poniedziałek, 26 listopada 2018

Bank za złotówkę? Tak, poproszę.

Mamy paradoksalną sytuację: sektor bankowy generuje rok po roku zyski rzędu kilkunastu mld. zł., lecz jeśli głębiej poskrobać, to banki okazują się wydmuszką i potencjalnymi bankrutami.

Można tylko przyklasnąć przyjętej przez Sejm nowelizacji prawa bankowego, zezwalającej na przejęcie zagrożonego banku przez inny podmiot na mocy decyzji KNF. Warto przypomnieć, że podobne rozwiązanie sprawdziło się przy okazji przejmowania przez banki zagrożonych niewypłacalnością SKOK-ów. Ale przyznam się, że chętnie widziałbym kroki idące jeszcze dalej, albowiem dotychczasowe reakcje – czy to organów nadzoru finansowego, czy inicjatywy ustawodawcze podejmowane w rytmie wykrywania kolejnych nadużyć – przypominają leczenie objawów, przy starannym unikaniu zajęcia się źródłem choroby. A główny problem polega na tym, że cały współczesny system finansowy postawiony jest na głowie: mamy do czynienia z osobliwym połączeniem kasyna, piramidy finansowej i wydmuszki, nakręcanym nieopanowaną kreacją fikcyjnego pieniądza - i to właśnie jest praprzyczyną rozmaitych patologii. Nie bez powodu kolejne światowe kryzysy swoje początki mają właśnie w świecie banków i funduszy – i następny, zbliżający się wielkimi krokami, również tam się zacznie. Po prostu - zdemoralizowane bezkarnością elity finansowe nie widzą powodu, by hamować swoje apetyty. Należałoby więc je do tego zmusić – i są na to sposoby, trzeba jedynie determinacji.

Po pierwsze, należy skończyć z oburzającą i z gruntu niemoralną zasadą, że istnieją gracze „zbyt wielcy, by upaść”, co kończy się każdorazowo zasypywaniem „rynków” górami pieniędzy, zachęcającymi jedynie do kontynuowania spekulacji i pompowania kolejnych „baniek”. W minionym kryzysie tego typu operację przeczyszczającą zastosowała Islandia, pozwalając zbankrutować swoim bankom, by następnie objąć je zarządem komisarycznym, zaś pomoc publiczną skierowano bezpośrednio w stronę poszkodowanych obywateli. Po drugie, trzeba wprowadzić osobistą odpowiedzialność karną dla zarządów instytucji finansowych za działalność na szkodę konsumentów (co zresztą postulował niedawno NIK w raporcie dotyczącym ochrony konsumenckiej w kwestii kredytów frankowych). Tu również prekursorem jest Islandia, gdzie na szefostwo tamtejszych banków posypały się wyroki więzienia.

Jednak najważniejszą sprawą jest pozbawienie banków możliwości kreowania pieniądza. Obecnie bowiem sytuacja wygląda tak, że przytłaczająca większość pieniędzy pozostających w obiegu jest efektem radosnej twórczości instytucji finansowych. Umożliwia to model rezerwy cząstkowej, pozwalający na produkowanie pieniądza „ex nihilo”, za pomocą tworzenia zapisów księgowych, czego dowiódł prof. Richard A. Werner z Uniwersytetu w Southampton w opisywanym na tych łamach eksperymencie, badającym w jaki sposób powstaje kredyt. Okazało się w nim, przypomnijmy, że bank udzielając kredytu na żadnym etapie nie sprawdzał swoich depozytów i rezerw – a więc niemal dosłownie „wypłukał złoto z powietrza”. Skutek powyższego jest taki, że obecnie globalna gospodarka jest zadłużona na 247 bln. dolarów – czyli 318 proc. w relacji do światowego PKB. Nic więc dziwnego, że na Islandii grupa obywateli wniosła swojego czasu pozew przeciw wszystkim działającym tam bankom o... fałszowanie pieniądza – bo wszak nominalnie jedynym emitentem winien być bank centralny.

Receptą może tu być koncepcja pieniądza suwerennego, w myśl której to państwo emituje pieniądze, a banki komercyjne mogą się zajmować jedynie ich alokacją – z takim pomysłem wystąpił islandzki ekonomista Frosti Sigurjónsson w swym raporcie opracowanym w 2015 r. na zlecenie tamtejszego rządu (znów ta Islandia!). W naszych warunkach mogłoby to wyglądać następująco: jeżeli bank chce udzielić kredytu ponad stan posiadanych rezerw, występuje do NBP. W drugim kroku to NBP sporządzałby zapis księgowy kreujący nowy pieniądz, który następnie „przekazywałby” bankowi komercyjnemu – ale jako pożyczkę, którą ten musiałby bankowi centralnemu zwrócić z odsetkami (np. zgodnie ze stopą procentową). Tym samym, to bankierzy byliby pozadłużani u państwa, a nie państwo u bankierów. Takie rozwiązanie przestawiałoby z miejsca cały układ finansowy z głowy na nogi, ponadto państwo miałoby instrument dyscyplinujący banki np. skłaniając je poprzez własną, suwerenną politykę kredytową do inwestowania w realną gospodarkę, a nie w instrumenty finansowe (co z kolei byłoby zgodne z koncepcją „wytycznych kredytowych” postulowanych przez prof. Wernera). Banki niewypłacalne byłyby w tym układzie nacjonalizowane za długi przez swojego głównego wierzyciela, czyli państwo – co stanowi nieco bardziej radykalną wersję wspomnianych na wstępie nowych kompetencji KNF.

Dziś bowiem mamy paradoksalną sytuację: sektor bankowy generuje rok po roku zyski rzędu kilkunastu mld. zł., lecz jeśli głębiej poskrobać, to banki okazują się wydmuszką i potencjalnymi bankrutami – a zatem stanowią nieustanne zagrożenie dla stabilności państwa. Silne są jedynie potencjalnymi pieniędzmi swoich dłużników. Lepiej zatem wziąć je na krótką smycz i w razie czego przejmować za symboliczna złotówkę – w końcu, realnie i tak nie są wiele więcej warte.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Ukrócić bankową kreację pieniądza

Wirtualny pieniądz i realny dług

O wypłukiwaniu pieniędzy z powietrza

Nikt nie może być zbyt wielki, by upaść


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 46 (23-29.11.2018)

Światowy pakt migracyjny – jak nie „prawem”, to „lewem”?

Może się okazać, że mimo wycofania się z paktu migracyjnego, rząd i tak będzie wprowadzał w życie jego postanowienia tylnymi drzwiami.

I. Zwycięstwo rozsądku

Uff, rozsądek zwyciężył. Polska nie podpisze Światowego Paktu w sprawie Migracji (własc. Globalnego Porozumienia na rzecz Bezpiecznej, Uporządkowanej i Legalnej Migracji - Global Compact for Safe, Orderly and Regular Migration). Jak czytamy w oficjalnym oświadczeniu: „Rząd zdecydował, że Polska nie poprze Globalnego Porozumienia na rzecz bezpiecznej, uporządkowanej i legalnej migracji, zarówno podczas międzynarodowej konferencji w sprawie przyjęcia tego dokumentu zaplanowanej w Marrakeszu w dniach 10-11 grudnia 2018 r., jak i w trakcie późniejszego głosowania podczas Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych”. Warto dodać, że nie jesteśmy tu osamotnieni. ONZ-owskiego dokumentu nie podpiszą również USA, Węgry, Czechy, Bułgaria, Austria, Australia, Estonia, poważne wątpliwości ma także m.in. Dania – tak więc finalnie może się okazać, że sygnatariuszy paktu będzie jeszcze mniej. Nawet w Niemczech, mimo proimigracyjnej linii Angeli Merkel namawiającej do przyjęcia porozumienia, budzi ono sprzeciw zarówno wśród polityków CDU, jak i koalicyjnej CSU.

Nic dziwnego, że światowa umowa migracyjna wzbudza takie kontrowersje, gdyż dokument ten jest potencjalnie bardzo niebezpieczny – i to na wielu płaszczyznach. Po pierwsze, przyjmuje on ideologiczne założenie, że masowe migracje są czymś zasadniczo korzystnym, tak więc jedyne co należy robić, to zadbać, by przebiegały w sposób „uporządkowany”. W pkt. 8 Paktu pada wręcz expressis verbis stwierdzenie, że migracja jest „źródłem dobrobytu, innowacji i zrównoważonego rozwoju w naszym zglobalizowanym świecie” i w związku z tym te „pozytywne skutki mogą zostać zoptymalizowane poprzez poprawienie zarządzania migracją”. W dalszej części dokumentu mamy m.in. postulaty, by promować w publicznej dyskusji pozytywne postrzeganie procesów migracyjnych – co jest jedynie lekko zakamuflowanym wezwaniem do urabiania społeczeństw w jedynie słusznym, polit-poprawnym duchu i niebezpiecznie ociera się o inżynierię społeczną. Zresztą, przerabialiśmy to już podczas szczytu kryzysu migracyjnego w 2015 r., kiedy to dominujące media i organizacje pozarządowe jednogłośnie stały się tubą proimigracyjnej propagandy. Z kolei, poprzez położenie głównego nacisku na prawa imigrantów oraz chociażby zaostrzenie warunków deportacji czy objęcie przybyszy pełnią zabezpieczeń socjalnych, Pakt ewidentnie idzie w stronę stopniowej „legalizacji” migracji pod każdą jej postacią.

Równie groźna jest formuła w jakiej postanowiono przyjąć pakt migracyjny. Pozornie jest on „niewiążący prawnie” i stanowi jedynie coś w rodzaju deklaracji dobrej woli sygnatariuszy. W rzeczywistości jest to jednak sprytnie zastawiona pułapka. Gdyby bowiem porozumienie miało stanowić pełnoprawną umowę międzynarodową, to wymagałoby ratyfikacji przez odpowiednie organy poszczególnych państw – to zaś wiązałoby się z publiczną debatą, często bardzo gorącą. Natomiast formuła dokumentu „niewiążącego” pozwala ominąć ten kłopot – wystarczą podpisy przedstawicieli rządów. W ten sposób osiąga się efekt gotowanej żaby – bo mimo wszystko jest to jednak oświadczenie państw, że zamierzają kształtować swoją politykę w duchu wyrażonym w sygnowanym przez siebie porozumieniu. To natomiast stwarza pole do różnorakich nacisków – zarówno ze strony oenzetowskich agend, jak i np. organizacji pozarządowych zajmujących się „zawodowo” sprowadzaniem migrantów i działalnością na rzecz „multikulturalizmu”. Tak powstaje tzw. „miękkie prawo”, coś w rodzaju „zwyczaju międzynarodowego” - często równie skutecznego, jak twarde zapisy traktatowe. Warto w tym miejscu przypomnieć „Deklarację z Teresina” z 2009 r., będącą zwieńczeniem konferencji „Mienie ery Holokaustu”, w której umieszczono „zalecenia” dotyczące zwrotu pożydowskiego mienia. Dokument ten, podpisany w imieniu Polski przez Władysława Bartoszewskiego, również był „niewiążący” - tak się jednak składa, że właśnie na tę deklarację powołuje się słynna amerykańska „Ustawa 447”. Dobrze obrazuje to mechanizm budowania nacisków i przekuwania w obowiązujące prawo rzekomo „niewiążących prawnie” oświadczeń.


II. Polska polityka migracyjna

Dlatego dobrze się stało, że Polska w ostatniej chwili wymiksowała się z tego ambarasu – to jednak nie kończy sprawy i wątpliwości wokół naszej polityki migracyjnej. Trzeba pamiętać, że pierwotnie polskie MSZ podpisało się pod tzw. Deklaracją z Marrakeszu (sygnowaną przez Polskę na euro-afrykańskiej konferencji 2 maja 2018 r.), która stanowiła swoistą przygrywkę do ONZ-owskiego paktu ws. migracji - i co więcej, trzymało ten fakt w tajemnicy. Dopiero gdy sprawa się wydała, presja opinii publicznej zmusiła rząd Mateusza Morawieckiego do ostatecznego wycofania się z proimigracyjnych założeń dokumentu. Swoją rolę odegrał tu niewątpliwie szef MSWiA, Joachim Brudziński, podnosząc zagrożenia z jakimi wiąże się przyjęcie paktu. Osobiście nie mam jednak wątpliwości, że w innych okolicznościach umowa zostałaby „klepnięta” i to z pełnym błogosławieństwem premiera Morawieckiego. A stałoby się tak dlatego, że ogólne przesłanie paktu migracyjnego jest idealnie zgodne z dotychczasową polityką rządu.

Kwestia migracji została wpisana chociażby do Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju (tzw. Plan Morawieckiego) – i znajdziemy tam zapisy utrzymane w podobnym duchu, co postulaty ONZ. Mowa jest o konieczności sprowadzania migrantów, korzyściach jakie z tego płyną, „rozwoju instrumentów integracyjnych”, a nawet „działaniach informacyjnych” dotyczących „pozytywnej roli cudzoziemców, których celem będzie przeciwdziałanie dyskryminacji, promocja postawy otwartości, przełamywanie stereotypów i uprzedzeń”. Przypomnijmy, że jeszcze niedawno identycznie wypowiadali się przedstawiciele rządu – np. min. Jadwiga Emilewicz w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” („Jesteśmy gotowi, żeby jeszcze bardziej otworzyć granice dla pracowników spoza Polski”) czy min. inwestycji i rozwoju Jerzy Kwieciński („Nasza gospodarka już teraz potrzebuje pracowników spoza Polski, a w przyszłości będzie ich potrzebować coraz więcej”), zapowiadając jednocześnie stworzenie „systemu zachęt” dla obcokrajowców i opracowanie „polityki imigracyjnej” ukierunkowanej docelowo na sprowadzanie migrantów na stałe. I bynajmniej nie dotyczy to jedynie „bliskich kulturowo” Ukraińców, ale także imigrantów z bardziej egzotycznych kierunków, takich jak Indie, Bangladesz czy Filipiny. Wszystko to współgra z żądaniami formułowanymi przez lobby biznesowe, z jednej strony domagające się rąk do pracy, z drugiej zaś straszące „presją płacową” obniżającą konkurencyjność naszej gospodarki.

Szerokim echem odbiła się wypowiedź wiceministra Pawła Chorążego, który na debacie Klubu Jagiellońskiego podważył sensowność repatriacji Polaków z Kazachstanu, podnosząc, że o wiele bardziej opłacalne jest sprowadzanie pracowników z Ukrainy i Azji. Zrobił się szum, a premier Morawiecki błyskawicznie Pawła Chorążego zdymisjonował – tyle, że Chorąży jedynie zreferował założenia rządowej polityki migracyjnej.


III. Wprowadzenie paktu migracyjnego tylnymi drzwiami?

Póki co, sytuacja wygląda tak, że rząd ze względów czysto wizerunkowych wycofuje się wprawdzie ze Światowego Paktu w sprawie Migracji, lecz samej polityki imigracyjnej nie zamierza zmieniać. Co więcej, w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” dyrektor Ośrodka Badań na Migracjami UW Paweł Kaczmarczyk, powołując się na dane OECD stwierdził, iż „Polska stała się największym importerem cudzoziemskiej siły roboczej na świecie. Obecnie sprowadzamy do siebie więcej migrantów ekonomicznych, niż USA – i to nie tylko w relacji do ilości mieszkańców, lecz w liczbach bezwzględnych. Widać to zresztą na co dzień na ulicach polskich miast. Należy więc trzymać rękę na pulsie i nie odpuszczać presji, bo może się okazać, że mimo wycofania się z paktu migracyjnego, rząd i tak będzie wprowadzał w życie jego postanowienia tylnymi drzwiami.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Polska – kraj migracyjny

Dymisja Chorążego

Janusze Biznesu

Chcemy niewolników!


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 47 (23-29.11.2018)

niedziela, 25 listopada 2018

Bitwa o Marsz Niepodległości

Z perspektywy PiS Marsz Niepodległości należy czym prędzej przejąć i spacyfikować – po pierwsze, by utrwalić swój „monopol na patriotyzm”, po drugie – by obezwładnić możliwe zarzewie ulicznego buntu po prawej stronie.

I. Niewygodny Marsz

Po ostatnim Marszu Niepodległości jedno jest pewne: czeka nas ostra batalia w jego obronie przed zakusami rządu pragnącego dokonać „wrogiego przejęcia” tego wydarzenia. Pisząc „nas” mam na myśli nie tylko bezpośrednich organizatorów, czyli środowiska narodowe zrzeszone w Stowarzyszeniu Marsz Niepodległości, lecz również wszystkich uczestników i sympatyków – całą, zbudowaną przez lata społeczność, której leży na sercu zachowanie Marszu w jego dotychczasowej, oddolnej i niezależnej formule. A trzeba przyznać, że kąsek jest apetyczny – Marsz Niepodległości stał się bezsprzecznie największą patriotyczną imprezą w Polsce, ewenementem na europejską, a może i światową skalę. To dlatego właśnie jest tak szkalowany przez światowe i tutejsze ośrodki lewicowo-liberalne – a z drugiej strony stał się obiektem podziwu i zazdrości dla „tożsamościowo” nastawionych zagranicznych komentatorów (casus Tommy Robinsona). Sukces tegorocznej edycji, kiedy to z Ronda Dmowskiego pod Stadion Narodowy przeszło wg ostrożnych policyjnych szacunków ćwierć miliona ludzi, stanowi tego dobitne potwierdzenie.

Nic więc dziwnego, że w latach 2010-2014 dla lansującej kosmopolityczny i wyprany z treści „nowoczesny patriotyzm” Platformy Obywatelskiej Marsz stał się ogromnym zagrożeniem i nie przebierano w środkach, by go zniszczyć, a w ostateczności – zohydzić w społecznym odbiorze. Fiasko groteskowych inicjatyw w rodzaju „urzędniczego” pochodu Bronisława Komorowskiego Krakowskim Przedmieściem czy niesławnej akcji „Orzeł Może” z czekoladowym pterodaktylem jedynie uwypuklało różnicę między autentycznym, społecznym i masowym ruchem, a drętwą bądź pseudo-luzacką rządowo-eliciarską celebrą.

Ale, co warto zauważyć, Marsz był niewygodny również dla PiS-u – i to jeszcze w opozycyjnych czasach, kiedy to teoretycznie wszystkie środowiska patriotyczne powinny były zwierać szyki. Nic z tego. PiS i zbliżone do niego ośrodki medialne zaczęły upatrywać w Marszu zagrożenie dla swojego monopolu na rząd dusz, czego widomym znakiem była rejterada czołowych polityków i Klubów „Gazety Polskiej” w Święto Niepodległości do Krakowa pod pretekstem, że nie chcą być kojarzeni z „ekstremą” i zadymami. Próżny trud. Z jednej strony w medialnym przekazie Marsz oraz uliczne bitwy i tak były PiS-owi przyszywane, z drugiej – w Warszawie 11 listopada maszerowali nie tylko narodowcy, lecz generalnie wszyscy poczuwający się do „opcji patriotyczno-niepodległościowej”, w tym również wyborcy PiS. Więcej – niektórzy uczestnicy wręcz średnio kojarzyli, że organizatorami są narodowcy, a medialne wrzutki o „faszystach” odbierali bardzo personalnie, co tylko „nakręcało” buntowniczy potencjał MN. W tym kontekście, „wyprowadzka” PiS do Krakowa jawiła się wielu jako co najmniej niezrozumiała.


II. Buntowniczy potencjał

No właśnie, wspomniałem o buntowniczym potencjale Marszu Niepodległości. Pisałem już o tym, ale warto powtórzyć: masowość imprezy wzięła się z gruntownej niezgody na rzeczywistość III RP, a hasła w rodzaju „obalić republikę okrągłego stołu”, czy (w wersji bardziej radykalnej) „obalmy k...a ten system” trafiały na podatny grunt. Dla tej rebelianckiej atmosfery wyrażanej hasłami, petardami czy blaskiem rac, warto było przyjeżdżać i ryzykować nałykanie się gazu, oberwanie pałą, czy sądowe procesy i inne szykany. To tu rodziło się podglebie dla sukcesu wyborczego PiS i Kukiz'15 w 2015 r.

Jednak ten sam buntowniczy Marsz, słabo poddający się odgórnej kontroli i w znacznej mierze żyjący własnym życiem, jest najwyraźniej traktowany przez partyjno-rządowy ośrodek władzy jako potencjalne zagrożenie. Idę o zakład, że myśli pisowskich macherów idą mniej więcej tym torem: „no dobrze, Marsz był przydatny, gdy byliśmy w opozycji, ale co za dużo to niezdrowo. Choroba wie, czy za rok-dwa ci sami ludzie nie wyjdą na ulice, żeby protestować przeciwko nam”. Zagrożenie z punktu widzenia obecnej władzy staje się realne tym bardziej, im większa frustracja będzie narastać w patriotycznym elektoracie. A przyczyn znalazłoby się wiele: ustępliwość wobec Ukrainy i Litwy połączona z lekceważeniem Polaków na Wschodzie, brak repolonizacji mediów, wycofywanie się pod naporem USA i Izraela z ważnej symbolicznie nowelizacji ustawy o IPN, chowanie głowy w piasek wobec amerykańskiej „ustawy 447”, buksująca w miejscu sprawa reparacji wojennych od Niemiec, brak rozliczeń afer z czasów PO, ustępowanie przed Brukselą w sprawie reformy sądownictwa... Tego nie daje się już zagłuszyć narracją o mądrym Naczelniku Kaczyńskim, który wie wszystko najlepiej i skoro robi tak a nie inaczej, to najwyraźniej tak trzeba, czy w wersji bardziej ordynarnej – wrzaskami o „ruskiej agenturze”. A doroczny Marsz Niepodległości jest idealną okazją, by w pewnym momencie, gdy cierpliwość radykalnych wyborców zostanie wyczerpana, dać upust rozgoryczeniu. Warto też nadmienić, że powyższe błędy i zaniechania PiS mogą się stać w naturalny sposób wodą na młyn narodowców – po prostu, po prawej stronie, po raz pierwszy od bardzo dawna, zaczyna się robić miejsce do zagospodarowania.

Toteż z perspektywy PiS Marsz Niepodległości należy czym prędzej przejąć i spacyfikować – po pierwsze, by utrwalić swój „monopol na patriotyzm”, po drugie – by obezwładnić możliwe zarzewie ulicznego buntu po prawej stronie.


III. Duch sanacyjnego myślenia

Do powyższego dochodzą jeszcze czynniki, nazwijmy to, historyczno-ideowe. Zarówno sam Jarosław Kaczyński, jak i najbliższy mu „zakon PC” bardzo poważnie traktuje swą piłsudczykowską spuściznę – i to „sanacyjne” myślenie jest odczuwalne na wielu polach. Oczywiście wpisana jest w nie permanentna nieufność (łagodnie rzecz ujmując) do środowisk narodowych, w których upatruje się zakamuflowanej opcji rosyjskiej. Ale jest również coś jeszcze – wiara w omnipotencję państwa, jako organizatora życia społecznego. Dobrze wyraża to art. 4 Konstytucji Kwietniowej z 1935 r.: „W ramach Państwa i w oparciu o nie kształtuje się życie społeczeństwa” - i w kolejnym punkcie mamy doprecyzowanie: „Państwo zapewnia mu swobodny rozwój, a gdy tego dobro powszechne wymaga, nadaje mu kierunek lub normuje jego warunki”. To z tego sanacyjnego ducha wypływa wypowiedź min. Glińskiego: „Jest oczywiste, że 11 listopada tego typu marsze powinny być organizowane przez polskie państwo”. Natomiast dotychczasowi organizatorzy Mają prawo czuć się gospodarzem, ale państwo polskie jest ważniejsze”. Rozumiemy już? Był „swobodny rozwój” lecz teraz „dobro powszechne” wymaga, by to państwo nadało Marszowi „kierunek” i „unormowało jego warunki”, gdyż to w oparciu o państwo „kształtuje się życie społeczeństwa”.

