Pinochet uratował Chile przed komunizmem - głównie dzięki amerykańskiemu poparciu. Ale miało to swoją cenę - przyjęcie pod dyktando „wielkiego brata” modelu ekonomicznego wdrażanego przez słynnych „Chicago boys” - i roli kolonii amerykańskich koncernów. Dziś, po kilkudziesięciu latach, ta cena okazuje się pod każdym względem ponad ludzkie siły.
Od kilku tygodni w Chile trwają uliczne protesty połączone z zamieszkami. Zaczęło się 6 października od stosunkowo niewielkiej (o 30 pesos) podwyżki cen biletów na metro w stolicy kraju, Santiago de Chile – w przeliczeniu z 4,30 zł. do 4,45 zł. Podrożała też komunikacja autobusowa. Nawiasem, była to już druga podwyżka w ciągu roku, ponadto – ciekawostka – w Chile nie ma biletów okresowych, co dodatkowo uderza obywateli po kieszeni. Rewoltę zainicjowali studenci i uczniowie szkół średnich – okupowali stacje metra, przeskakiwali nad barierkami bez płacenia, niszczyli bramki obrotowe, by wreszcie przejść do demolowania, a następnie podpaleń stacji i wagonów. Protesty, do których dołączyły inne grupy społeczne, szybko przeniosły się na ulice i przekształciły w regularne zamieszki. Zapłonęły autobusy, dewastowano i okradano sklepy, toczono regularne bitwy z siłami porządkowymi, a demonstracje rozlały się na pozostałe miasta kraju.
Charakterystyczne - rządzący początkowo kompletnie zlekceważyli społeczne nastroje, wypowiadając się o niezadowolonych obywatelach w sposób skrajnie protekcjonalny i arogancki, potępiając „wandali”, co jedynie zradykalizowało chilijską ulicę. W efekcie, 21 października prezydent Sebastian Pinera zaprowadził stan wyjątkowy oraz godzinę policyjną w stolicy i 9 innych regionach kraju. Na ulicach po raz pierwszy od czasów dyktatury Pinocheta pojawiło się wojsko. Ostatnie doniesienia mówią o 19 zabitych, kilku tysiącach aresztowanych i stratach rzędu 1,4 mld dol. (w tym 79 zniszczonych stacjach metra i 200 ograbionych supermarketach). Ostatecznie prezydent Pinera musiał ugiąć się przed skalą protestów i po największej w historii kraju demonstracji w której wzięło udział 1,2 mln. ludzi (populacja Chile to nieco ponad 18 mln.) ogłosił zniesienie stanu wyjątkowego, wycofanie podwyżek cen biletów, a także wprowadzenie szeregu reform prospołecznych. Protesty jednak trwają nadal. Władze Chile zostały zmuszone do odwołania zaplanowanych na listopad i grudzień szczytów APEC (Wspólnoty Gospodarczej Azji i Pacyfiku) oraz COP25.
Oczywiście, podwyżka cen biletów była jedynie ostatnią kroplą, która przelała czarę - analogicznie do francuskiego ruchu „żółtych kamizelek” - w ich przypadku podniesienie cen paliwa również posłużyło tylko za detonator społecznego wybuchu. Tak to już jest – społeczna frustracja gromadzi się gdzieś podskórnie, w sposób niezauważalny dla politycznych i gospodarczych elit, by nagle za sprawą jakiegoś drobiazgu w najmniej spodziewanym momencie eksplodować rządzącym prosto w twarze.
Cóż, Chilijczycy mają dość ultraliberalnej „terapii szokowej”, której koszta zostały przerzucone na zwykłych obywateli – podobnie jak we Francji, gdzie obarczono stosunkowo mniej zamożne warstwy społeczne kosztami „zielonej transformacji”. Do tej pory ludzie zaciskali zęby (i pasa) – aż wreszcie się „ulało”. Chile na tle innych krajów Ameryki Łacińskiej uchodziło dotąd za oazę stabilności i gospodarczy wzór do naśladowania, jednak za optymistycznymi wskaźnikami ekonomicznymi kryły się narastające patologie. Po raz kolejny okazało się, że sam wzrost PKB czy PKB per capita niewiele mówi o faktycznym dobrobycie społeczeństw – trzeba przede wszystkim patrzeć na to, kto jest głównym beneficjentem fetyszyzowanego PKB i na ile powszechna jest partycypacja w gospodarczym rozwoju.
A z tym, w Chile jest fatalnie. Kraj ten zajmuje wśród państw OECD trzecie miejsce pod względem rozwarstwienia dochodów (po RPA i Kostaryce), ponadto jest przedostatni jeśli chodzi o wydatki socjalne (niżej jest tylko Meksyk). Do tego dochodzą nierównomierne obciążenia podatkowe i koszty życia nieproporcjonalnie wysokie w stosunku do zarobków. Zakrojona na szeroką skalę prywatyzacja usług publicznych sprawia, że służba zdrowia czy edukacja dostępna jest w pełnym zakresie jedynie dla wąskiej grupy najbogatszych. Reszta Chilijczyków, jeśli chce np. skończyć studia, zmuszona jest do wzięcia kredytu porównywalnego w naszych realiach jedynie z długoletnim kredytem hipotecznym. Relacja najczęściej wypłacanej pensji do średniej krajowej jest mniej więcej taka jak u nas, a górne 20 proc. społeczeństwa zgarnia 48 proc. dochodów. Na powyższe nakładają się skutki nieszczęsnej reformy emerytalnej – prywatne fundusze (AFP, odpowiednik naszych OFE) zarządzające składkami „pożerają” 1/3 powierzonego im kapitału, a wypłacane świadczenia są na tyle głodowe, że od 2008 r. chilijski rząd musi dopłacać do 80 proc. emerytur, by zapewnić „beneficjentom” tego poronionego systemu minimum egzystencji (pisałem o tym szerzej w felietonie „Chilijska lekcja”, GF nr 11/2018).
Pinochet uratował Chile przed komunizmem - głównie dzięki amerykańskiemu poparciu. Ale miało to swoją cenę - przyjęcie pod dyktando „wielkiego brata” modelu ekonomicznego wdrażanego przez słynnych „Chicago boys” - i roli kolonii amerykańskich koncernów. Dziś, po kilkudziesięciu latach, ta cena okazuje się pod każdym względem ponad ludzkie siły.
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 45 (08-14.11.2019)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz