środa, 25 marca 2009
Rozrachunki z Okrągłym Stołem cz. II
W poprzedniej części starałem się omówić brak poczucia więzi z państwem i atrofię narodowej wspólnoty. Dziś zajmę się zablokowaniem dróg awansu i możliwości materialnego upodmiotowienia się społeczeństwa.
Literackie fobie a rzeczywistość.
W jednym z poprzednich tekstów cytowałem anegdotę wyczytaną bodajże w „Polactwie” Ziemkiewicza o działaczu UD, który miał perorować, iż nie można dopuścić do odtworzenia się w Polsce klasy średniej, bo to naturalne zaplecze wyborcze dla prawicy. Nawet jeśli anegdota nie jest autentyczna, to doskonale oddaje dominujący wśród udeckich luminarzy antyrynkowy sposób myślenia. Pojawia się w tym myśleniu podszyty lękiem dogmatyzm – kapitalizm był dla cierpiących nie tyle na heglowskie, co wprost na marksistowskie ukąszenie okrągłostołowych parnasiarzy, ustrojem rodem z sowieckiej propagandy – z gruntu niemoralnym, zabójczym dla słabszych, a na dodatek potencjalnie sprzyjającym odrodzeniu się „drobnomieszczaństwa” rodem z młodopolskich i międzywojennych literackich karykatur.
Wspomniane karykatury na tyle wżarły się w parnasiarskie mózgownice, iż te, podszyte dodatkowym lękiem przed tubylcami, których nie rozumiały, więc hurtem przypisywały im wszystkie przedwojenne, oenerowskie zmory, sprawiły iż pierwociny kapitalizmu, tego autentycznego, oddolnego - rodzącego się od łóżek polowych i „szczęk” na bazarach stopniowo, niezauważalnie zamordowano.
Jezus, Maria – sam pamiętam z dzieciństwa, jak jeździłem z rodzicami na przemytnicze „rejzy” do Wiednia, Berlina Zachodniego – przywoziliśmy stamtąd zegarki, kalkulatory, dwukasetowe radiomagnetofony typu „jamnik” tudzież inne dobra, niedostępne w post-sowieckim raju. Potem – a jakże, łóżko polowe na bazarze – i handel.
I komu to przeszkadzało?
Mord zbiorowy na oddolnej przedsiębiorczości.
Otóż, przeszkadzało to obu stronom „wiekopomnego porozumienia”, choć każdej z nich z innych przyczyn.
Szczególny żal (wściekłość?) żywię tu do zdominowanej przez kuroniowe nauki „strony społecznej”. O co? O podrasowaną antykapitalistycznymi uprzedzeniami bezdenną głupotę.
Dla komuchów ustawa Wilczka – Rakowskiego była dobra, dopóki pozwalała na bogacenie się i przekręty dla swoich. Gdy tylko na fali boomu przedsiębiorczości z początku lat ’90 zaczęli wyrastać przedsiębiorcy niezależni, na gwałt poczęto „porządkować rynek”, ograniczając go wciąż to nowymi regulacjami, koncesjami, zezwoleniami, fiskalnymi i parafiskalnymi obciążeniami, przy pozostawieniu luk prawnych tylko dla wtajemniczonych.
I to właśnie znalazło poklask wśród zapatrzonych w Zachód (czytaj zachodnią socjaldemokrację) saloniarskich parnasiarzy, którzy pragnęli „ucywilizować” na gwałt nadwiślańską rzeczywistość gospodarczą, nie przyjmując do wiadomości rady Miltona Friedmana, który ostrzegał, byśmy nie przyjmowali ustaw takich jakie Zachód ma obecnie, lecz takie, które Zachód miał wtedy, gdy był biedny, jak my teraz. Oczywiście zignorowano go i postąpiono dokładnie na odwrót. Strona społeczna, idąc z komuchami ramię w ramię, współuczestniczyła w tym zbiorowym mordzie na raczkującej przedsiębiorczości, zarówno ze względów ideologicznych, jak i – uwierzycie? – estetycznych! Doskonale pamiętam niesmak, jaki budziły w publicystach „Wyborczej” bazarowe „szczęki” i łóżka polowe na trotuarach.