Krótko mówiąc, intencją PiS-u jest „znacjonalizowanie” Marszu. Może łaskawie dopuszczą do udziału narodowców – ale na własnych warunkach. Z przedsmakiem mieliśmy do czynienia już w tym roku, kiedy to usiłowano zabronić organizacyjnych flag i transparentów, tak by powstało wrażenie „jedności polityczno-moralnej narodu” zwołanego pod biało-czerwone sztandary przez przedstawicieli partii i rządu. Dobrze obrazuje to tweet min. Brudzińskiego, jakoby „Polacy odpowiedzieli na apel Prezydenta RP Andrzeja Dudy i Premiera Mateusza Morawieckiego (...)”. Celnie zripostował to dziennikarz KAI Dawid Gospodarek: „To szczyt bezczelności i cynizmu przywłaszczać sobie w ten sposób całą imprezę mimo trudnych negocjacji do ostatniej chwili (...)”. Sięgnięto jednak i po twardsze metody – by nie dopuścić do obecności na Marszu różnych „elementów niepożądanych”, wrócono do zastraszania, rozmów ostrzegawczych i rewizji, co sprawiło że, jak ujął to Robert Winnicki, po trzech latach spokoju „wrócił duch Bartłomieja Sienkiewicza”, w innym miejscu stwierdzając: „Poprzednia władza walczyła z Marszem Niepodległości, obecna chciałaby zawłaszczyć jego sukces”. W powyższe wpisuje się propaganda rządowej TVP Kurskiego, skrupulatnie „wygumkowując” z marszowej relacji narodowców, ale też represyjne działania cudownie uzdrowionej policji ścigającej demonstrantów za odpalanie rac czy spalenie unijnej „szmaty”.

Wiele wskazuje na to, że rząd będzie działał metodą faktów dokonanych – tak jak w tym roku, gdy po uprzednich dąsach „wprosił się” na MN wykorzystując chwilę zamieszania po bezprawnej decyzji HG-W, nie czekając na wyrok sądu. Na 100-lecie odzyskania niepodległości udało się jeszcze wypracować formułę „dwa w jednym”, ale za rok władza już takich skrupułów mieć nie będzie i zapewne zechce ustanowić własne, ugrzecznione „święto” w duchu poprawnej „akademii ku czci”. „Albo nasz marsz, albo żaden” - zdają się mówić przedstawiciele władzy, w czym swoją rolę zapewne odgrywa uczucie upokorzenia, że z 200-milionowym budżetem nie byli w stanie zorganizować niczego o porównywalnej skali i musieli podeprzeć się inicjatywą narodowców. To bardzo niebezpieczna droga – i dlatego już teraz wszyscy wspomniani na wstępie „ludzie dobrej woli” powinni PiS-owi wysyłać głośne i czytelne sygnały, że ten numer nie przejdzie.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Przed marszem miliona

Marsz przeszedł, ale...

Czy Roman Dmowski był w Wersalu?


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr (21.11-04.12.2018)

Pod-Grzybki 142

Kilka dni przed Marszem Niepodległości nieco zamieszania wywołała tzw. „Tęczowa ekipa”, która miała pojawić się na manifestacji z gejowskimi flagami. I faktycznie, przyszli – wprawdzie na marsz w Krakowie, ale to szczegół. Rzecz w tym, że grzeczność zobowiązuje do złożenie rewizyty – w związku z tym, jak rozumiem, na przyszłoroczną „paradę równości” zawitają chłopaki z ONR-u z falangami. Tolerancyjni organizatorzy chyba nie będą mieli nic przeciwko temu? W końcu, jak sami głoszą „miłość nie wyklucza”.


*

A tymczasem, na warszawski marsz wprosili się Duda z Morawieckim i resztą pisowskiej ekipy rządowej, wykorzystując chwilę zamieszania po zakazie ogłoszonym przez HG-W. Przyszli, ustawili się na przedzie i poszli, oddzieleni od plebsu „kordonem bezpieczeństwa” - po czym na Rondzie Waszyngtona zapakowali się czym prędzej do limuzyn, nie czekając aż na miejsce dotrze reszta pochodu. Rodzi to uzasadnione pytanie – czy faktycznie „szli na czele marszu”, jak głosi rządowa propaganda, czy może raczej uciekali przed tymi z tyłu?


*

Podczas warszawskiej demonstracji członkowie Młodzieży Wszechpolskiej spalili brukselską szmatę z gwiazdkami, co u niektórych obserwatorów wywołało spazmy oburzenia, a cudownie uzdrowiona policja pod wodzą „Joja” Brudzińskiego zapowiedziała wyciągnięcie konsekwencji. Cóż, jak widać Unia Europejska jest przez wielu darzona nabożną czcią, zatem sprawcy będą zapewne ścigani z paragrafu o obrazie uczuć religijnych.


*

Różni esteci przy okazji Marszu oburzali się, że widziano na nim trochę nietrzeźwych uczestników. Ten nastrój radosnej biby udzielił się też najwyraźniej szefowi „Zony Wolnego Słowa”, któremu w upojeniu własną pychą rozmnożyli się w oczach manifestujący pod jego przewodem członkowie klubów „Gazety Polskiej” - „Sakiewka” ocenił ich liczbę na „20 tysięcy”. Oznaczałoby to, że stawili się wszyscy czytelnicy „GaPola”, co do jednego. No, taka armia to prawdziwy skarb – nie dziwi więc, że gazeta Sakiewicza tylko w pierwszym półroczu 2018 zainkasowała rządowe reklamy o cennikowej wartości 6,64 mln. zł. Wynika z tego, że każdy czytelnik „Gazety Polskiej” ma rynkową wartość ok. 332 tys. zł. Ciekawe, czy klubowicze o tym wiedzą – i czy zgłoszą się do „Sakiewki” po dywidendę?


*

Z innej beczki – IPN wydał europejski nakaz aresztowania przebywającego w Szwecji Stefana Michnika. W powszechnej opinii lewacka Szwecja jednak nie wyda stalinowskiego zbrodniarza sądowego – pozostaje zatem go porwać, tak jak Mossad Adolfa Eichmanna. W końcu, skoro upiekło się Izraelowi, to nam też powinno, prawda?


*

Samozwańcza seksedukatorka Anja Rubik znów zabrała głos. Tym razem podała w wątpliwość sens uczenia w szkołach o „teorii Pitagorasa” - bo poza szkołą wiedzę tę „wykorzystała może raz”, a „seks uprawiała wiele razy”. Pani Anju, jak by to ująć... Wszystko zależy od priorytetów – a konkretnie od tego, czy po zakończeniu edukacji ktoś zamierza zarabiać na życie głową, czy d...ą.

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr (21.11-04.12.2018)

poniedziałek, 19 listopada 2018

Chcemy niewolników!

Drodzy pracodawcy, nie byłoby dzisiaj takich problemów z pracownikami, gdybyście szanowali tych, których mieliście.

Zrzeszający małe i średnie firmy Związek Przedsiębiorców i Pracodawców (ZPP) wystosował pod adresem rządu dziesięciostronicowe memorandum pt. „Realizacja czarnego scenariusza – czy Polska straci pracowników z Ukrainy na rzecz Niemiec”. Głównym powodem publikacji dokumentu jest planowane od początku przyszłego roku otwarcie się Niemiec na pracowników spoza Unii Europejskiej, co dla Polski oznacza przede wszystkim „podebranie” imigrantów zarobkowych z Ukrainy – o czym pisałem w tym miejscu przed tygodniem. Jak twierdzi ZPP, odpływ Ukraińców będzie skutkował dla naszej gospodarki prawdziwą apokalipsą – obniżeniem wzrostu PKB o 1,6 proc., co przełoży się na utratę 1/3 dynamiki wzrostu PKB w stosunku do 2017 r. i brak ok. 500 tys. rąk do pracy, a to wraz z obecnymi wakatami dałoby milionową lukę na rynku. W efekcie, nastąpić ma spowolnienie gospodarcze, wzrost cen wywołany podniesieniem kosztów robocizny i spadek dochodów budżetowych.

Spójrzmy teraz, czego konkretnie domagają się od rządu pracodawcy. Otóż postulują oni ni mniej ni więcej, tylko by rząd zajął się wypełnianiem dziurawego wiadra poprzez nieustanne dolewanie wody. Tylko tak bowiem można rozumieć żądanie, by maksymalnie uprościć procedury sprowadzania do Polski obcokrajowców. I nie chodzi tu bynajmniej o zatrudnienie sezonowe czy na określony czas, po upływie którego zagraniczny pracownik wracałby do domu. „Spójna polityka imigracyjna” w ujęciu ZPP ma być obliczona na przyznawanie przybyszom prawa stałego pobytu, a docelowo – obywatelstwa. To jest zresztą stała śpiewka ZPP. Szef organizacji, Cezary Kaźmierczak, od dawna lobbuje za sprowadzeniem w najbliższych latach minimum 5 mln. obcokrajowców. Jest to oczywiście podane w otoczce „odpowiedzialnej” polityki, z zagwarantowaniem przybyszom nauki języka, możliwości sprowadzenia rodzin i wszechstronnej pomocy w społecznej integracji – ale dla każdego przytomnego obserwatora jest oczywiste, że nad imigracyjnym żywiołem o takiej skali zwyczajnie nie da się zapanować.

Już teraz państwo polskie może robić co najwyżej dobrą minę do zlej gry i jedynie udawać, że masową migrację zarobkową ma pod kontrolą. Nie wiemy tak naprawdę, ilu aktualnie przebywa na terenie Polski imigrantów – nie tylko zresztą z Ukrainy, ale również z bardziej egzotycznych kierunków – nie mówiąc już o tym, ilu z nich pracuje na czarno. Spotęgowanie tej tendencji oznacza pogłębienie chaosu migracyjnego – i, co grosza, w krótkiej perspektywie czasowej prowadzić będzie do głębokich zmian struktury narodowościowej Polski. Nie sposób bowiem z góry oszacować, ilu z imigrantów zechce się faktycznie „zintegrować” - nawet przy optymistycznym założeniu, że rząd jakimś cudem zdołałby organizacyjnie ogarnąć odpowiednimi programami rzesze nowych „kandydatów” do obywatelstwa. Do tej pory gwarantem względnego spokoju społecznego w Polsce (szczególnie na tle Europy Zachodniej) była nasza monoetniczność, dzięki której unikaliśmy szeregu napięć, tak charakterystycznych dla dzisiejszych krajów Zachodu. Obecnie pracodawcy w imię swoich partykularnych interesów gotowi są ryzykować naszym bezpieczeństwem wewnętrznym.

Na dodatek, proponowana polityka migracyjna jest niezwykle krótkowzroczna. Przyjmijmy, że w najbliższych latach rzeczywiście damy obywatelstwo 5 milionom imigrantów. Staną się oni tym samym obywatelami Unii Europejskiej – a ponieważ pracodawcy milcząco zakładają, że zarobki w Polsce będą tak samo nędzne, jak dziś (bo przecież powstrzymanie „presji płacowej” - czyli, mówiąc po ludzku, zamrożenie zarobków - jest tak naprawdę jednym z głównych celów proimigranckiego lobbyingu), to co tych świeżych obywateli powstrzyma przed masowym eksodusem do bogatszych państw Europy? I kogo z kolei sprowadzimy na ich miejsce? Miliony Bengalczyków? I co, będziemy trzymać ich za drutami w obozach pracy przy specjalnych strefach ekonomicznych, by też nie uciekli? To jest właśnie owo wspomniane wyżej dolewanie wody do cieknącego wiadra.

Pokazuje to, że pracodawcy nie odrobili lekcji płynącej z ostatnich lat. Po prostu uporczywie odmawiają nauczenia się czegokolwiek i wyciągnięcia wniosków. A lekcja ta brzmi: nie byłoby dzisiaj takich problemów z pracownikami, gdybyście szanowali tych, których mieliście. Bo całe zło, przypomnijmy, zaczęło się od masowej emigracji Polaków. Drodzy pracodawcy, gdy tylko otworzyły się rynki, wasi pracownicy – zarówno zatrudnieni, jak i potencjalni – zwiali gdzie pieprz rośnie, byle tylko nie oglądać was więcej na oczy. Mieli powyżej uszu śmieciowych umów i równie śmieciowych wynagrodzeń, poniewierania i traktowania jak półdarmowych niewolników. I dzisiaj za nic nie chcą wracać, bo widzą, że zasadniczo nic się nie zmieniło. A teraz, gdy obudziliście się z ręką w nocniku, domagacie się od rządu, by ten zapewnił wam kolejne, regularne dostawy „żywego towaru”, łożąc jeszcze na programy integracyjne z pieniędzy ogółu podatników. I pomyśleć, że wedle utartej opinii to pracownicy uchodzą za „roszczeniowych”...

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Janusze biznesu


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 45 (16-22.11.2018)

Marsz przeszedł, ale...

Jeżeli władza chce swojego, „grzecznego” i niekontrowersyjnego pochodu – niech go sobie zorganizuje, zamiast sięgać po cudze.

I. Próba wrogiego przejęcia

Marsz przeszedł, ale niesmak pozostał – tak można by skomentować tegoroczny, wyjątkowy Marsz Niepodległości zapowiadany przez organizatorów hasłem „marsz miliona na stulecie”. Dodajmy od razu, że niesmak ten nie dotyczy środowisk narodowych zrzeszonych w Stowarzyszeniu Marsz Niepodległości lecz strony rządowo-prezydenckiej i jej zakusów na przejęcie wydarzenia. Zacznijmy jednak od początku. Preludium zapowiadającym nastawienie z jakim PiS przystąpił do organizowania 100-lecia odzyskania niepodległości było tchórzliwe zbojkotowanie przez Kancelarię Prezydenta narodowców, którzy nie zostali zaproszeni do powołanego przy prezydencie komitetu organizującego obchody. Krok ten ewidentnie był podyktowany względami wizerunkowymi – by Andrzeja Dudy nie skojarzono, broń Boże, z „faszystami”. Znalazło się za to miejsce dla Hanny Gronkiewicz-Waltz, co samo w sobie jest wymowne. Do tego momentu można było jeszcze od biedy powiedzieć – w porządku, nie to nie, rząd zorganizuje swoje „oficjałki”, a ludzie po staremu przejdą w społecznym, oddolnym pochodzie. Jednak im bliżej było granicznej daty 11 listopada, tym bardziej atmosfera zaczęła gęstnieć. Rząd zorientował się, że gigantyczny budżet (200 mln. zł.) gdzieś się rozpłynął – nie zorganizowano żadnego centralnego wydarzenia, ani tym bardziej nie pozostawiono żadnego materialnego świadectwa (typu pomnik czy muzeum), które pozostałoby w pamięci. Okazało się, że jak zwykle największą imprezą święta pozostanie marsz organizowany przez narodowców.

I wtedy, za pięć dwunasta, zaczęły się dziwne podchody. Organizatorzy Marszu jak zwykle zaprosili głowę państwa, w odpowiedzi jednak spotkali się ze stawianiem zadziwiających warunków i groteskowym hamletyzowaniem ze strony przedstawicieli prezydenta i rządu. Podczas siedmiu (!) spotkań „negocjacyjnych” usłyszeli, że na Marszu obowiązywać mają wyłącznie biało-czerwone flagi (czego przy tej liczbie uczestników zwyczajnie nie sposób zagwarantować), a poza tym najlepiej, gdyby formalnym organizatorem został prezydencki komitet – ten sam, do którego nie raczono ich zaprosić. Na kilometr pachniało to próbą „wrogiego przejęcia” i nic dziwnego, że przedstawiciele Stowarzyszenia Marsz Niepodległości nie mogli zgodzić się na tak zaporowy warunek – bo niby z jakiej racji? Od lat to oni tworzyli wydarzenie (finansowane ze społecznych zbiórek, bez wsparcia publicznego), angażowali swój czas i siły, ryzykowali policyjnymi szykanami – rząd nie kiwnął tu palcem i nie wyrażał zainteresowania włączeniem się w inicjatywę aż do ostatniego momentu, kiedy stało się jasne, że po oficjalnych obchodach zostanie co najwyżej kilka przemówień i okolicznościowych wieńców. W efekcie powyższego, doszło do kuriozalnej sytuacji – prezydent najpierw zapraszał publicznie na Marsz, by po kilku dniach samemu się z niego „wyprosić” ze względu na „napięty kalendarz”.


II. Dwa w jednym

I wtedy, niespodziewanie, wspólnotowy charakter wydarzenia uratowała... Hanna Gronkiewicz-Waltz swym bezprawnym zakazem. Narodowcy oczywiście zaskarżyli decyzję, jednak strona rządowa wyczuła okazję i nie czekając na rozstrzygnięcie sądu, bez porozumienia ze stroną społeczną, ogłosiła, że w tym samym miejscu i czasie odbędzie się marsz „państwowy”. Trudno opisać, jakie to wszystko było małostkowe i krętackie. Na szczęście, władze Stowarzyszenia Marsz Niepodległości zachowały się nad wyraz odpowiedzialnie i dojrzale – nie poszli na konfrontację, lecz wynegocjowali formułę „dwa w jednym”. Ostatecznie, jak wiemy, najpierw ruszył marsz „prezydencko-rządowy” „Dla Ciebie Polsko”, po nim zaś, oddzielony „buforem bezpieczeństwa”, właściwy Marsz Niepodległości pod hasłem „Bóg, Honor, Ojczyzna”.

Tegoroczny Marsz zanotował niewątpliwie największy sukces frekwencyjny – wg policyjnych szacunków wzięło w nim udział 250 tys. ludzi. Można się było zresztą tego spodziewać – zarówno ze względu na wyjątkową okazję, jak i zakaz HG-W dodatkowo podgrzewający nastroje (wiadomo, zakazać czegoś Polakowi, to jakby trzy razy go namówić). Było hucznie, szumnie, a biało-czerwone flagi i tak stanowiły dominującą część symbolicznej oprawy, bez dodatkowych zakazów i nakazów, mających sztucznie „ugrzecznić” imprezę. Nie znaczy to jednak, że obyło się bez zgrzytów. Przedstawiciele narodowców jeszcze przed wydarzeniem alarmowali, że organizatorzy wyjazdów zbiorowych do Warszawy byli nagabywani przez służby państwowe m.in. „rozmowami ostrzegawczymi” mającymi zniechęcić do udziału. Generalnie zresztą, policja i ABW dostały ewidentny rozkaz, by wyeliminować różne „elementy niepożądane” - czasem zasadnie, a czasem nie – co sprawiło, że powrócił duch Bartłomieja „idziemy po was” Sienkiewicza. Charakterystyczne, że po dojściu rządowej kolumny do Ronda Waszyngtona, VIP-y czym prędzej zapakowały się do limuzyn, nie czekając aż Marsz dobiegnie końca – zapewne dał o sobie znać ów słynny „napięty kalendarz”... A mówiąc poważnie – widać było, że strona rządowa jak ognia chce uniknąć skojarzenia z idącymi z tyłu „ekstremistami”. Próżny trud, bo zarówno krajowe, jak i zagraniczne przekaziory zgodnie ze sztancą napisały, że prezydent z premierem poszli na czele „skrajnej prawicy”. Równie dobrze można było się tak demonstracyjnie nie odcinać.


III. W oparach propagandy

Z prawdziwym popisem obłudy mieliśmy jednak do czynienia przy okazji różnych zabiegów wizerunkowo-medialnych. Do tego, że media lewackie w swych relacjach łżą na potęgę, zdążyliśmy się przyzwyczaić – tu nie było niczego nowego. Jednak niestety, po raz kolejny dała o sobie znać toporna propaganda wylewająca się z ekranów TVP Jacka Kurskiego. Gdyby wierzyć przekazowi rządowej telewizji, Marsz był wyłączną inicjatywą władz państwowych, a ćwierć miliona ludzi posłuchało wezwania Andrzeja Dudy. Pokazywano i mówiono wyłącznie o części partyjno-rządowej, narodowców zaś starannie „wygumkowano”. W tendencję tę wpisali się przedstawiciele rządu i prezydenta - do tej pory, przy okazji składanych podziękowań żadnemu z nich nie przeszło przez gardło, by wspomnieć o rzeczywistych organizatorach ze Stowarzyszenia Marsz Niepodległości, bez których cała impreza skończyłaby się niczym niesławne ustawki Komorowskiego - w najlepszym razie przeszłoby może parę tysięcy urzędników, partyjnych działaczy i najbardziej zagorzałych zwolenników nagonionych przez medialne przybudówki obozu władzy. Widać wyraźnie, że skoro nie udało się przejąć marszu formalnie, to postanowiono go zawłaszczyć w publicznym przekazie. Nie wróży to dobrze na przyszłość.

Dlatego, na zakończenie trzeba powiedzieć jasno: Marsz Niepodległości zawsze był wydarzeniem społecznym i oddolnym, dalece wykraczającym swym zasięgiem poza środowiska narodowe. Jego uczestnicy latami ryzykowali spałowanie, postrzał z broni gładkolufowej, potraktowanie gazem łzawiącym, represje, prowokacje i areszty. W tę oddolną tożsamość inicjatywy nieodłącznie wpisana jest rebeliancka atmosfera – w najlepszym rozumieniu tego słowa. Marsz bowiem wziął się z radykalnego sprzeciwu wobec „republiki okrągłego stołu” - i dopóki ta przegniła republika nie sczeźnie, taki właśnie winien pozostać. Mają być radykalne transparenty, emblematy wszystkich biorących w nim udział środowisk, niepoprawne hasła i okrzyki, wreszcie – race. Tak właśnie – ma być racowisko, jako symbol oporu przeciw systemowi i fantastyczna wizualna oprawa wydarzenia, a zakaz ich używania (wprowadzony na fali antykibicowskiej histerii) winien być czym prędzej zniesiony. Również spalenie unijnej szmaty podczas demonstracji jest jak najbardziej na swoim miejscu. Próby karania za tego typu ekspresję poglądów pod pretekstem naruszenia przepisów porządkowych są niczym więcej jak tępą szykaną – słyszał pan, panie ministrze Brudziński? Jeżeli natomiast władza chce swojego, „grzecznego” i niekontrowersyjnego pochodu – niech go sobie zorganizuje, zamiast sięgać po cudze. Tylko wpierw niech dobrze policzy i zastanowi się, czy warto.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Przed marszem miliona

Czy Roman Dmowski był w Wersalu?


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 46 (16-22.11.2018)

poniedziałek, 12 listopada 2018

Janusze biznesu

I tak to, proszę państwa, wygląda: drogie garnitury, mercedes „eska” - a w butach słoma, w głowie zaś mentalność karbowego z folwarku.

Pod koniec października gruchnęła w rubrykach ekonomicznych hiobowa wieść: z początkiem przyszłego roku Niemcy mają zamiar otworzyć się na pracowników spoza Unii Europejskiej, ze szczególnym uwzględnieniem Ukrainy. Zapowiedź ta wywołała u polskich pracodawców ciarki na plecach, oznacza bowiem widmo gwałtownej utraty siły roboczej, skuszonej lepszymi warunkami oferowanymi za Odrą. Jak wynika z analiz firm Work Service i Personal Service (dane za „Rzeczpospolitą”), do Niemiec może wyjechać nawet 59 proc. pracujących w Polsce Ukraińców. Na dodatek już dziś przybyszów ze wschodu „podkupują” nam Czesi, Słowacy i Węgrzy, którzy również oferują im korzystniejsze warunki. Powyższe ma przełożyć się na „gigantyczną presję płacową”, spowolnienie wzrostu gospodarczego i spadek konkurencyjności polskich firm.

Można powiedzieć – sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało. Od lat mówi się, że rywalizowanie niskimi kosztami pracy to na dłuższą metę droga donikąd, wpędzająca nas w pułapkę średniego rozwoju. Owa pułapka zaś w praktyce skutkuje ubogim społeczeństwem – jeżeli mamy „konkurencyjną” gospodarkę, której głównym autem jest tani pracownik, to tenże nisko płatny pracownik przekłada się chociażby na biednego konsumenta i sfrustrowanego obywatela. Dobrze obrazuje to udział płac w PKB – wg danych Komisji Europejskiej nieodmiennie wleczemy się w ogonie Europy. Obecnie ze wskaźnikiem 48 proc. zajmujemy piąte miejsce od końca – na dodatek, patrząc od 1995 r. zanotowaliśmy niechlubny rekord: nasz udział płac w PKB spadł w tym okresie o 8,9 pkt. proc. Oznacza to m.in., że całymi latami wynagrodzenia nie nadążały za wzrostem produktywności. Ot, i cała tajemnica naszego wiekopomnego „sukcesu” pokazująca na czym budowaliśmy swoją konkurencyjność. Dopiero niedawno tendencja ta pomału zaczęła się zmieniać i wzrost płac nieznacznie przekroczył produktywność, co pracodawcom dało asumpt do narzekania na „presję płacową” i „rynek pracownika”. Otóż sprawa wygląda zgoła inaczej – polski pracownik dopiero zaczyna odrabiać straty z poprzednich lat, determinowanych „rynkiem pracodawcy” (czyli słynne – „jak ci się nie podoba, to na twoje miejsce jest dziesięciu chętnych”).

Taki model anty-rozwoju ma swoje konsekwencje. Jedną z nich był masowy odpływ Polaków za granicę po otwarciu zachodnich rynków. Doraźnie skutkowało to jedynie złagodzeniem bezrobocia, ale już po kilku latach odbiło się bolesną czkawką – bo gdy minął najgorszy kryzys, nagle okazało się, że nie ma komu pracować. Wymuszono więc na rządzie ściągnięcie Ukraińców – m.in. po to, by utrzymać w ryzach wzrost wynagrodzeń (i zaczęła się gadka: „jak ci się nie podoba, to na twoje miejsce jest dziesięciu Ukraińców” - to był ów słynny „rynek pracownika”). Wszystko w ramach tego samego, patologicznego systemu. Jednocześnie odmawiano przyjęcia do wiadomości, że można zatrudniać ludzi na bardziej cywilizowanych warunkach – nie tylko jeśli chodzi o pensje (słynną średnią krajową mało kto ogląda na oczy, a dominanta wg GUS wciąż oscyluje na poziomie ok. 1600 „na rękę”), ale też ograniczyć plagę „śmieciówek” czy folwarczno-pańszczyźniane stosunki w firmach. Nie bez powodu Polacy pracujący za granicą jako jedną z przyczyn dla których nie palą się do powrotu podają, że prócz większych pieniędzy są w swoim obecnym miejscu pracy bardziej szanowani. Przy okazji okazało się, że rzekomo niewydajny Polak-nieudacznik z chwilą przekroczenia granicy stawał się cenionym i zaradnym pracownikiem, a nawet przedsiębiorcą. Cóż, jeżeli ktoś jest traktowany jak niewolnik, to pracuje jak niewolnik, proste. Zwróćmy uwagę na jeszcze jedną rzecz – z cytowanych na wstępie wypowiedzi wynika, że nasi sąsiedzi z regionu pozostający na podobnej stopie rozwoju jakoś są w stanie „podkupić” Ukraińców lepszymi warunkami. U nas wszelka wzmianka o wzroście zarobków wywołuje z miejsca nerwowy dygot.

Przykład z życia. Mamy firmę średniej wielkości. Właściciel latami ignorował wszelkie prośby o podwyżki, aż w końcu pracownicy zaczęli składać wypowiedzenia. Szef rozejrzał się po rynku – i gdy zobaczył ile musiałby zapłacić nowym osobom, zbielało mu oko. Pieniądze na podwyżki nagle się znalazły, a firma jakoś nie zbankrutowała i nie utraciła konkurencyjności. Mimo to, ów Janusz biznesu nosi w sobie poczucie dojmującej krzywdy, co przejawia się od czasu do czasu złośliwym opóźnianiem wypłat (bo „mogą poczekać” - jak wrzasnął do księgowej, która z racji funkcji wiedziała, że pieniądze na wypłaty są). I tak to, proszę państwa, wygląda: drogie garnitury, mercedes „eska” - a w butach słoma, w głowie zaś mentalność karbowego z folwarku. W tym kontekście nie dziwią niedawne wyniki badań firmy Randstad pokazujące, że polskie firmy nie są w stanie utrzymać pracowników i wciąż panuje w nich zbyt duża rotacja – nie tylko ze względu na płace, ale też np. brak inwestowania w rozwój pracownika. A teraz słychać płacz i zgrzytanie zębów, bo Niemcy zabiorą Ukraińców – niech zabierają, może wreszcie zrobi się normalniej.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 44 (09-15.11.2018)

Miasta nie dla PiS

Tendencja czyniąca kandydatów Prawa i Sprawiedliwości „niewybieralnymi” zeszła z poziomu wielkich metropolii do ośrodków średniej wielkości.

I. Niepokojąca tendencja

Wyniki II tury wyborów samorządowych potwierdziły, że o ile na poziomie sejmików bądź powiatów jest dobrze lub nawet bardzo dobrze, o tyle w miastach PiS ma spory problem. Co więcej, problem ten narasta, bowiem tendencja czyniąca kandydatów Prawa i Sprawiedliwości „niewybieralnymi” zeszła z poziomu wielkich metropolii do ośrodków średniej wielkości. Uogólniając, na dzień dzisiejszy sytuacja wygląda tak, że w największych miastach „szklanym sufitem” jest pułap poparcia na poziomie trzydziestu kilku procent, zaś w nieco mniejszych – czterdziestu kilku. Póki co, w wyborach „masowych”, typu sejmiki wojewódzkie czy wybory parlamentarne, można jeszcze liczyć na neutralizację miast głosami „Polski powiatowej” - ale, po pierwsze, pytanie jak długo będzie to działać; po drugie – jeśli obserwowany spadek poparcia będzie nadal się rozprzestrzeniał na coraz mniejsze miasta, to może zrobić się naprawdę niebezpiecznie, szczególnie, gdy na powyższe nałoży się mobilizacja elektoratu „anty-PiS”.

W skali kraju, warto się przyjrzeć rozsianym po Polsce tzw. miastom prezydenckim. Na 107 takich ośrodków, PiS miało swoich włodarzy w 11 – po tych wyborach zostały mu 4 (Chełm, Otwock, Stalowa Wola, Zamość). Największy z nich to Zamość z niespełna 65 tys. mieszkańców. Dla porównania, Koalicja Obywatelska zagarnęła 22 miasta – choć na miejscu „totalnej opozycji” również nie uderzałbym w triumfalistyczne tony, bo największymi wygranymi są tu tzw. kandydaci niezależni, którzy mają 77 miast.

Powtarzam – są powody do niepokoju, bo o ile metropolie można sobie jeszcze od biedy odpuścić, uznając, że wielkomiejski „stan umysłu” jest nie do przezwyciężenia, to jednak miasta kilkudziesięciotysięczne wydawały się do tej pory jak najbardziej w zasięgu prawicy.


II. Wielkomiejski stan umysłu

Sprawa wymaga zapewne szczegółowych badań i mam nadzieję, że kierownictwo PiS nie poskąpi środków na socjologiczne analizy (w końcu, po coś dostają te budżetowe dotacje), jednak już dziś można się pokusić o kilka oczywistych konstatacji i roboczych hipotez.

Pierwsza sprawa – w największych miastach wygra nawet kij od szczotki, byle nie był z PiS-u. Może być malwersantem, krętaczem, nieudolnym leniem – nieważne, tu toczy się gra wyłącznie o to, kto sprawniej zagospodaruje antypisowskie emocje. Przykład Trzaskowskiego w Warszawie jest symboliczny. Opisywałem niedawno mentalność wielkomiejskiego elektoratu, więc nie chcę się powtarzać, dodałbym tylko jedno – kampanijna koncentracja na aferze reprywatyzacyjnej nie podziałała. Okazało się, że mieszkańcy stolicy są impregnowani na elementarną empatię, co gorzko po wyborach skomentowała córka zamordowanej Jolanty Brzeskiej. Dlaczego tak? Sądzę, że wielkomiejska „klasa średnia” lubiąca postrzegać siebie jako „ludzi sukcesu” nie odczuwała z ofiarami czyścicieli kamienic socjalnej wspólnoty – dla nich mieszkańcy lokali komunalnych to element gorszy i obcy, kojarzony z patologią. Być może nawet co niektórzy w głębi ducha odczuwali zadowolenie, że do „wyczyszczonych” kamienic wprowadzą się „lepsi” lokatorzy, lub powstaną w nich eleganckie biura. Słowem, zadziałał darwinistyczny mechanizm spod znaku „śmierć frajerom”.

Pouczające są tu wyniki badań prof. Michała Bilewicza, którymi dzielił się swojego czasu w wywiadzie dla „Wyborczej” (wiem, że to lewak, ale tym razem akurat wyjątkowo warto go posłuchać). Otóż ankieterzy odpytywali nieźle sytuowanych Warszawiaków, jacy wg nich są Polacy. Odpowiedzi były wielce charakterystyczne: Polacy w optyce wielkomiejskiej klasy średniej to niemal bez wyjątku pijacy, lenie, nieudacznicy i złodzieje. Przy czym, autorzy tych opinii, mówiąc „Polacy”, nie mieli na myśli siebie – oni identyfikowali się jako pracownicy korporacji, działacze organizacji pozarządowych, przedstawiciele wolnych zawodów... To jest ich poziom tożsamości – a „Polacy” to dla nich zaścianek, prowincja, ciemnogród i generalnie, elektorat PiS. Można domniemywać, że ten sposób myślenia dotyczy również pozostałych największych miast – na co często nakłada się kompleks świeżego awansu społecznego.


III. Pełzające „rozbicie dzielnicowe”

Mamy zatem przepaść kulturową – ale to dalece nie wszystko. Postawię tu tezę, że zbieramy właśnie długofalowe owoce reformy samorządowej z 1999r. oraz „metropolitalnej” polityki rządów PO. W efekcie, mieszkańcy miast zaczynają postrzegać siebie i swoje ośrodki jako swoiste „wyspy”, poza którymi rozciąga się jakiś inny świat, z którym nie czują większych więzów. Państwo jest im potrzebne do szczęścia tylko „o tyle, o ile” - np. do tego, żeby można było się w miarę komfortowo przemieścić z jednej „wyspy” do drugiej, niekoniecznie zresztą położonej w Polsce. Już bardziej skłonni są orientować się na Brukselę z jej funduszami strukturalnymi – i dlatego są o wiele bardziej uwrażliwieni na propagandowe groźby „Polexitu”. Na dodatek, ten kosmopolityzm przenika w coraz większym stopniu do miast średniej wielkości, które również mają swe „metropolitalne” i „europejskie” aspiracje – a to oznacza przyjęcie „w pakiecie” zestawu lewicowo-liberalnych, „wielkoświatowych” poglądów. Do powyższego dochodzi jeszcze poparcie dla kandydatów „stąd”, odżegnujących się od partyjnych szyldów. Politycy partyjni są postrzegani często jako marionetki warszawskich central i (w przypadku PiS-u) wykonawcy polityki rządu. W takiej optyce, np. wizyta premiera Morawieckiego czy Jarosława Kaczyńskiego z poparciem dla kandydata może być postrzegana nie tyle jako np. szansa na inwestycje, ile jako zakamuflowana próba nacisku. Nawet zapowiedzi prowadzenia polityki zrównoważonego rozwoju, mającego wyrównywać szanse poszczególnych regionów, są traktowane jako zagrożenie dla własnego, wyjątkowego statusu (bo żeby dać „prowincji”, to nam „odbiorą”).

Zwróćmy uwagę – na Świnoujście czy Szczecin nie podziałała zapowiedź rozbudowy gazoportu i budowy tunelu pod Świną. Podobnie na Elblągu nie zrobił wrażenia projekt przekopu Mierzei Wiślanej będący wszak dla tego miasta i portu gigantyczną szansą rozwojową. Przywrócenie do życia portu lotniczego w Radomiu i uczynienie z niego lotniska uzupełniającego Okęcie – również bez efektu. Tak samo z rozbudową elektrowni w Ostrołęce. Zadziałał odruch: „nie, bo nie, obejdzie się bez łaski, rządzimy się sami”. To niebezpieczne sygnały, mogące świadczyć o pełzającym „rozbiciu dzielnicowym” kraju.


IV. Błędy i demobilizacja

Oczywiście, pozostaje też sprawa jakości lokalnych kadr i zwykłych błędów podczas samej kampanii. Jeśli miejscowe struktury przez cztery lata spały, to trudno wymagać od mieszkańców, by nagle dali im kredyt zaufania. Weźmy np. porażkę w Kielcach – tu PiS może „podziękować” swojemu harcownikowi Dominikowi Tarczyńskiemu, który postanowił „przywalić” Bogdanowi Wencie, wyciągając mu, że jako piłkarz ręczny był na „zomowskim” etacie w milicyjnym klubie, a potem przyjął obywatelstwo niemieckie. Co z tego, że to prawda - skutek okazał się odwrotny do zamierzonego, tym bardziej, że Wenta wśród tzw. zwykłych obywateli jest postrzegany przede wszystkim jako znakomity sportowiec i trener będący autorem sukcesów naszej reprezentacji szczypiornistów, którymi jeszcze nie tak dawno ekscytowała się cała Polska. Z kolei w takim Przemyślu PiS-owi odbiła się czkawką ugodowa (by nie rzec dosadniej) polityka wobec Ukrainy, w efekcie czego spektakularny sukces odniósł kandydat Kukiz'15 Wojciech Bakun.

Wreszcie pozostaje kwestia wyczuwalnej demobilizacji elektoratu PiS. Tu możemy mieć pokłosie dwóch spraw: rekonstrukcji rządu, której ofiarą padła uwielbiana wśród prawicowych wyborców Beata Szydło (Morawiecki jest co najwyżej tolerowany jako ciało obce i bankster) oraz kolejnych rejterad: braku repolonizacji mediów, wycofania się z nowelizacji ustawy o IPN czy zapowiedzi dostosowania się do dyktatu TSUE, co oznacza koniec reformy sądownictwa. Pozostaje mieć nadzieję, że ten miejski zimny prysznic skłoni PiS do wyciągnięcia odpowiednich wniosków.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Wybory samorządowe – gra o Polskę

Gorzkie zwycięstwo PiS

Czy Pan miłuje Prawo i Sprawiedliwość?


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 45 (09-15.11.2018)