o tym dlatego, że okazuje się (jakoś wcześniej nie byłem tego świadom), iż pan Horbaczewski jest członkiem zespołu eksperckiego przy Kancelarii Prezydenta RP zajmującego się przygotowaniem tzw. „ustawy frankowej”. Uprzednio związany był m.in. z branżą bankową, zaś kilka dni temu stał się sprawcą medialnego zamieszania oświadczając, że rozważana jest możliwość wycofania się z przewalutowania tzw. kredytów frankowych – miast tego, kredytobiorca w zamian za zrzeczenie się własności nieruchomości miałby anulowaną niespłaconą część kredytu i pozostawałby w lokalu jako najemca, wspomniano też o ewentualnym rozliczeniu nadpłaconych spreadów. Innymi słowy – frankowiczu, wprawdzie to co już spłaciłeś poszło w błoto, ale za to będziesz zamiast raty płacił bankowi czynsz i mieszkanie nigdy już nie będzie twoje. Na otarcie łez może coś pomyślimy w związku z bandyckimi spreadami... a może nie. Czyli pan Horbaczewski powtórzył „program” zarysowany w przywołanym artykule z „Rzeczpospolitej”.

Na szczęście, szybko okazało się, że jest to indywidualny wyskok pana eksperta, co nie zmienia faktu, że sprzyjające bankom a niechętne PiS-owi media nie omieszkały zrobić wokół tego afery spod znaku „PiS wycofuje się z obietnic wyborczych”. Warto jednak przy tej okazji rzucić okiem na ów zespół ekspercki. W jego skład (prócz trójki etatowych pracowników Kancelarii) wchodzą: dr hab. Marcin Dyl (prezes izby gospodarczej reprezentującej towarzystwa inwestycyjne - IZFiA), doc. dr Marek Grzybowski (były członek rady nadzorczej BPH), Sławomir Horbaczewski (już wiadomo), dr hab. Zbigniew Krysiak (człowiek banków, m.in. były przewodniczący Komitetu ds. Finansowania Nieruchomości przy ZBP, czyli „nadzorca” toksycznych produktów walutowych), dr hab. Jarosław Mielcarek (przy okazji „wyskoku” Horbaczewskiego troskał się w mediach jak by tu rozłożyć bankom „obciążenia” w związku z przekształceniem kredytów), prof. dr hab. Witold Modzelewski, dr hab. Anna Szelągowska oraz dr Marek Dietl. Podsumowując, na ośmioro ekspertów pięciu reprezentuje interesy lobby finansowego, zaś tylko troje – Witold Modzelewski, Anna Szelągowska i jak mniemam Marek Dietl z Instytutu Jagiellońskiego, opowiada się po stronie klientów banków. Co więcej, w zespole brak jakiegokolwiek reprezentanta środowisk frankowiczów.

W tej sytuacji trudno się dziwić, że ustawa rodzi się w bólach. Bankowe lobby ewidentnie gra na zwłokę, sabotując prace, mnożąc apokaliptyczne wizje o rzekomych „stratach” sektora, mając za sobą jako sojuszników Komisję Nadzoru Finansowego, Związek Banków Polskich, prezesa NBP i tabun mediów widzących swój interes w tym, by z jednej strony hojnemu reklamodawcy jakim są banki nie stała się krzywda, z drugiej zaś – by PiS i prezydent Duda spektakularnie się na sprawie frankowiczów wyłożyli. Akcję Horbaczewskiego odczytuję właśnie jako takiego medialnego „szczura” i dywersję na rzecz banków. Zresztą, na zdrowy rozum – jak ma powstać ustawa rozwiązująca problem toksycznych produktów spekulacyjnych zwanych „kredytami”, skoro większość doradców stanowią ludzie żywotnie zainteresowani w tym, by wszystko zostało po staremu? No i kto dopuścił do takiej nadreprezentacji jednej strony sporu?

A tymczasem frankowicze przystępują do kontrnatarcia i zniecierpliwieni kunktatorstwem oraz podatnością pałacu prezydenckiego na bankowe szantaże, złożyli poprzez klub Kukiz'15 własny projekt – o wiele bardziej restrykcyjny, niż tak oprotestowany przez KNF projekt prezydencki. Zakłada on delegalizację kredytów frankowych i przewalutowanie po kursie z dnia zawarcia umowy. Do tego powiało optymizmem z sali sądowej: oto Sąd Rejonowy dla Warszawy Śródmieście powołując się na rejestr klauzul niedozwolonych unieważnił część umowy zawartej przez kredytobiorcę z mBankiem. Jak donosi na swoim blogu Zbigniew Kuźmiuk: „klauzula waloryzacyjna w kredycie frankowym pozwalająca przeliczać zaciągnięty kredyt na złote oraz w drugą stronę od początku była nieważna” i dalej: „kredyt wypłacony w złotych nie mógł być przeliczany na franki szwajcarskie i tak samo nieważne są przeliczenia wg aktualnego kursu franka miesięcznych rat”. Konsekwencją tego orzeczenia jest w praktyce przewalutowanie kredytu na złotówki – i to przy korzystniejszych dla klienta stawkach LIBOR! MBank z pewnością się odwoła, ale warto zauważyć, że Kancelaria Prezydenta o ile faktycznie chce rzecz całą sprawiedliwie załatwić, dostała właśnie do ręki solidny argument. Czy zechce z niego skorzystać?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

„Polscy nomadzi”

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3825-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 20 (13-19.05.2016)

Targowiczątka się napinają

Proponuję metodę ustalenia liczby demonstrantów bez konieczności żmudnego ślęczenia przed ekranem i dokonywania matematycznych łamańców.

Jednym z bardziej gorących tematów towarzyszących demonstracji Zjednoczonej Konfederacji Targowickiej w sobotę 7 maja, była jej liczebność. 40 czy 240 tysięcy? Największa manifestacja po 1989 roku, czy taka sobie? Proszę państwa, śpieszę donieść, że właśnie wszystko się wyjaśniło i to za sprawą samej „Gazety Wyborczej”, która w ramach medialnego patronatu gorliwie promowała wersję warszawskiego ratusza o 240 tysiącach. Na Czerskiej ktoś czegoś nie dopatrzył i puszczono wywiad, jaki Bartosz T. Wieliński przeprowadził z Mathiasem Schuhem z grupy wolontariuszy badających regularnie frekwencję na marszach PEGID-y w Dreźnie. Publikując ten materiał „GW” niechcący skutecznie zaorała własną propagandę. Oto rozmówca Wielińskiego powołując się na swoją praktykę twierdzi, że przeciętnie podczas „idącej” manifestacji przypada 0,6-0,7 demonstranta na metr kwadratowy. 2 osoby na metrze kwadratowym oznaczają już tłok i zdarza się to jedynie „gdy demonstracje odbywają się na małych placach”. Więcej niż dwie, spotkać można praktycznie tylko pod sceną na koncertach rockowych. Tymczasem Ewa Gawor, dyrektor Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego ratusza przyjęła właśnie księżycową średnią 3 osób na metr kwadratowy. Proponuję tu mały eksperyment: zbierzcie się Państwo w kilkoro ze znajomymi i ściśnijcie się tak, by na jednym metrze mieściło się po troje z Was. Następnie spróbujcie w ten sposób przejść jakiś krótki dystans. Da się? No właśnie.

Zatem ja wolę wierzyć panu Schuhowi i w związku z tym proponuję metodę ustalenia liczby demonstrantów bez konieczności żmudnego ślęczenia przed ekranem i dokonywania matematycznych łamańców. Przyjmijmy, że na jednym metrze sobotniego marszu było średnio 0,7 osoby. Jest to wartość ponad czterokrotnie mniejsza od tej podanej przez urzędników Hanny Gronkiewicz-Waltz (dokładnie – 4,29). I właśnie przez owo 4,29 należy podzielić tę astronomiczną liczbę 240 tys. Wyjdzie nam niespełna 56 tys. i sądzę, że właśnie ta wartość jest najbardziej prawdopodobna. To jest i tak dużo, jednak pryska najważniejszy mit Targowiczątek, jakoby była to „najliczniejsza demonstracja po 1989 roku”. Tyle mniej więcej, uśredniając różne wyliczenia, meldowało się kilka lat temu na Marszach Niepodległości, przy czym ostatnimi czasy było to już od 70 do 100 tys., zaś najliczniejszą manifestacją w III RP pozostaje nieodmiennie wielki, półmilionowy marsz w obronie TV Trwam „Obudź się Polsko!” z 29 września 2012.

Jak by nie patrzeć, to co dla środowisk patriotycznych w minionych latach było frekwencyjną normą, dla Targowiczątek stanowi apogeum zdolności mobilizacyjnych. Tyle wyszło z medialnej „napinki”. Zmobilizowano praktycznie wszystko co się rusza: struktury partyjne PO i Nowoczesnej, KOD-u, trochę oszalałych „ZBOWiD-owców III RP” rekrutujących się spośród najmocniej sfanatyzowanych czytelników „Wyborczej” i sierot po Palikocie... i wyszło sporo poniżej prawicowej średniej – a warto wziąć pod uwagę, że po 2012 Kluby „Gazety Polskiej” postawiły na oddzielne imprezy organizowane w Krakowie.

A teraz porównajmy sobie powyższe z antyorbanowskimi manifestacjami urządzanymi na Węgrzech. Po kilkadziesiąt tysięcy przeciwników Orbana udawało się niekiedy wyprowadzać na ulice Budapesztu postkomunistyczno-liberalnej opozycji (hojnie zresztą futrowanej przez Sorosa). Biorąc pod uwagę proporcje ludnościowe (Węgry – niespełna 10 mln, Polska – ok. 38 mln), to faktycznie nasze Targowiczątka powinny były stawić się 7 maja w Warszawie w liczbie ponad 200 tys. demonstrantów – i jak widać, bardzo tego chciały, skoro ośmieszyły się tak nieprzytomnymi wyliczeniami. Jednak nawet tak proporcjonalnie duża skala manifestacji nie doprowadziła na Węgrzech do zmiany władzy. Dlaczego? Ano dlatego, że tamtejsza opozycja ma z grubsza rzecz biorąc ten sam problem, co u nas – podziały i niemożność sformułowania jakiegokolwiek pozytywnego programu. Tam również, generalnie rzecz ujmując, straszą „faszyzacją”, odwołują się do „Europy” i pragną „żeby było tak, jak było”. Wszystko oczywiście bez cienia autorefleksji, za to na wysokim poziomie zacietrzewienia. Tymczasem, samym elektoratem sprzeciwu wyborów się nie wygrywa. To jedynie żelazna baza wyborcza, jak te dwadzieścia kilka procent, które PiS zgarniało podczas ośmiu lat rządów PO, dopóki do sprzeciwu nie dołożyło propozycji „dobrej zmiany” wraz ze świeżymi, nie zgranymi twarzami Andrzeja Dudy i Beaty Szydło - o czym warto wspomnieć w okolicach rocznicy I tury wyborów prezydenckich, które wprawiły w taki stupor małżeństwo Wajdów i resztę obozu beneficjentów III RP. Na szczęście dla wszystkich dobrze życzących Polsce, wciąż nie zanosi się na to, by nasze Targowiczątka były w stanie przyjąć powyższe do wiadomości.

*

A poza tym:

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3825-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 19 (13-19.05.2016)

wtorek, 24 maja 2016

Precz z TTIP i berlińsko-brukselskim dyktatem

Zamiast piętnować zwolenników wyjścia Polski z Unii warto rozejrzeć się zawczasu za sensownymi alternatywami - zanim będzie za późno.

I. Deklaracja Kaczyńskiego

Przy okazji Dnia Flagi Jarosław Kaczyński w swym przemówieniu jednoznacznie opowiedział się za dalszą przynależnością Polski do Unii Europejskiej: „Przynależność do UE traktujemy jako trwałą. Być w Europie to być w UE. Polacy są Europejczykami dlatego, że są Polakami, ale realna przynależność do Europy to przynależność do Unii. Ci, którzy mówią inaczej są szkodnikami, są politycznymi awanturnikami”. Cóż, próżno dociekać, czy słowa te są odzwierciedleniem faktycznych poglądów szefa rządzącej partii, czy też taktycznym wybiegiem obliczonym na zamknięcie ust opozycji straszącej, że „PiS chce nas wyprowadzić z Unii”. Jeśli to drugie, to zagranie okazało się nieskuteczne – antyrządowe media i politycy jednogłośnie uznali, że mamy do czynienia z cynicznym mydleniem oczu. Wiadomo, że Kaczyński nawet jeśli zapewnia, że Polska pozostanie w UE, to tylko po to, by odwrócić uwagę od swych rzeczywistych intencji. Dobrym odzwierciedleniem takiej twórczej reinterpretacji jest komentarz Witolda Gadomskiego z „Wyborczej”: „Istnieje wiele wypowiedzi i działań PiS-u skierowanych przeciwko Unii Europejskiej i jej instytucjom. W Polsce PiS prowadzi kampanię antyunijną i szuka zwolenników wśród skrajnie antyunijnych narodowców. To nie znaczy, że na pewno zechce postawić sprawę wyjścia Polski z Unii Europejskiej na porządku dziennym. Ale zapewnienia Kaczyńskiego, że tak się nie stanie, są tylko sztuczką mającą zniechęcić do udziału w najbliższych demonstracjach KOD”. I to tyle, jeśli chodzi o retoryczny efekt deklaracji Prezesa.

Może być jednak i bardziej pesymistyczna wykładnia przemówienia – taka mianowicie, że Kaczyński powiedział to, co rzeczywiście myśli zarówno o polskiej obecności w strukturach europejskich, jak i o tych, którzy podają w wątpliwość sens i opłacalność naszego członkostwa w Unii. A tacy znajdują się również w szeregach PiS, że przypomnę wypowiedź eurodeputowanego prof. Zdzisława Krasnodębskiego, że jeśli nieprzyjazne wobec Polski gesty Brukseli w rodzaju „dyscyplinującej” rezolucji Parlamentu Europejskiego będą się powtarzać, to należy rozważyć referendum w sprawie pozostania w UE. Osobiście przypuszczam, że Jarosław Kaczyński był akurat szczery – choćby dlatego, że to jego rząd negocjował Lizbonę i poświęcił system pierwiastkowy dla mechanizmu z Joaniny, a ostatecznie, mimo oporów, pod traktatem swój podpis złożył prezydent Lech Kaczyński. Przejście na pozycje eurosceptyczne oznaczałoby więc zanegowanie dotychczasowej linii PiS. Tyle, że jeśli traktować słowa Kaczyńskiego jako perspektywiczną diagnozę i wytyczną dla Polski, to właśnie została ona podważona za sprawą dwóch wydarzeń z ostatnich dni.

II. Nie dla TTIP!

Pierwsza kwestia, to wyciek dokumentów negocjacyjnych dotyczących TTIP. Przypomnę, że Transatlantyckie Partnerstwo w Dziedzinie Handlu i Inwestycji jest to gigantyczna umowa między USA a Unią Europejską mająca stworzyć przestrzeń wolnego handlu po obu stronach Atlantyku. Co ciekawe, w przeciwieństwie do krajów Europy Zachodniej, w których projektowany traktat od początku wzbudza wielkie kontrowersje (w skrócie – społeczeństwa są generalnie przeciw, natomiast za zawarciem umowy optują wielkie koncerny i rządy), w Polsce temat ten nie spotyka się z większym zainteresowaniem mediów, a co za tym idzie – społecznym oddźwiękiem. Próżno oczekiwać wielotysięcznych demonstracji przeciw umowie, które na Zachodzie są na porządku dziennym (ostatnio w Hanowerze). Tymczasem TTIP może potencjalnie przeorać stosunki gospodarcze w Europie, w szczególności w słabiej zaawansowanych krajach, takich jak Polska i pozostałe państwa naszego regionu. Dodatkowo niepokój podsyca paranoiczny stopień utajnienia procesu negocjacyjnego, toczącego się nawet ponad głowami rządów krajów członkowskich UE. Wiadomo, że po obu stronach – zarówno Komisji Europejskiej, jak i USA - przytłaczającą większość negocjatorów stanowią po prostu lobbyści poszczególnych branż i korporacji, do niedawna zaś jedyne co było podane do publicznej wiadomości, to początkowe stanowisko Komisji Europejskiej. Krótko mówiąc, Bruksela z Waszyngtonem dogaduje się w fundamentalnej dla nas wszystkich sprawie, następnie traktat zostanie zatwierdzony przez Parlament Europejski i Kongres USA w wyniku czego stanie się prawem obowiązującym wszystkie kraje „wspólnoty”, zaś o tym co tak naprawdę zawiera dowiemy się, gdy już będzie po wszystkim.

Jednak teraz, za sprawą afery „TTIP Leaks”, Greenpeace opublikowało dokumenty według stanu na kwiecień 2016 – i okazało się, że potwierdzone zostały najgorsze przypuszczenia. USA naciskają na dopuszczenie do europejskiego rynku GMO, mięsa z hodowli stosujących hormon wzrostu i inne „przyspieszacze”, a nade wszystko – chcą zastąpienia europejskiej zasady ostrożnościowej mówiącej, że przed dopuszczeniem produktu do obrotu należy wykazać jego nieszkodliwość (w Stanach obowiązuje zasada odwrotna – produkt wycofuje się z rynku dopiero po udowodnieniu jego szkodliwości). Dopasowanie systemów prawnych w rzeczywistości przybierze postać poluzowania europejskich regulacji z zakresu ochrony zdrowia, norm jakości i praw konsumenta – bardziej restrykcyjnych niż amerykańskie.

Do tego dochodzi mechanizm ISDS zgodnie z którym inwestor może pozwać przed prywatny arbitraż państwo, jeżeli uzna, że jego rzeczywiste lub choćby tylko spodziewane zyski są zagrożone. Na takiej zasadzie koncerny tytoniowe pozywały już rządy za regulacje antynikotynowe, zdarzały się pozwy przeciw rządom podnoszącym płace minimalne, albo chociażby wdrażające nowe regulacje w zakresie ochrony środowiska. Krótko mówiąc, pozwać można dosłownie za cokolwiek, przy czym nie ma górnej granicy odszkodowania, od orzeczenia zaś nie przysługuje odwołanie. Komisja Europejska twierdziła, że będzie się starać o zreformowanie ISDS – ale było to od początku puste gadanie, bo w tej sprawie Stany Zjednoczone nie chcą ustąpić nawet o milimetr.

Można było mieć nadzieję, że po odsunięciu PO rząd PiS zrewiduje nasze poparcie dla umowy – świadczyły o tym choćby wypowiedzi min. Jurgiela z listopada 2015 w których podnosił zagrożenia dla polskiego rolnictwa oraz stopień utajnienia rozmów (tak! rządy poszczególnych krajów, w tym Polski, nie są dopuszczone do szczegółów negocjacji!), padały też głosy o niebezpieczeństwie dla naszego przemysłu chemicznego, np. wykorzystującej gaz ziemny produkcji nawozów sztucznych (Amerykanie korzystają ze znacznie tańszego surowca). Te odosobnione głosy krytyki jednak ucichły, zaś teraz jedynymi słyszalnymi opiniami są wypowiedzi ministra Morawieckiego, który jest gorącym zwolennikiem TTIP, rojąc o ekspansji naszego sektora MiSP (małe i średnie przedsiębiorstwa) na amerykański rynek. Zgroza.

III. Berliński dyktat

Kolejnym wydarzeniem spektakularnie podważającym dogmat o konieczności naszej dalszej obecności w UE jest niedawny dyktat KE, uszyty na ewidentne polityczne zamówienie Berlina, dotyczący nowego mechanizmu relokacji imigrantów, wedle którego państwo mogłoby się „wykupić” od przyjmowania przydzielonych mu przybyszów na okres roku za zaporową stawkę 250 tys. euro od głowy. Innymi słowy, jest to usiłowanie wymuszenia „solidarności” i „lojalności” pod groźbą bata, co harmonizuje z wcześniejszymi wypowiedziami Martina Schulza, że opornych należy przymusić siłą do przyjmowania nachodźców. Jak sobie wyobrażamy dalsze funkcjonowanie w takiej Unii? Jeżeli nie uda nam się zmontować koalicji blokującej w Radzie Europejskiej, to pożegnamy się z resztką suwerenności, przeforsowanie tego projektu będzie bowiem oznaczało, że można nam narzucić wszystko. I nie można się ograniczać do wynegocjowania bardziej znośnej stawki „wykupnego” - obalić należy sam mechanizm obowiązkowej relokacji.

Przy okazji dyskusji nad naszym członkostwem w UE podnoszą się często głosy, że kryzys i osłabienie Unii najbardziej ucieszą Putina. To prawda, ale w takim wypadku stwierdzić należy, że najbardziej na rzecz Putina grają dziś Niemcy i kanclerz Merkel oraz podporządkowana jej politycznie Bruksela, każąc reszcie Europy płacić za własne błędy i znosić hegemonistyczny styl uprawiania polityki. To musi budzić opór – i budzi. Niedługo możemy pożegnać Wielką Brytanię, a po niej – kto wie, czy nie pójdą następni. Warto również przypomnieć o istnieniu EFTA (Europejskie Stowarzyszenie Wolnego Handlu) z Norwegią, Islandią, Szwajcarią i Liechtensteinem, które współtworzy wraz z UE Europejski Obszar Gospodarczy. Kraje EFTA np. należą do strefy Schengen, więc nie jest tak, że wyjście z UE skutkować musi zamknięciem granic, czym jesteśmy nieustannie młotkowani. Podsumowując, zamiast piętnować zwolenników wyjścia Polski z Unii jako „szkodników” i „awanturników” warto rozejrzeć się zawczasu za sensownymi alternatywami - zanim będzie za późno, a ograniczenie naszej suwerenności posunie się tak daleko, że aby opuścić UE trzeba będzie (co nie daj Boże) rozpętać jakąś europejską wojnę secesyjną.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3825-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 19 (11-19.05.2016)

Pod-Grzybki 49

Jak wiadomo, narracja kodowców opiera się m.in. na sprzeciwie wobec rzekomych planów PiS wyprowadzenia Polski z UE - i akurat tuż przed największą manifestacją naszych Targowiczątek, ich brukselscy patroni wycięli im brzydki numer proponując przymusową relokację imigrantów z karną opłatą za ich nieprzyjęcie w wysokości 250 tys. euro od łebka – a czemuś takiemu sprzeciwia się w zdrowym odruchu samoobrony nawet większość zagorzałych antykaczystów. No i teraz pytanie, co będzie silniejsze: instynkt samozachowawczy, czy rozbuchane antypisowskie emocje?

*

Jak by powyższego było mało, właśnie niemiecki sąd uniewinnił jednego z arabskich molestantów dokazujących podczas słynnego Sylwestra w Kolonii. W tym miejscu zwracam się do rozhisteryzowanych Targowiczaneczek: jak już przyjmiemy tę naszą pulę jurnych „książąt Orientu”, na których pani Kinga Dunin czeka niczym na ułanów stukających w okienko, i ci zechcą sobie z Wami pohulać, choćby przy okazji kolejnej manifestacji KOD-u, rozglądajcie się za najbliższą grupą ONR-owców. Na pomoc Petru i Kijowskiego na Waszym miejscu raczej bym nie liczył.

*

Chociaż, z drugiej strony, może integracja przebiegnie gładko. Żakowski chciałby bowiem, by KOD „był jak Hamas” - czyli mordował Żydów, ubrał kobiety w burki, pilnował szariatu i tak dalej. W tej sytuacji napływ radykalnych muslimów musi być wyczekiwany przez Kijowskiego z utęsknieniem, jako zastrzyk świeżej krwi.

*

Ach, Żakowskiemu chodziło o to, że Hamas funduje żłobki i przedszkola. Już widzę, jak kodziarze lecą pomagać pogardzanemu polskiemu motłochowi, który „rzucił się na pińcset”. To już prędzej Kijowski zacznie płacić alimenty.

*

My tu gadu-gadu, a tymczasem Londyńczykowie oraz Londyńczykowianeczki dali właśnie kodowcom przykład i wybrali sobie burmistrza w osobie muzułmańskiego ekstremisty Sadiq Khana, labourzysty rodem z Pakistanu. Jego najpoważniejszym kontrkandydatem był Zac Goldsmith – milioner od Torysów. Z tego wynika, że poddani JKM mieli do wyboru radykalnego muslima lub żydowskiego spekulanta. Ech – decyzje, decyzje...

*

W wyborach brał udział także polski książę – deweloper i tancerz baletowy Jan Żyliński, wsławiony wyzwaniem na pojedynek Nigela Farage'a. Hmm, w zasadzie powinien teraz włożyć swoje baletki i poprowadzić londyńską Polonię na krucjatę, by zedrzeć z ratusza zielony sztandar Proroka, a potem odtańczyć na nim co tam akurat się w Londynie tańcuje.

*

Papież Franciszek zainicjował islamizację Watykanu zabierając ze sobą z wyspy Lesbos trzy rodziny muzułmańskich „uchodźców”. Pierwotnie miał zabrać również rodzeństwo syryjskich chrześcijan, ale ponoć coś było nie tak z ich papierami, więc zostali. To ci papież... pasterz... niech to drzwi ścisną...

*

A tak osobiście, z tej całej islamizacji wybieram „Alibabki”. Były równie wrzaskliwe co stado rozjuszonych muezzinów, ale przynajmniej darły się jakoś tak melodyjniej i w jednej tonacji. W sumie, nawet dawało się tego słuchać.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 19 (11-19.05.2016)

Sędziowski rokosz

Mafia w togach” uzupełnia się jak każda inna tego typu struktura – przez kooptację.

A więc stało się. Od momentu uchwały Sądu Najwyższego, wspartej następnie przez sędziów Naczelnego Sądu Administracyjnego mamy do czynienia ze stanem pełnego rokoszu władzy sądowniczej, która samowolnie przyznała sobie prawo do rozstrzygania o prawomocności orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego. Tym samym, w wymiarze instytucjonalnym, władza sądownicza przekroczyła cienką granicę oddzielającą interpretację prawa od prawotwórstwa (wchodząc tą drogą w domenę władzy ustawodawczej), w wymiarze politycznym zaś ostentacyjnie spozycjonowała się jako jedna ze stron sporu. Przy czym sędziowie SN uchwalając wytyczne dla sądów powszechnych, by te stosowały się do orzeczeń TK niezależnie od ich publikacji w dzienniku urzędowym, przeszli do porządku dziennego nad tym, że orzecznictwo sądów nie należy u nas do katalogu źródeł prawa – mamy więc próbę wprowadzenia tylnymi drzwiami prawa precedensowego oraz pełzającą anarchizację systemu prawnego państwa. Od tej pory władza sądownicza będzie mogła rękami Sądu Najwyższego wedle własnego widzimisię uzurpować sobie prawo do „rozstrzygania” o domniemaniu konstytucyjności ustaw.

W zasadzie można było się tego spodziewać, bowiem już w listopadzie 2015 podczas branżowej konferencji urządzonej pod szumną nazwą „Niezależność sądownictwa jako gwarant praw i wolności jednostki” wzywano w lekko tylko zawoalowany sposób do jakiejś formy buntu i od tej pory jedynie kwestią czasu pozostawało otwarte wystąpienie trzeciej władzy przeciw własnemu państwu. Przykładowo, na wspomnianej konferencji zorganizowanej pod egidą Krajowej Rady Sądownictwa, Rzecznika Praw Obywatelskich oraz stowarzyszenia sędziowskiego „Themis”, prezes stowarzyszenia Irena Kamińska wzywała: „Musimy bronić demokracji, choć nastroje społeczne nie sprzyjają budowaniu zaufania do sądów. Musimy walczyć o naszą niezależność. Będziemy jej mieli tyle, ile sami wywalczymy”. W podobnym duchu wypowiadali się prof. Zoll, rzecznik Adam Bodnar – ten sam, który wsławił się niedawno ubolewaniem, iż „ONR-owcy nauczyli się przestrzegać prawa” i nie ma pretekstu do ich delegalizacji, czy pierwsza prezes SN Małgorzata Gersdorf biadająca, że sądy przedstawiane są jako „mafia w togach”. Zatem teraz mamy jedynie skonkretyzowanie w postaci uchwały tego, z czym „trzecia władza” nosiła się od dawna.

Charakterystyczne, że prominentni przedstawiciele środowiska zdając sobie sprawę ze społecznego odbioru ich poczynań („mafia w togach”) nie raczą wykazać cienia elementarnej autorefleksji, prezentując nieodmiennie znakomite samopoczucie. Owo samozadowolenie z własnego funkcjonowania pozostaje typową cechą, mocno ugruntowaną w świadomości sędziów. Tymczasem władza sądownicza, nie poddana nawet szczątkowej weryfikacji (przywoływana jest tu często wypowiedź prof. Adama Strzembosza, że sędziowie „sami się oczyszczą”) pozostaje jedną z najdoskonalszych reprezentacji szeroko rozumianego establishmentu III RP ze wszystkimi typowymi dla tegoż establishmentu patologiami. Obecnie jest jedną z ostatnich linii obrony przegrywającego obozu beneficjentów III RP. Wymiana pokoleniowa sprowadziła się do korporacyjno-rodzinnego dziedziczenia, natomiast tam, gdzie przyszedł ktokolwiek z zewnątrz, kształtowany był przez PRL-owskich sędziów z wszelkimi tego konsekwencjami. Krótko mówiąc, „mafia w togach” uzupełnia się jak każda inna tego typu struktura – przez kooptację.

Jednocześnie sędziowie uwielbiają gardłować o niezawisłości i popisywać się nią przy każdej okazji. Oczywiście jest to „niezawisłość” bardzo szczególnego sortu - skrupulatnie przestrzegająca granic konformizmu polityczno-intelektualnego wedle wytycznych mainstreamu III RP, który ich uformował na swój obraz i podobieństwo, oraz - naturalnie - środowiskowej, korporacyjnej lojalności. Sędziom nie przeszkadzał Jan Bury w KRS, nie przeszkadzali im komunistyczni zbrodniarze we własnych szeregach, czy dyspozycyjny sędzia Ryszard Milewski z Gdańska tak skory do ustawiania procesu Ambr Gold „na telefon”. Przeszkadza zaś im nawet śladowa krytyka w mediach, czy jakiekolwiek próby choćby werbalnego zdyscyplinowania po co bardziej bulwersujących orzeczeniach – wtedy rozdzieraniu szat i wrzaskom o zamachu na „niezawisłość” nie ma końca.

Prawda natomiast jest taka, że polskie sądy są zdeprawowane i zdegenerowane. Są ostoją systemowych nieprawości III RP. Sami sędziowie zaś, to w dużej mierze banda obłudnych, zakłamanych kanalii - co by tam prof. Strzembosz nie opowiadał. Korupcja w wymiarze sprawiedliwości sięga najwyższych szczebli – z tak panoszącym się dziś Sądem Najwyższym włącznie. Nadeszła pora, by ktoś wziął to całe towarzycho, tę bandę nadętych łajdaków i hipokrytów za twarze i wysłał do szorowania więziennych kibli. Tam jest ich miejsce.

*

A poza tym:

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

Sędziowie – samozwańczy wychowawcy narodu

Strajk sędziowski? Popieram!

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3798-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 18 (06-12.05.2016)

niedziela, 22 maja 2016

TTIP – nikt nie chce, wszyscy przyjmą?

Europa nie jest spójnym, zrównoważonym obszarem gospodarczym i to, co może być korzystne dla jednych, będzie potencjalnie zabójcze dla innych.

No, może z tym „nikt nie chce” w tytule nieco przesadziłem – umowy o Transatlantyckim Partnerstwie w dziedzinie Handlu i Inwestycji (Transatlantic Trade and Investment Partnership) bardzo chcą USA, Komisja Europejska, rządy, a nade wszystko – międzynarodowe koncerny. Nie chce zaś jedynie – bagatelka – większość europejskich społeczeństw. W krajach Europy Zachodniej masowe protesty przeciw negocjowanej ponad naszymi głowami umowie odbywają się regularnie, podnoszone są różne argumenty – ekonomiczne, ekologiczne, prawne, socjalne – a rozmowy jak gdyby nigdy nic toczą się własnym, ustalonym torem i zapewne będzie tak aż do finału po którym kolejne kraje UE robiąc dobrą minę do gorszej lub lepszej gry „klepną” to, co ustalono bez ich faktycznego udziału, prawiąc propagandowe banialuki o świetlanych perspektywach dla europejskiej gospodarki. Na coś w tym guście natrafiłem zresztą na stronach naszego MSZ – jest to propagandowa broszurka „Fakty i mity o TTIP” z 2015 r., w której np. „rozłożono” prognozowany efekt TTIP (wzrost unijnego PKB o 0,5 pkt proc.) na gospodarstwa domowe, wskutek czego polskie gospodarstwo domowe „zyska” statystycznie... 450 euro rocznie. Hurra! Dostanę prawie 2 tysiące zł za friko! Mam nadzieję, że ta dywidenda będzie wypłacana pod koniec roku – na Boże Narodzenie i Sylwestra jak znalazł i ludzie nie będą musieli brać „chwilówek”.

Poważniejąc - jeżeli ostateczna umowa nie będzie wykraczała poza kompetencje unijnych organów, wystarczy zatwierdzenie jej przez Parlament Europejski i państwa członkowskie nie będą miały nic do gadania. Analogicznie, po stronie amerykańskiej dla jej przyjęcia przewidziany jest uproszczony tryb ratyfikacyjny przez Kongres. Po obu stronach Atlantyku umowę będzie można jedynie przyjąć lub odrzucić w całości, bez możliwości zgłaszania poprawek. A że obywatele są przeciw? Europa ma praktykę w przechodzeniu nad takimi oporami do porządku dziennego – czy to przy okazji eurowaluty, czy to w przypadku traktatu lizbońskiego.

Niedawno kilkudziesięciotysięczna demonstracja sprzeciwiająca się TTIP miała miejsce w Hanowerze – a to za sprawą wizyty na tamtejszych targach Baracka Obamy, który odbył europejskie mini-tournee właśnie w charakterze ober-lobbysty TTIP. Najpierw udał się z dyscyplinującą wizytą do Wielkiej Brytanii, gdzie pogroził palcem, że jeśli dojdzie do „Brexitu”, to Londyn nie będzie miał co liczyć na umowę handlową z Waszyngtonem, ba – znajdzie się na końcu kolejki oczekujących. Zrozumiałe – wystąpienie Wlk. Brytanii z UE automatycznie wykluczałoby z TTIP jednego z najpoważniejszych gospodarczych graczy, co nikomu z zainteresowanych nie jest na rękę. W Niemczech atmosfera była już inna, bo też Angela Merkel należy do zagorzałych zwolenniczek planowanego traktatu, doprosiła też do kompanii premiera Włoch Matteo Renzi'ego, prezydenta Francji Francois Hollande'a i nawet Davida Camerona w ramach polityki przytulania po amerykańskim klapsie. Ten miniszczyt pokazuje, które z europejskich krajów są motorami napędowymi transatlantyckiego porozumienia i kto liczy na największe profity.

I tu dochodzimy do sedna sprawy. Abstrahuję już od patologicznego mechanizmu negocjacyjnego, w którym pierwsze skrzypce po obu stronach grają lobbyści poszczególnych branż i koncernów (wg „Guardiana” jest to 92 proc. „negocjatorów”), a rządy mogą co najwyżej zgłaszać swoje „stanowiska” bez żadnej gwarancji ich uwzględnienia; pominę procedurę ISDS stawiającą korporacje de facto ponad prawem; nie będę wnikał nawet, że za pomocą TTIP koncerny mogą przeforsować rozwiązania, które nie miałyby szans w normalnej ścieżce legislacyjnej. Zasadniczy problem tkwi bowiem w tym, że Europa nie jest spójnym, zrównoważonym obszarem gospodarczym. Wciąż występują dysproporcje między poszczególnymi krajami i to, co może być korzystne dla jednych, będzie potencjalnie zabójcze dla innych. Boleśnie przekonały się o tym podczas ostatniego kryzysu mniej zaawansowane gospodarczo kraje strefy euro, z Grecją, Hiszpanią i Portugalią na czele. Okazało się, że euro skrojone pod wysoko rozwinięte gospodarki działa jednocześnie hamująco na mniejszych graczy, zaś kryzys dotyka ich dotkliwiej niż unijnych wielkich.

Podobnie z umową TTIP – będzie ona korzystna dla koncernów niemieckich i niemieckiej, opartej na eksporcie gospodarki, dając jej nowy impuls. Jednocześnie ta sama umowa – jednakowa dla całej UE – pogłębi kolonialny status słabszych gospodarek, jako rynków zbytu, dobijając te branże, które w nich jeszcze funkcjonują, jak polskie rolnictwo, na co zwracał uwagę kilka miesięcy temu min. Jurgiel, ale chyba dostał polecenie, by zamilknąć. Przykładowo, w wyniku układu NAFTA tylko w latach 1993-2002 w meksykańskim rolnictwie zniknęło 1,3 mln miejsc pracy. Tymczasem na stronach Ministerstwa Rozwoju czytam entuzjastyczne wypowiedzi min. Morawieckiego, jakim to dobrodziejstwem będzie TTIP... dla naszego sektora MSP, co jest chyba oficjalną linią rządu PiS. O litości!

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://podgrzybem.blogspot.com/2015/02/ttip-kolejna-odsona-kolonizacji.html

http://podgrzybem.blogspot.com/2015/03/isds-czyli-korpo-dyktat.html

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3798-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 18-19 (29.04-12.05.2016)

Księża nie klękali przed komunistami

...dlaczego teraz klękają przed „Wyborczą”?

Co się stało, że część Kościoła pozwala się sterroryzować lub uwieść jednemu dziennikowi oraz jego środowisku?

Powyższe pytanie można sobie śmiało zadać obserwując ciągnącą się od ubiegłego roku sprawę ks. Jacka Międlara. Ów młody, charyzmatyczny kapłan-narodowiec po raz pierwszy podpadł „Wyborczej” we wrześniu 2015, kiedy to wygłosił płomienne kazanie podczas wrocławskiego marszu ONR przeciw muzułmańskim imigrantom: „Potrzebujemy męstwa i odwagi, ale nie od Allaha i lewaków”. I dalej: „Nie atakujemy, my bronimy się przed inwazją, przed atakiem ze Wschodu, który jest idealnie zaprogramowany”. Coś, co dla wielu stało się rodzajem objawienia – oto pojawia się duchowny potrafiący nawiązać genialny kontakt ze słuchaczami, porywający ich swoją szczerością, autentyzmem i ewangelizacyjnym zapałem – dla „GW” zabrzmiało jak wielki dzwon alarmowy. Narodowcy mają swojego Popiełuszkę! Przesada? Ton tekstów „Wyborczej” jako żywo przypomina pamiętny paszkwil Urbana o „seansach nienawiści” i „sesjach politycznej wścieklizny”. Natychmiast więc rozpętano nagonkę wedle sprawdzonej metody – angażujemy w miejscowym środowisku (wrocławska parafia św. Anny) aktyw w postaci grupy „oburzonych wiernych” i skłócamy lokalną społeczność, równocześnie zaś orkiestrujemy medialną histerię połączoną z interwencjami u przełożonych (wrocławska Kuria i władze Zgromadzenia Księży Misjonarzy), domagając się ukarania „księdza-nacjonalisty”. Ks. Międlar dostaje upomnienie, potem zakaz udziału w manifestacjach. Mimo to, jeszcze zdąży wziąć udział w Marszu Niepodległości, na zakończenie którego mówi m.in.: „Nie chcemy w Polsce Allaha, nie chcemy gwałtów, nie chcemy samosądów, nie chcemy terroru. Nie chcemy nienawiści, która jest w Koranie, ale chcemy miłość i prawdę Ewangelii!”. W międzyczasie medialna presja „Wyborczej” rośnie, władze zakonne i diecezjalne radzą między sobą co z niewygodnym kapłanem począć, zaś rzecznik Kurii Metropolitarnej ks. Rafał Kowalski gęsto tłumaczy się przed organem z Czerskiej.

Ostatecznie w lutym 2016 ks. Jacek Międlar zostaje karnie przeniesiony do Zakopanego. W pożegnalnej mszy głosi do zebranych wiernych: „Zbrodnią jest islamski fundamentalizm, który poddaje totalnej destrukcji cywilizację łacińską. Musimy zbudować wielki naród i silny Kościół, a ja to, co czyniłem, będę czynił nadal”. I czyni. W Zakopanem bierze udział w uroczystości ONR-u pod pomnikiem Józefa Kurasia „Ognia”. W efekcie zostaje przez zwierzchników zesłany do zamkniętego klasztoru „na rekolekcje”.

No i wreszcie docieramy do 16 kwietnia 2016, kiedy to ks. Międlar koncelebruje Mszę Św. w białostockiej katedrze, będącą centralnym punktem obchodów 82. rocznicy powstania Obozu Narodowo-Radykalnego. Histeria „Wyborczej” sięga zenitu. Sypią się gromy, dyżurne autorytety tokują, „GW” w stachanowskim tempie produkuje kolejne artykuły - i w końcu osiąga swój cel: białostocka kuria przeprasza, a wizytator polskiej prowincji Zgromadzenia Księży Misjonarzy ks. Kryspin Banko informuje o nałożonym na ks. Międlara zakazie wszelkiej aktywności publicznej. Dominika Wielowieyska natychmiast stwierdza, że kara i tak jest łagodna, zaś duchowny powinien zostać zawieszony „jako ksiądz”.

Powyższe jest jedynie skrótowym kalendarium wydarzeń. Trzeba dodać, że ks. Międlar nie siał publicznego zgorszenia jak ks. Boniecki fraternizujący się z satanistą – Nergalem, nie wszczął buntu przeciw swemu biskupowi jak ks. Lemański, nie sprzeniewierzył się doktrynie jak obecni i byli księża z kręgu „Tygodnika Powszechnego”. Stał się jedynie skrajnie niewygodny dla tzw. „kościoła Wyborczej”. Oczywistym jest też, że „upolitycznienie”, tudzież „szerzenie nienawiści” jest jedynie pretekstem, jeśli przypomnimy sobie aktywność medialną zastępu duchownych ze stajni „Gazety Wyborczej” i okolic. Im wolno.

I tu wracamy do tytułowego pytania. Co się stało, że część Kościoła – tego samego, który nie ugiął się przed komuną - pozwala się sterroryzować lub uwieść jednemu, niechby i wpływowemu dziennikowi oraz jego środowisku? Do tego jawnie i notorycznie szczującemu swych czytelników przeciw Kościołowi? Kryzys przywództwa? Rozmycie kryteriów? „Kult świętego spokoju”? A może trzeba tu wrócić do Herbertowskiej „Potęgi smaku”? „Kto wie gdyby nas lepiej i piękniej kuszono...” - może więc jest tak, że parciany komunizm jednoznacznie odrzucał, „Wyborcza” zaś kusi „lepiej i piękniej”, wabiąc „kościołem otwartym”, tolerancją, przynależnością do lepszego towarzystwa, czyniąc z tego zarazem narzędzie moralnego szantażu, na zasadzie – kto nie z nami, ten nienawistnik? Cóż, może tak być, o czym świadczy choćby grupa eks-księży, którzy zwabieni syrenimi śpiewami salonowszczyzny wyrzekli się swego powołania na rzecz statusu postępowych „kato-celebrytów”. Wygląda na to, że ofiarą takiego właśnie splotu czynników padł ksiądz Jacek Międlar – bezkompromisowy kapłan-patriota, który w odróżnieniu od wielu wyżej odeń postawionych w hierarchii, klęka przed Krzyżem, a nie przed „Wyborczą”.

*

A poza tym:

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://podgrzybem.blogspot.com/2016/05/wyborczej-strachy-na-lachy.html

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3798-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 17 (29.04-05.05.2016)

czwartek, 19 maja 2016

„Wyborczej” strachy na Lachy

Jedna manifestacja ONR odbiła się samej tylko „Wyborczej” czkawką w postaci kilkunastu tekstów – paranoja...

I. Żołnierze Wyklęci i „problemat Jaruzelskiego”

W minionych dniach mieliśmy w „Wyborczej” wysyp tekstów utrzymanych w tonie moralnej paniki o natężeniu wyjątkowym nawet biorąc pod uwagę to, do czego przez lata gazeta ta zdążyła nas przyzwyczaić. Przyczyny owej erupcji grozy były dwie – białostockie obchody 82. rocznicy powstania ONR i uroczysty pogrzeb majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. Na okoliczność powązkowskiego pochówku „Łupaszki” oddelegowano Wojciecha Czuchnowskiego, który postanowił przypisać mu odpowiedzialność za akcje pacyfikacyjne Romualda Rajsa ps. „Bury” na zasadzie – wprawdzie Szendzielarz „Buremu” żadnych pacyfikacji nie zlecał, ale też nie ma dowodów, że się im sprzeciwiał. I tu już Czuchnowski wyłożył się na całej linii, bowiem – abstrahując nawet od tego, że działalność Rajsa miała na celu neutralizację komunistycznej agentury i popierających ją środowisk białoruskich zazwyczaj rekrutujących się spośród przedwojennej KPP i KPZB (Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi) – od połowy września 1945 r. „Bury” nie był podwładnym „Łupaszki”, tylko funkcjonował w strukturach Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. Innymi słowy, są to „fakty” wyssane z tego samego uświnionego palucha, co rzekome mordowanie Żydów przez żołnierzy AK w Powstaniu Warszawskim.

W kontekście szerszym kultem Żołnierzy Wyklętych zajął się Krzysztof Varga, biadając przy okazji pogrzebu „Łupaszki” nad „pophistorią” w której nie ma miejsca na relatywizację, za to jednoznacznie nakreślona jest linia podziału między dobrem a złem, między bohaterami, a zdrajcami, co zresztą generalnie bardzo środowisko „Gazety Wyborczej” uwiera, że przypomnę chociażby sabat zorganizowany w Narodowym Dniu Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”, kiedy to zastanawiano się, czy zasługują oni na „kult”, czy też może raczej „potępienie”. Doszło do tego, że Varga ubolewa nad „marginalizacją” pamięci o żołnierzach AK i Powstaniu Warszawskim, z premedytacją nie dostrzegając, że przywracanie pamięci o Niezłomnych jest dalszym ciągiem tej samej historii. Ta magma „demaskatorskich” tekstów z jaką mamy do czynienia na przestrzeni ostatnich miesięcy jest paradoksalnie pocieszająca, świadczy bowiem o postępującym odzyskiwaniu historycznej i symbolicznej pamięci, w wyniku czego michnikowszczyzna musi się cofać na coraz to głębsze linie obrony. Kto jeszcze kilka lat temu przypuszczałby, że „Wyborcza” bronić będzie akowców przed jakoby grożącym im zapomnieniem? A tu proszę. Nie udało się zohydzić AK, nie udało się wmówić Polakom, że są wspólnikami holocaustu i narodem tępych żydożerców, zatem zostaje już tylko opluwanie antykomunistycznego podziemia – nawet tak zdawałoby się jednoznacznie pozytywnych i bohaterskich postaci, jak major Zygmunt Szendzielarz.

Ta uporczywa walka z narodową spuścizną ma dwie podstawowe przyczyny. Pierwszą z nich określam na własny użytek jako „problemat Jaruzelskiego”. Otóż Jaruzelski zapytał kiedyś „Jeżeli pułkownik Ryszard Kukliński był bohaterem, to kim MY jesteśmy?”. Tu podobnie - „jeżeli Wyklęci byli bohaterami, to kim byli nasi resortowi rodzice i dziadkowie?”. Kim jest major-profesor Bauman walczący w szeregach KBW z „leśnymi bandami”, które do dziś przyrównuje do terrorystów? Kim są nasze autorytety rekrutujące się spośród byłych stalinowców? Inaczej: z jakiego pnia, z jakiej tradycji się wywodzimy? No i jaki los nas czeka, jeśli naród dokona definitywnego historycznego wyboru? Oni naprawdę nie mają się już gdzie cofnąć, tym bardziej, że w grę wchodzi również czysta polityka. Mianowicie – i to jest druga przyczyna ich zaciekłego oporu – batalia z „Żołnierzami Wyklętymi” to walka z nowym „mitem założycielskim IV RP”, jak otwartym tekstem zdefiniował to Wojciech Czuchnowski w innym ze swych artykułów. A że ta warstwa symboliczna jest nader istotna również w doraźnym, politycznym kontekście, świadczy cały dotychczasowy dorobek „Wyborczej” - najprawdopodobniej nie musielibyśmy tak długo czekać na dojście do głosu sił patriotycznych, gdyby elitom III RP nie udawało się skutecznie latami zatruwać umysłów „pedagogiką wstydu”.

II. Obchody grozy

I sądzę, że właśnie na powyższym tle należy rozpatrywać bezprzykładną histerię rozpętaną przy okazji obchodów 82. rocznicy powstania ONR. Obóz Narodowo-Radykalny celebruje swoje organizacyjne rocznice co roku, dopiero teraz jednak uroczystość znalazła się w centrum medialnego zainteresowania. Po części dlatego, że Białystok ze względu na swą specyfikę traktowany jest przez liberalne elity jako poletko doświadczalne „multikulturalizmu”, do której to ideologii usiłują przykroić tę resztkę spuścizny po wieloetnicznej I Rzeczypospolitej, z jaką jeszcze można się niekiedy zetknąć na Podlasiu. Po drugie – zamiast zamelinować się gdzieś w kazamatach, ONR-owcy zamówili mszę w białostockiej katedrze, później zaś przemaszerowali ulicami miasta – w równych szeregach, ze sztandarami – tym samym „legalizując się” w przestrzeni publicznej. A ONR – wiadomo – to czciciele „Wyklętych”, propagatorzy owego „mitu założycielskiego IV RP”, którego tak się boją na Czerskiej. Przy okazji – oni ogólnie sprawiają wrażenie, jakby nie byli w stanie funkcjonować bez wzajemnego nakręcania się spiralą strachu. W poniedziałek boimy się narodowców, we wtorek Kaczyńskiego, w środę obrońców życia, w czwartek Kościoła, w piątek „gówniarzy” od Kukiza, w sobotę „sekty smoleńskiej”, a w niedzielę – tych ciemnych Polaków, co to rzucili się na „pińcset”. Proszę prześledzić sobie publicystykę „GW” - to naprawdę tak wygląda. W międzyczasie jeszcze odbierają szyfrówki z Berlina i Brukseli, czasem zaś wychylają się z okopów i wypatrują sygnałów dymnych zwiastujących powrót Tuska na białym Rubikoniu. I pomyśleć, że to właśnie oni zarzucają prawicy „sekciarstwo” i „syndrom oblężonej twierdzy”.

ONR-owskie obchody zbiegły się ponadto z wystawieniem w miejscowym teatrze adaptacji książki Marcina Kąckiego „Biała siła, czarna pamięć” piętnującej z jedynie słusznych pozycji białostocką ciemnotę, zaściankowość, klerykalizm, nietolerancję, ksenofobię i rasizm. Krótko mówiąc – taki kolejny „młot wstydu” mający zdyscyplinować tych strasznych „śledzików” po których „szedł” ale nie doszedł minister Sienkiewicz. Przeciw sztuce demonstrowała również przed teatrem Młodzież Wszechpolska, a „GW” piórem samego Kąckiego odmalowała atmosferę zastraszenia, jakiej poddana była ekipa Teatru Dramatycznego. „GW” nie omieszkała również nadmienić, że bilety na premierę rozeszły się jak ciepłe bułeczki, zaś po spektaklu publika zgotowała „standing ovation” - co oczywiście nie ma nic wspólnego z walorami artystycznymi sztuki. Ot, gest polityczny miejscowych oświeconych elitek, pragnących zademonstrować swą przynależność do „Polski jasnej”. Tą frekwencją i oklaskami dla topornej propagitki mówią: my też jesteśmy tolerancyjni, postępowi i nowocześni – prawie tak samo, jak wy w Warszawie i proszę nas nie mylić z „tutejszym” ksenofobicznym motłochem.

Dla dopełnienia summy wszystkich ONR-owskich strachów „Wyborcza” roztacza na marginesie wizję nacjonalistycznej Obrony Terytorialnej, bowiem złowrogi Macierewicz oznajmił, iż będą do tej formacji przyjmowani także ochotnicy z organizacji narodowych. Skutkować to ma powstaniem nacjonalistycznych i kibolskich bojówek, którym Macierewicz „da broń do ręki”, by ci rozprawili się w razie potrzeby z opozycją. I to już jest ten poziom obłędu, który każe wręcz spodziewać się, że zbrojne bandy narodowców zrobią w redakcji na Czerskiej drugie Zaleszany, albo wręcz Jedwabne. Ogółem, jedna manifestacja ONR odbiła się samej tylko „Wyborczej” czkawką w postaci kilkunastu tekstów – paranoja...

III. Ks. Międlar kontra kult Świętego Spokoju

Na koniec tej ponurej hecy zostawiłem sobie sprawę księdza Jacka Międlara, ostatecznie bowiem to on jako jedyny realnie ucierpiał wskutek zorganizowanej przez Czerską nagonki. Ów młody, dynamiczny kapłan od dawna był solą w oku „Wyborczej” i w końcu gazeta dopięła swego. Najpierw ks. Jacka przeniesiono z Wrocławia do Zakopanego, następnie zamknięto w klasztorze, teraz zaś otrzymał od zakonnych przełożonych zakaz publicznej działalności (Dominika Wielowieyska domagała się wręcz suspensy). Ksiądz Międlar nie fotografował się z satanistą-Nergalem, nie bronił go mówiąc, że darcie Biblii i ciskanie strzępów w tłum pod sceną z okrzykiem „żryjcie to g...” to tylko takie jasełka – jak czynił ks. Boniecki. Nie wszczął rokoszu przeciw swojemu biskupowi, jak ks. Lemański. Nie zerwał łączności z Kościołem, jak ks. Natanek. Nie, on tylko wzywał do dawania radykalnego świadectwa swej wierze i patriotyzmowi, do tego śmiał koncelebrować mszę dla narodowców. To wystarczyło, by białostocka kuria przeprosiła za mszę dla ONR-u, a Zgromadzenie Księży Misjonarzy zamknęło nazbyt „wyrywnemu” duchownemu usta. Jak widać, może być i tak, że politykę personalną dyktuje Kościołowi antykatolicka szczujnia, a ten się z tym godzi w imię umiłowanego kultu Świętego Spokoju.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3798-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr nr 17-18 (27.04-10.05.2016)

Pod-Grzybki 48

PiS postanowiło uszczęśliwić rodaków przywróceniem obowiązku posiadania kart rowerowych. Hm, tak się składa, że mam zachowaną kartę rowerową wyrobioną jeszcze w PRL-owskiej podstawówce w latach 80-tych. Nada się?

*

A może warto pójść za ciosem i przywrócić także obowiązkowe karty pływackie? Też mam cały komplet takowych z dawnych czasów. Pierwszą, „dziecięcą” kartę wyrobiliśmy sobie z kolegami na obozie harcerskim, jeszcze za komuny, za łapówkę w postaci kilku menażek poziomek zebranych w okalającym obóz lesie - dla ratownika, który z tychże poziomek pędził wino. Następną, „dorosłą”, już w nowej rzeczywistości wypisał mi ratownik WOPR-u za parę piw z pobliskiego baru. Trzecią, tzw. „żółty czepek”, jako jedyną wypływałem w pełni uczciwie kilka lat później - i tak się jakoś złożyło, że niedługo potem te wszystkie karty zniesiono. Nie powiem, zirytowałem się. Przywrócić je teraz, niech mi się nie marnują.

*

Zresztą, idźmy na całość: reaktywacja karty woźnicy – to byłby dopiero hit! Sam bym sobie taką wyrobił dla szpanu.

*

W ramach unaradawiania mediów publicznych opłata audiowizualna ma być dołączana do rachunków za prąd. Kurczę, tyle lat migałem się skutecznie przed abonamentem RTV i teraz w końcu chyba mnie dopadną. Ponadto wygląda na to, że po ponad roku dobrowolnej telewizyjnej abstynencji znów będę musiał to tele-pudło oglądać. W końcu głupio tak jakoś bulić co miesiąc piętnaście zeta i nie korzystać, no nie?

*

Miała być zadyma u Kukizowców, a wyszła poruta w Ruchu Narodowym. Władze ruchu rekomendowały swoim posłom wystąpienie z klubu Kukiz'15... po czym okazało się, że wystąpił tylko jeden Robert Winnicki, pozostała czwórka zaś kazała się wodzom z RN bujać, bowiem zamierzają stworzyć „nowe, poważne środowisko narodowe” - czytaj: własną kanapę będącą odskocznią do „biorących” miejsc na listach Kukiz'15 w kolejnych wyborach. No chyba, że Kukiz zwyzywa ich od psychopatów i im wp...li, a potem – jak to Tatarzyn – powiedzie przytroczonych arkanem do siodła na targ niewolników w Stambule.

*

Swoją drogą, tak po ludzku trochę Winnickiemu współczuję. To musi być strasznie głupie uczucie – myślisz, że wyskakujesz do bitki na czele paczki, po czym zerkasz za siebie i widzisz pustkę, bo koledzy już dawno postawili na innego konia. Co gorsza, w efekcie drastycznie spadły szanse na reelekcję – bo niby z kim i jakiej listy? A tu człowiek właśnie zaczął się przyzwyczajać do dobrego. Co za świat...

*

Przy okazji – od dobrze poinformowanej osoby usłyszałem, że inwestycja w zostanie posłem to minimum 100 tys. zł. na kampanię – ale często jest to więcej, przeważnie na kredyt. Zatem co najmniej pierwszy rok w sejmie to okres zwrotu nakładów, dopiero potem zaczyna się zarabiać na czysto, następnie znów trzeba się użerać o miejsce na liście – i tak w kółko. I my się zastanawiamy, czemu posłowie czasem się dziwnie zachowują – przecież przy takim stresie i ryzyku ci ludzie to po prostu kłębki nerwów.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr nr 17-18 (27.04-10.05.2016)

środa, 18 maja 2016

Plan Sorosa dla Europy

Czy do Angeli Merkel nareszcie dotarło do czego dała się wykorzystać otwierając na oścież drzwi przed imigrantami?

George Soros dał się poznać jako hojny sponsor muzułmańskiej inwazji na Europę i jej zagorzały orędownik – niektórzy widzą w nim wręcz jednego z głównych inspiratorów najazdu. Jaka jest rzeczywista skala jego finansowego zaangażowania, czy poza wydawaniem przewodników i broszur informacyjnych jakieś związane z nim podmioty kupowały również pontony, wynajmowały przemytników itd. - tego się pewnie prędko nie dowiemy, jeśli w ogóle. Niemniej, faktem pozostaje, że każda jego publiczna wypowiedź na temat kryzysu imigracyjnego jest jednoznaczna – Europa ma przyjmować imigrantów i basta. Przy tym wszystkim przechodzi do porządku dziennego nad takimi chociażby aspektami – zdawałoby się, istotnymi dla ekonomisty - jak ten, że przybysze z Bliskiego Wschodu i Afryki są w przytłaczającej większości niewykwalifikowani, jako siła robocza są bezwartościowi dla europejskiej gospodarki, wielu z nich to analfabeci, nastawieni są jednoznacznie roszczeniowo, poziom ich asymilacji jest bardzo niski, podobnie jak odsetek pracujących, czy zdobywających wykształcenie – i to zarówno w pierwszym, jak i w drugim pokoleniu. Zorientowali się w tym nawet niemieccy przedsiębiorcy, początkowo liczący na zastrzyk tanich pracowników. Teraz próby znalezienia przybyszom zatrudnienia w ramach rządowych programów kwitują ironicznie jako „terapię zajęciową”.

Nie ma też przypadku w tym, że terroryści rekrutują się często spośród zradykalizowanych muzułmanów, którzy urodzili się już tu, na naszym kontynencie, w zamkniętych enklawach, stanowiących rezerwuar zasobów ludzkich dla dżihadystów. Innymi słowy, imigracja spoza UE stanowi nie tyle koło zamachowe dla gospodarek, ile narastające obciążenie dla i tak już robiących bokami systemów opieki socjalnej. Cięcia w wydatkach takich opiekuńczych krajów jak Dania, inwestujących na dodatek w specjalne publikacje w arabskich mediach, mające na celu zniechęcanie potencjalnych pseudo-uchodźców, nie są przypadkiem.

Wszystko to - a ktoś taki jak Soros zwyczajnie nie może o powyższym nie wiedzieć – spływa po miliarderze jak woda po gęsi. Ja oczywiście jestem w stanie zrozumieć, że Soros został zwyczajnie opętany lewackimi miazmatami multikulturalizmu i utopijnej przebudowy Europy w „nowy, wspaniały świat” – to się zdarza, a że wraz z wiekiem zmiana poglądów przychodzi z coraz większym trudem, to i teraz brnie w zaparte, wbrew elementarnym faktom i zdrowemu rozsądkowi. Z drugiej jednak strony wiadomo, że Soros jest bezwzględnym giełdowym spekulantem, który swoje miliardy zarobił m.in. na atakach na waluty różnych krajów, bez skrupułów wpychając je w stan gospodarczej zapaści. Trzeba więc przyjąć, że poza ideologiczną otoczką, w głoszonych przezeń wariactwach musi tkwić jakieś racjonalne jądro. Prawdę mówiąc, usiłowałem od dłuższego czasu się owego jądra doszukać – jaki interes ma ten cwaniak w nabijaniu Europy imigrantami, a w konsekwencji w popychaniu jej na skraj politycznej i gospodarczej dezintegracji? Jaka, mówiąc Szekspirem, „metoda” tkwi w tym „szaleństwie”?

No i w końcu sam Soros nam to otwartym tekstem wyłuszczył, co niedawno podały media, powołując się na jego esej opublikowany w „The New York Review of Books”, a streszczony m.in. przez „Daily Mail”. Twierdzi mianowicie, że Europa powinna przyjmować co roku 300-500 tys imigrantów, zaś koszty z tym związane, finansista oszacował na 23 mld funtów rocznie – czyli ok. 30 mld USD, bądź 34 mld. euro. Inaczej Europa się rozpadnie. Czyli – wpychamy najpierw UE w potężny kryzys, potem zaś udzielamy cudownych recept. Skąd jednak wziąć te gigantyczne pieniądze – wszak rządy zwyczajnie ich nie mają, problemem jest nawet zorganizowanie 3 mld euro rocznej łapówki dla Erdogana, by nieco powstrzymał imigracyjną flotę inwazyjną na bieda-łódkach. I tu jesteśmy w domu: otóż rządy (jak rozumiem, przynajmniej strefy euro) powinny wyemitować dodatkowe obligacje. „Kiedy ma być mobilizowany kredyt UE o ratingu AAA, jeżeli nie w sytuacji kiedy Unia Europejska jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie?” - prawi nam Soros. I to jest przynajmniej częściowa odpowiedź na pytanie, o co od początku w tej całej aferze chodziło. Masowa emisja obligacji przez przyparte do muru rządy to złoty interes dla finansowego lobby – to banki, fundusze itd. będą skupowały papiery dłużne, one będą nimi obracały, tworzyły na ich bazie kolejne instrumenty pochodne – te wirtualne piramidy współczesnej gospodarki - a koniec końców, one też zainkasują od rządów (czyli euro-podatników) swój „zysk bez ryzyka”, zwiększając przy okazji realną władzę nad nominalnie suwerennymi krajami. To dlatego trzeba było wpędzić Europę w obecny chaos. Oczywiście, Soros jest jedynie podwykonawcą, swoistym „komandosem”, stąd też jego postulaty należy odczytać jako posłanie od możnych tego świata z City i Wall Street. Czy Europa na to pójdzie? A na marginesie – czy do Angeli Merkel nareszcie dotarło do czego tak naprawdę dała się wykorzystać otwierając na oścież drzwi przed imigrantami?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3798-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 17 (22-28.04.2016)

Kukiz, po co ci to było?

Kukiz chciał zorganizować swój klub na zasadzie zespołu rockowego.

Niekiedy, przy różnych okazjach, zdarzało mi się Kukiza bronić - nie tym razem jednak. To co zrobił, jest po prostu nie do obrony. Wchodzenie w jakiekolwiek alianse z „opcją targowicką”, tuż po tym jak rzeczone targowiczątka zainspirowały antypolską rezolucję w Parlamencie Europejskim, nawet nie ukrywając, że ich celem jest doprowadzenie do jakiejś formy zewnętrznej interwencji mającej wysadzić w powietrze rząd, a co się przy okazji stanie z Polską, to już mniejsza, byleby to oni powrócili w nadwiślańskim bantustanie do władzy, znaczenia i kręcenia lodów – to jest zarówno polityczna zbrodnia, jak i błąd. Jeśli chodzi o przybijanie „grabulki” z nowoczesnym Swetru – cóż, kompromitacja, to mało powiedziane. Pod względem, powiedzmy, taktyki wizerunkowej, bije go tu na głowę „Jożin z bażin” polskiej lewicy, czyli Adrian Zandberg i jego partia „Razem”, która pozostając w radykalnej opozycji skrzętnie dba, by nie przykleiła się do niej łatka koalicjantów skompromitowanego establishmentu III RP. Stąd nigdy oficjalnie nie pojawia się na marszach KOD-u, a gdy podczas demonstracji, jak niedawno miało to miejsce pod KPRM, próbują się do niej przytulić politykierzy z PO i Nowoczesnej, są jednoznacznie wypraszani. Kukiz, ucz się.

Z drugiej strony, to co niektórzy komentatorzy - zarówno w mediach „oficjalnych” jak i w blogosferze - witają z nieukrywaną schadenfreude (na zasadzie „a, nie mówiłem, wreszcie wylazło szydło z worka!”), ja odbieram jednak z pewnym żalem i uczuciem rozczarowania. Wychodzę bowiem z założenia, że każda partia władzy - i PiS nie jest tu żadnym wyjątkiem - potrzebuje bata nad d... I to „bata” nie w postaci opozycji targowickiej i „totalnej”, lecz w postaci siły rozliczającej, ale nie tracącej zarazem z pola widzenia polskiej racji stanu. Pisałem kiedyś, że potrzeba w parlamencie kogoś, kto flankowałby PiS z radykalnych pozycji, tak by nie „wychłódł” mu reformatorski zapał – i zdanie to podtrzymuję. Taką, nazwijmy to, „opozycją propaństwową” mógł - i wciąż mimo doraźnego mezaliansu z PO i Nowoczesną - może wciąż być klub Kukiz'15. Poza parlamentem podobną rolę stara się pełnić wyrosłe na bazie części środowisk skupionych w Ruchu Kontroli Wyborów stowarzyszenie Ruch Kontroli Wyborów - Ruch Kontroli Władzy. Że ten propaństwowy potencjał, mimo histerycznej natury lidera, wciąż w kukizowcach jest, pokazuje przykład tych kilkorga sprawiedliwych, którzy nie wyjęli kart do głosowania – i uważam, że jest takich w klubie więcej, mimo tego, że dali się chwilowo spacyfikować nakazem zachowania dyscypliny. Na marginesie – zachowanie Kornela Morawieckiego i jego prośba, by koleżanka zagłosowała za niego na dwie ręce oraz późniejsze, powiedzmy to wprost, głupie tłumaczenie, że „moralnie wszystko jest w porządku”, zwyczajnie osobistości tego formatu nie przystoi.

Jeżeli prześledzimy dotychczasowe poczynania kukizowców, to na tle pozostałych ugrupowań jawią się oni pozytywnie. W niektórych sprawach popierali PiS, w innych głosowali przeciw, przeważnie starając się merytorycznie uzasadniać dane stanowisko. Słowem, normalna partia opozycyjna. Zarzuty, że Kukiz'15 nie głosuje za każdym razem równo z PiS-em i wrzaski o „zdradzie”, gdy tylko w jakiejś sprawie ma odmienne zdanie, uważam za kretynizm. Nie od tego są w Sejmie. Gdyby Polacy chcieli mieć w parlamencie więcej PiS-u, to zagłosowaliby na PiS. Z jakichś jednak względów część wyborców antysystemowych wolała poprzeć Kukiza i to ich reprezentacją jest jego „ruch” - a że nie był to wybór przypadkowy, świadczą dość stabilne słupki poparcia.

To stabilne dotąd poparcie może jednak po ostatnim wyskoku ulec zmianie – i mimo że na Kukiza nie głosowałem, wcale się z tego nie cieszę. Wolałbym bowiem w kolejnej kadencji widzieć PiS u władzy i Kukiza jako dominującą siłę opozycyjną, niż PiS i różne popłuczyny po III RP. Tymczasem lider zaplątuje się we własne nogi. Kukiz chciał być politykiem niepolitycznym, rządzącym niepartyjną partią, w której panuje samoświadoma dyscyplina bez formalnej dekretacji. Inaczej mówiąc - chciał zorganizować swój klub na zasadzie zespołu rockowego w którym niby pogrywa sobie kilku kumpli, wszystko fajnie, ale wiadomo kto jest liderem i do kogo należy ostatnie słowo - co gramy, a czego nie. Wyszło jednak na to, że tak się po prostu nie da. Ciekawe, czy wyciągnie wnioski z różnicy między polityką, a estradą.

Póki co, sejmowy rockandrollowiec obija się od ściany do ściany i przyznam się, że przestałem już nadążać za jego kolejnymi pomysłami. Zobaczymy gdzie ostatecznie wyląduje – może da mu do myślenia ten triumfalny ryk kolesi od Petru i Schetyny, zanim się okazało, że jednak nie udało się storpedować głosowania. A tak normalnie, po ludzku - Kukiz, po co ci to było?

*

A poza tym:

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3798-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 16 (22-28.04.2016)