Przyzwolenie na „usitwienie” obiegu gospodarczego.
A zatem, zamordowano jedną z możliwych dróg do materialnego upodmiotowienia się społeczeństwa – tę oddolną, najbardziej cenną, bo opartą na autentycznej, ludzkiej inicjatywie. W tym samym czasie, komuchy przejmowali kolejne przedsiębiorstwa, banki, wyprowadzali kasę na potęgę, tworzyły się mafie z esbecko - czekistowskimi parantelami… Pierwociny, oczywiście, sięgały czasów „reform gospodarczych” z lat Polski Jaruzelskiej, ale strona społeczna po wyborach z czerwca ’89 (znów do nich wracam, ale był to, moim zdaniem, punkt zwrotny) nie zrobiła nawet pół kroku, by te patologie determinujące po dziś dzień naszą społeczno – gospodarczo – polityczną rzeczywistość jakoś powstrzymać. Udawano, że nie ma patologii, że zorganizowana przestępczość nie ma „podwieszenia”… udawano tak długo, że niemal wszystkim, trawestując Wyspiańskiego, „odechciało się chcieć”. I to też jest jedna z przyczyn narodowego marazmu.
Aż razu pewnego przyszedł Rywin do Michnika. A Michnik poszedł do Millera…
…w wyniku czego, wywiązał się mniej więcej taki, sceniczny dialog:
Miller (spoglądając Rywinowi głęboko w oczy):
- Czy to ja ciebie posyłałem, Lwie?
Ugotowany Rywin odpowiada:
- Ależ skąd… zabijcie mnie… były to tylko moje fantasmagoryczne urojenia… jestem skończony…
Michnik na to:
- A, skoro są to jeno fantasmagoryczne urojenia Lwa, to ja już sobie pójdę.
I wyszedł.
A jak wychodził, to wychodził – uczynił to z całą siłą i godnością osobistą. Nikt nie wychodził tak jak ON z Millerowego gabinetu.
Nabijam się, rzecz jasna. Ale czasami inaczej po prostu się nie da.
Szkoda tylko, że są to nabijanki nad grobem Krzysztofa Olewnika i innych, których nie znamy i pewnie już nie poznamy.
Michnikowi (rozumianemu tutaj zresztą nie tyle jako konkretna persona, ile jako personifikacja pewnej duchowo – umysłowej aberracji) do łba nie przyszło, że skoro post - komusza korupcja tak obcesowo załomotała do jego drzwi, jasno określając jego miejsce w szeregu, to skądś musiało się to wziąć. Że to wszystko, czego on doświadczył (i odebrał jako osobisty afront) w postaci bezczelnego żądania okupu, przejawia się na wszystkich szczeblach współczesnej Polski (ciut później wybuchła afera starachowicka). Postanowił nie przyjmować do wiadomości, że analogiczne schematy, tylko w o wiele mniej eleganckim entourage’u odbywały się od lat i nadal mają miejsce na poziomie „Polski B” , tej gminno – powiatowej, zdominowanej przez lokalne sitwy, gdzie post - esbeccy biznesmeni piją tą samą wódkę i pierdolą te same dziwki, co komendanci policji, burmistrzowie, wójtowie, sędziowie, naczelnicy prokuratur…Za tą zblatowaną prowincją nikt się nie ujmuje… tym bardziej, że lokalna prasa woli mieć z władzą dobrze, gdyż od tego zależą wpływy z reklam i płatnych obwieszczeń samorządowych, poza tym, w większości wykupiona jest już przez kapitał niemiecki (Neue Passauer Presse), który jest tu po to, by trzepać kasę, a nie zajmować się dziennikarstwem śledczym, czy misyjnymi pierdołami w rodzaju wolności słowa.
Michnik (a szerzej – jego formacja towarzysko - umysłowa) tego nie zauważa (albo, jak podczas Euro 2004 stwierdził jeden z komentatorów, odnośnie kontrowersyjnej decyzji sędziego) – „zauważa, lecz nie dostrzega”. Nie dostrzega tego, że zapewnienie bezkarności komuchom w imię „historycznego kompromisu” podszytego troskliwą kultywacją antynarodowych fobii poskutkowało nie tylko jego osobistą „pluszową gehenną” po aferze Rywina (odreagowywaną cyklem histerycznych pozwów), lecz również milczącym przyzwoleniem na to, co spotkało Romana Kluskę, czy rodzinę Olewników.
Poważny biznes i możliwości rozwoju miały w tej mitologizowanej dziś III RP pozostawać dobrami ściśle reglamentowanymi, dostępnymi jedynie dla swoich. Przykład historii przedstawionej w filmie „Dług”, gdzie młodzi biznesmeni nie mogli dostać kredytu bez koneksji w zawłaszczonych przez postkomunistyczne sitwy bankach, wykończenie Kluski, Olewników dobitnie obrazuje zawłaszczenie biznesu przez postkomunistyczno-esbeckie układy bezwzględnie eliminujące „nieusitwowioną” konkurencję. Znów zapytam: o ilu tego typu historiach jeszcze nie wiemy?
Do tego jeszcze niepoliczalny, bo nieformalny narzut jakim dla gospodarczego obiegu jest biurokratyczna wszechwładza i związany z nią „podatek korupcyjny”.
Ale „solidarnościowi” luminarze Okrągłego Stołu wciąż nie chcą przyjąć do wiadomości swej biernej roli, jaką odegrali w procesie „usitwienia” Trzeciej RP.
Korporacjonizacja życia zawodowego i „szklany sufit”.
Holokaust indywidualnej przedsiębiorczości to jedno.
Drugie, to zawłaszczenie życia zawodowego III RP przez grupy interesów i założona przez nie skuteczna blokada szans awansu. To kolejne ciężkie zaniechanie naszych „elit” - petryfikacja zawodowych korporacji z anegdotycznymi już prawnikami na czele, a adwokatami w szczególności. Kto dziś pamięta wojenkę między korporacjami adwokacką a radcowską, gdy ci drudzy wywalczali sobie prawo do sądowego reprezentowania swych klientów? Toż była to istna wewnątrzprawnicza „Monachomachia”.
W III RP do boju o spokojne posady i, co za tym idzie, spokojną wizję przyszłości przystąpiły coraz to nowe grupy zawodowe. W chwili obecnej w ten czy inny sposób reglamentowane profesje zawłaszczyły już nielichą połać rynku (http://www.buwiwm.edu.pl/eu/public/db/index.php?fullinfo=true). Co jakiś czas o podobne przywileje ubiegają się kolejne grupy zawodowe (nawet co bardziej nawiedzeni dziennikarze). Jak pójdzie tak dalej, to przyjdzie wskrzesić pomysły Metternicha z Kongresu Wiedeńskiego, gdzie wysnuwał pomysły przywrócenia systemu cechowego. Wnioskowi RPO skierowanemu w tej sprawie do TK nie wróżę pomyślnej przyszłości.
Co może zrobić młody człowiek z aspiracjami, lecz bez koneksji, gdy pragnie dostąpić zaszczytu bycia członkiem którejś ze ściśle reglamentowanych korporacji? (prawnikiem, naukowcem, architektem, biegłym rewidentem). Których nestorzy i członkowie, dodajmy, prezentują określony światopogląd, mają swoją przeszłość i wyczują na kilometr „obcy element”?
Odpowiedź:
- wżenić się (tłumaczyć nie muszę);
- skurwić (stać się gorliwym i bezideowym lizusem, nie wychylać się i mieć nadzieję, że zostanie to docenione);
- procesować (lecz droga to długa i niepewna – losy inicjatywy stowarzyszenia Fair Play doskonale to obrazują).
Jakie były tego skutki? Poczucie skrępowania, odbijania się wraz ze swymi aspiracjami od szklanego sufitu niemożności i nieuchronna frustracja, że „tu nic się nie da zrobić”. Młodzi uciekali na Wyspy nie tylko dlatego, że tam więcej się zarabia. Śmiem twierdzić, iż uciekali czując instynktownie, że tu nie mają perspektyw na awans społeczny w dającej się przewidzieć przyszłości. Że miejsca od dawna zajęte i dostępne jedynie dla nielicznych ustawionych rodzinnie, bądź gotowych wkupić się w odpowiednie środowiska za cenę wyparcia się siebie. Dla pozostałych, choćby nie wiem jak wykształconych, zostaje łopata, w najlepszym razie wózek widłowy, czy koparka. Oligarchizacja życia na wszelkich szczeblach – krajowym, lokalnym, korporacjonizacja poszczególnych branż i zawodów – no, jak tu nie wiać z takiego kraju, gdzie pieprz rośnie?
Brak materialnego upodmiotowienia narodu.
Pisałem już o tym w notce „Prezes, Prezes Uber Alles”(link - http://niepoprawni.pl/blog/287/prezes-prezes-ueber-alles%E2%80%A6), więc tu już tylko pokrótce.
Nie upodmiotowiono materialnie społeczeństwa. To, że nie zrobili tego komuniści jest zrozumiałe, zważywszy na opisaną powyżej skrupulatność z jaką dusili wszelkie przejawy niezależnej konkurencji. A „strona społeczna”? Sądzę, iż znów kłaniają się tu antyrynkowe i antynarodowe uprzedzenia. Naród uwłaszczony, a więc w znacznej mierze niezależny, zrobiłby niechybnie coś strasznego, lub zaczął kierować się racjonalnymi przesłankami, co sprowadzałoby by się do jednego – do utraty kontroli nad masami. A do tego nie można było dopuścić, gdyż groziło by to rozsadzeniem postokrągłostołowego porządku.
Nie przeprowadzono zatem reprywatyzacji (bo „nas nie stać”, choć w wyniku procesów sądowych skarb państwa narażony jest na o wiele większe koszta). Ba - nie oddano ludziom nawet tego, czego i tak już de facto są posiadaczami – po dziś dzień nie zwrócono spółdzielcom ich mieszkań, nie zlikwidowano prawnych dziwolągów w rodzaju „użytkowania wieczystego”. Zamiast uwłaszczenia zafundowano aferalny program „powszechnej prywatyzacji” – dziś już nawet nikt specjalnie nie kryje, że to był przekręt. Pamietacie świadectwa udziałowe i koników sterczących pod bankami? Sam też sprzedałem – za całkiem niezłą cenę jak na tamte czasy. Nie uregulowano kwestii własności na Ziemiach Zachodnich, co dziś zaczyna odbijać się coraz bardziej natrętną czkawką niemieckich pozwów. Do tego jeszcze chroniczna niewydolność sądów, które nie są w stanie zrobić porządku z księgami wieczystymi. I żadna władza w kolejnych kadencjach również się nie kwapiła, by sądy w tej kwestii zdyscyplinować i przeznaczyć jakieś ekstra fundusze choćby na ten jeden konkretny cel. O absurdalnej przewlekłości postępowań dotkliwie zaburzających obieg gospodarczy szkoda nawet pisać.
Skutek? Mamy społeczeństwo bez własności, które za nic nie jest odpowiedzialne, więc tym łatwiej spycha swe roszczenia na państwo. A państwu w to graj, gdyż dzięki temu ma naród w kieszeni.
Udupiona klasa średnia.
Na zakończenie tej części wrócę jeszcze do cytowanej na początku anegdoty o niedopuszczeniu do odrodzenia się w Polsce klasy średniej.
Plan wykonano. Cóż bowiem mamy po 20 latach III RP? Mamy karykaturę klasy średniej – bezideowych dorobkiewiczów, korporacyjnych „białych kołnierzyków” lub spauperyzowaną „pozorną klasę średnią” – rodziny utrzymujące się ze sklepików, lub wręcz handlu bazarowego, które tyrają po kilkanaście godzin na dobę, z miesięcznym zyskiem netto porównywalnym z płacą robotnika w fabryce. Z tą różnicą, że robotnik po odfajkowaniu dniówki idzie do domu, zaś sklepikarski „burżuj” dowozi towar, rozgląda się za ofertą, metkuje artykuły, siedzi w papierach, fakturach, gryzie się nad kosztami, płaci podatki, śpi po parę godzin na dobę, odprowadza podatki, ZUS-y – musy, kombinuje jak koń pod górę i koniec końców stwierdza, że w tym miesiącu, znów nic nie odłoży, a wręcz dobrze będzie, jeśli nie dołoży do interesu. Po czym łapie za telefon i negocjuje z dostawcami rozłożenie płatności za towar na raty. A dostawcy, łapią za telefon i to samo z producentem… Stąd te „zatory płatnicze” – nie wśród giełdowych potentatów, w analizowaniu których lubują się serwisy ekonomiczne medialnych jadłodajni, lecz wśród maluczkich naszego biznesowego, nadwiślańskiego grajdołu.
Drobny przedsiębiorca nie wierzy politykom. Ci, którzy obracali się na postokrągłostołowej polit - karuzeli obiecywali za każdym razem ulżenie przedsiębiorcom. Każdorazowo wychodziło z tego wielkie g… Czy można się dziwić, że on także ma poczucie, iż Państwo nie stoi po jego stronie? (vide cz I). Że czuje się, jakby żył w kraju zawładniętym przez politycznych okupantów? Że, trawestując „Matrixa”, haruje od świtu do późnej nocy, odprowadza urągające jakimkolwiek proporcjom publiczne daniny i nic z tego nie ma? Że, po dwudziestu latach „wolnej Polski” wciąż ma poczucie, że z tym światem jest coś nie tak i tęskni do czasów, gdy miał pewne zatrudnienie, wczasy, kolonie dla dzieci, a całą resztę „dawało się załatwić”?
No, jak tu mieć do niego pretensje, że coraz rzadziej chodzi na wybory, działalność publiczną ma gdzieś, a na dodatek musi się pilnować by wyżej dupy nie podskoczyć i nie narazić się tym, których nie widać, a którzy mogą sprawić, że skończy jak Kluska, rodzina Olewników i inni, o których, znów powtórzę, jeszcze nie wiemy i być może nie dowiemy się nigdy?
***
Powiedzmy sobie jasno: Po wyborach ’89, gdy „strona społeczna” mając wyborczy mandat, mogła posłać komunistów na drzewo, a przynajmniej zrobić to, co zrobiono w Czechosłowacji czy enerdówku, skupiła się na obezwładnianiu własnego społeczeństwa, dając tym samym czas i wolną rękę komunistom, by otrząsnęli się po szoku i należycie rozepchnęli się w „nowej rzeczywistości”.
Dziś nie czują w najmniejszym stopniu brzemienia współodpowiedzialności za oplecenie kraju lepką pajęczyną lokalnych układzików, które nawet bez centralnego ośrodka dyspozycyjnego, działając każdy z osobna, eliminowały potencjalne zagrożenia.
Żyją w samozadowoleniu i „zauważając, nie dostrzegają” elementarnych związków przyczynowo – skutkowych miedzy ich zachowaniem i wyborami z czasów okrągłego stołu a obecną spatologizowaną do cna rzeczywistością.
c.d.n.
Gadający Grzyb
pierwotna publikacja
http://www.niepoprawni.pl/blog/287/rozrachunki-z-okraglym-stolem-cz-ii
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz