Pewnego
dnia „polexit” wybuchnie naszym politycznym elitom w
twarze, na co te oczywiście nie będą przygotowane – a
konsekwencje takiego niekontrolowanego rozwoju wydarzeń mogą być
nieobliczalne.
I. Unijna
„demokracja”
W
chwili ukazania się tego tekstu będzie już po eurowyborach –
dowiemy się kto wygrał, czy Konfederacja przekroczyła magiczną
barierę progu wyborczego, a nade wszystko – jaką siłą w
Parlamencie Europejskim będą dysponowały ugrupowania suwerennościowe
z różnych krajów i czy dojdzie do zawiązania szerokiej koalicji.
Szczególnie ten ostatni
element odegra kluczową rolę, bowiem po raz pierwszy rysuje się
realna szansa na powstrzymanie samobójczego, nieprzytomnego pędu
eurofederalistów opętanych utopijną wizją totalnego zglajszachtowania
kontynentu. Euromandaryni
zresztą, wbrew urzędowemu optymizmowi, zdają sobie sprawę z
zagrożenia, toteż Donald Tusk postanowił zwołać szczyt unijnych
przywódców już na 28 maja – raptem dwa dni po wyborach –
by zainicjować proces wyłonienia nowych szefów europejskich
instytucji. Do ostatecznego uzgodnienia obsady stanowisk miałoby
natomiast dojść podczas kolejnego szczytu przewidzianego na czerwiec.
A jest co dzielić, ponieważ 31 października 2019 r. upływają kadencje
całej Komisji Europejskiej wraz z przewodniczącym Jean-Claude
Junckerem oraz prezesa Europejskiego Banku Centralnego, Mario
Draghiego. Do tego, 30 listopada kończy się kadencja Donalda Tuska na
stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej. Zważywszy,
że pierwsze posiedzenie PE po wyborach przewidziane jest dopiero na
2-4 lipca, intencja jest jasna: postawić nowy europarlament przed
faktem dokonanym. Ot, unijne „standardy demokracji” w
praktyce. Warto dodać, że
podobny scenariusz przećwiczono również pięć lat temu, po
eurowyborach w 2014 r.
I
tutaj pojawia się kluczowe pytanie – na ile nowe siły
polityczne będą w stanie postawić się zakulisowym uzgodnieniom,
marginalizującym rolę jedynego demokratycznego organu UE?
Teoretycznie, Parlament Europejski ma w tej materii całkiem spore
prerogatywy – zatwierdza większością głosów Komisję Europejską
i jej przewodniczącego, może również większością 2/3 głosów uchwalić
wobec Komisji wotum nieufności. Nic
dziwnego, że zasiedziałemu, unijnemu establishmentowi tak się śpieszy
– rozgrywający liczą na to, że zanim eurosceptycy w świeżo
ukonstytuowanym parlamencie zdążą okrzepnąć i zorganizować się we
frakcje, przedstawione kandydatury zostaną „klepnięte”
głosami starych, chadecko-socjalistycznych wyjadaczy. Później będzie
już „po ptokach”, bo zgromadzić 2/3 głosów do utrącenia
całej Komisji będzie niezwykle ciężko.
W tym pośpiechu jest jednak jeden, znamienny wyjątek – otóż
dochodzące z Brukseli przecieki wskazują, że dominujące frakcje
gotowe byłyby wstrzymać się z obsadą stanowisk przypadających „z
rozdzielnika” Polsce do jesiennych wyborów parlamentarnych w
naszym kraju, w nadziei na porażkę PiS i wysunięcie polskich
kandydatur przez nowy, „niepisowski” rząd.
II. „Syndrom 80 proc.”
Opisałem
pokrótce te zabiegi i korowody, by unaocznić z czym mamy do czynienia
– do jakiego stopnia instytucjonalne struktury Unii
Europejskiej wyrodziły się w dyktat urzędniczej kasty uzupełniającej
się na zasadzie kooptacji, drogą kuluarowych „dogadywanek”
i poza jakąkolwiek demokratyczną kontrolą. Ma
to znaczenie o tyle, że zarysowana tu problematyka powinna być na
zdrowy rozum główną osią kampanii wyborczej do Parlamentu
Europejskiego – ze szczególnym uwzględnieniem osławionych
„deficytów demokracji”.
Niestety, nic z tego – dominujące wątki koncentrowały się na
sprawach wewnętrznych: kolejnych obietnicach socjalnych (PiS),
antyklerykalnym jazgocie i pedofilii w szeregach duchowieństwa
(opozycja) oraz roszczeniach żydowskich (Konfederacja). Jeżeli już w
ogóle poruszano tematy stricte
europejskie, to wiodące ugrupowania albo prześcigały się w
euroentuzjazmie (KE, PiS), albo deklarowały ogólnikowy eurosceptycyzm
(Konfederacja, w której ściera się kilka nurtów – począwszy od
„reformowania” Unii, poprzez chęć jej „zniszczenia”,
aż do twardego polexitu). Wyjątkowo groteskowa była tu propozycja
Andrzeja Dudy ogłoszona przy okazji naszego 15-lecia w UE, by
członkostwo w UE i NATO wpisać do Konstytucji.
Tymczasem,
po 15 latach, potrzeba nam uczciwej, wielowątkowej dyskusji na temat
bilansu polskiej obecności w Unii Europejskiej.
Debaty tej unika się jednak jak ognia, wymagałaby ona bowiem
podniesienia nie tylko plusów, lecz i minusów – to zaś niemal
nikomu nie jest na rękę i to z kilku powodów. Po
pierwsze, każdy kto
poruszyłby negatywne aspekty naszej przynależności do UE, z miejsca
naraziłby się na zarzut sprzyjania „polexitowi” -
wystarczy spojrzeć, jak gorliwie w „pucował” się PiS,
pragnący zetrzeć z siebie odium eurosceptycyzmu, by uświadomić sobie
polityczne obciążenia związane z takim oskarżeniem. Po
drugie, polski
establishment polityczny od lewa do prawa „umoczony” jest
zarówno w bezwarunkowe propagowanie akcesji po najmniejszej linii
oporu („bo inaczej nas nie przyjmą”), jak i poparcie dla
systemowej ewolucji UE (Traktat Lizboński). Zatem, akcentowanie
rozmaitych kosztów naszego funkcjonowania w Unii, oznaczałoby
podważanie własnych politycznych biografii. No
i wreszcie, po trzecie –
wciąż pokutuje mit euroentuzjazmu Polaków, jakoby bezkrytycznie
zapatrzonych w Europę. Ów mit, który pozwolę sobie nazwać „syndromem
80 proc.” od
powtarzanego do znudzenia sondażowego poparcia dla naszego
członkostwa, skutecznie terroryzuje zarówno scenę polityczną, jak i
wiodące ośrodki opinii.
Zacznijmy
więc może właśnie od rozbrojenia owego „syndromu 80 procent”.
Owszem, Polacy są prounijni – ale dość powierzchownie, na
zasadzie „jest dobrze, gdy jest dobrze”. Fajnie jest mieć
otwarte granice, absorbować kasę z Brukseli, jeździć nowymi drogami,
czy patrzeć na zrewitalizowane rynki miasteczek. Ale,
gdy pojawiają się problemy, ten cukierkowy euroentuzjazm w znacznej
mierze znika. Wspominałem
kiedyś o sondażu, który wprawił lewicową „Politykę” w
nerwowy dygot – w szczycie kryzysu migracyjnego i nacisku
Berlina i Brukseli na „relokację” nachodźców, Polacy
nagle stanęli okoniem i zadeklarowali, że są przeciw (70 proc.),
nawet gdyby wiązało się to z utratą eurofunduszy (56 proc.), a wręcz
koniecznością opuszczenia UE (51 proc.). Inny przykład: Fundacja
Batorego na podstawie zbiorczej analizy różnych badań wydała w
grudniu 2016 r. alarmistyczny raport pt. „Polacy
wobec UE: koniec konsensusu”,
z którego wynika, że 65 proc. optuje za prymatem państwa nad unijnymi
strukturami („państwo
w pierwszym rzędzie powinno zajmować się własnymi sprawami i pozwolić
innym państwom zajmować się ich problemami najlepiej, jak potrafią”);
37 proc. uważa, że Polska mogłaby sobie lepiej poradzić z wyzwaniami
przyszłości, gdyby pozostawała poza UE; 39 proc. nie chce dalszego
poszerzania prerogatyw UE, zaś 38 proc. chciałoby przywrócenia części
kompetencji krajom członkowskim. No i „eurosceptyczna”
wisienka na torcie – całkiem niedawno podważony został dogmat
korzyści płynących ze strefy Schengen i otwartych granic. W
badaniach think-tanku o nazwie „Europejska
Rada Stosunków Międzynarodowych”
blisko połowa Polaków opowiedziała się za wprowadzeniem prawa
zakazującego wyjazdu z kraju na dłuższe okresy czasu – co
ewidentnie jest reakcją na falę emigracji zarobkowej z ostatnich lat.
Innymi słowy – miło jest podróżować, lecz zarazem dostrzegamy
negatywne skutki drenażu populacji.
Dodajmy do tego jeszcze niezmienny sprzeciw większości Polaków wobec
przyjęcia euro, czy lewackiej agendy obyczajowej, a wyjdzie, że jest
społeczne podglebie do debaty na temat zarówno bilansu naszej
obecności, jak i przyszłości – w ramach UE, bądź poza nią.
Warto,
by polityczne elity przyjrzały się tym badaniom, weryfikują one
bowiem utarty stereotyp o rzekomym bezkrytycznym euroentuzjazmie
Polaków – okazuje się, że wystarczy nieco poskrobać, a obraz
przestaje być tak jednoznaczny.
Tyle, że poza zadeklarowanymi eurosceptykami z Konfederacji nikt się
do tego nie pali – jak sądzę, głównie dlatego, że polityczny
mainstream jak ognia boi się wywołania demona „polexitu”,
co może tłumaczyć również dość miękką postawę PiS w relacjach z
Brukselą. Najwyraźniej nie chcą „przeginać”, a poglądowa
lekcja brexitu dodatkowo zniechęca do grania eurosceptyczną kartą.
Rzecz
jasna, na dłuższą metę takie chowanie głowy w piasek się zemści –
tak jak zemściło się w przypadku żydowskich roszczeń majątkowych i
zaordynowanego nam odgórnie „strategicznego sojuszu” z
Izraelem. I jak zwykle, PiS przekona się o tym dopiero poniewczasie,
gdy wątek „polexitu” weźmie na swoje sztandary kto inny.
III. Słona cena
członkostwa
Tymczasem,
warto wreszcie zacząć uczciwie mówić społeczeństwu, że nasze
przystąpienie do UE nie jest wynikiem jakiejś niespotykanej łaski
Zachodu, tylko doskonałym interesem na którym Europa Zachodnia (w tym
głównie Niemcy) zyskała na wiele sposobów.
Co więcej, cenę za integrację europejską zaczęliśmy płacić na długo
przed 1 maja 2004 r.
Otworzyliśmy
swój rynek na przestrzał, wpuszczając zachodnie koncerny i kapitał,
wyprzedając za bezcen masę upadłościową po PRL, indukując w
„szokowym” tempie masowe bezrobocie i w efekcie stając
się krajem neokolonialnym – o czym mówił niejednokrotnie prof.
Witold Kieżun.
Weszliśmy do globalnej gry ekonomicznej totalnie nieprzygotowani, by
konkurować z europejskimi i światowymi gigantami. Skutkiem było
chociażby zamordowanie rodzącej się w bólach polskiej klasy średniej.
Tu uwaga – przez klasę średnią rozumiem rodzimych
przedsiębiorców prowadzących działalność „na swoim”, a
nie np. korporacyjny management na fikcyjnym „samozatrudnieniu”.
Na domiar złego, ów fetyszyzowany kapitał zagraniczny mógł u nas
cieszyć się przywilejami niedostępnymi dla krajowych podmiotów, na
których barki siłą rzeczy przerzucono gros obciążeń podatkowych. W
ten sposób przetrącono kręgosłup np. polskiemu handlowi, który
eksplodował na przełomie lat '80 i '90 dowodząc w bezprzykładny
sposób naszej zaradności – te wyszydzane z niesmakiem na
salonach bazarowe „szczęki” i łóżka polowe, później
sklepiki, były zalążkiem polskiej przedsiębiorczości, dając
utrzymanie dziesiątkom tysięcy rodzin. Zanim jednak okrzepły,
zniszczono je z jednej strony fiskalizmem, z drugiej –
przedwczesną konfrontacją z wielkimi sieciami i galeriami handlowymi.
Z
perspektywy czasu widać wyraźnie, że Polsce z góry przeznaczono rolę
rezerwuaru siły roboczej i rynku zbytu, a wszystkie systemowe
działania spod znaku „modernizacji” szły właśnie w tym
kierunku.
Wynikiem jest nasza obecna pozycja w międzynarodowym łańcuchu
produkcji – podwykonawcy, uwikłanego w pułapkę średniego
rozwoju i skazanego na konkurowanie niskimi kosztami pracy. Wejście
do Unii Europejskiej, po takiej wstępnej „obróbce”
ekonomicznej z lat '90 i początku dwutysięcznych, jedynie utrwaliło
ten model. Warto to zobrazować przykładem zachodnich Niemiec po II
wojnie światowej. Pozbawione połowy terytorium, ze zbombardowanym
przemysłem i wykrwawioną populacją mężczyzn w wieku produkcyjnym –
po 20 - 30 latach były już jedną z potęg gospodarczych. Gdzie my
jesteśmy po 30 latach „transformacji”, mimo że w 1989 r.
startowaliśmy z relatywnie lepszej pozycji, niż RFN w 1945? Ano
właśnie.
Dlatego
trzeba podkreślać na każdym kroku, że fundusze unijne, które
przedstawia się nam jako wielkie dobrodziejstwo są jedynie ochłapem,
śladową rekompensatą za otwarcie się na morderczą konkurencję w
skrajnie nierównoprawnych warunkach – co przypłaciliśmy
ogromnymi kosztami gospodarczymi i społecznymi.
Wygenerowane chroniczne bezrobocie już po naszej akcesji stało się
ratunkiem dla zachodnich gospodarek, zasilonych rzeszami polskich
pracowników – tych samych, których w tej chwili brakuje nam do
tego stopnia, że musimy ratować się masami Ukraińców i Azjatów,
dokonując potencjalnie arcyniebezpiecznej podmiany populacji.
Poza
tym, nawet korzyści płynące z eurofunduszy stają się po bliższej
analizie dość problematyczne.
Do krajów Europy Zachodniej, w tym przede wszystkim Niemiec, z
każdego euro wraca od 70 do 85 eurocentów. To bowiem ich firmy
realizują wiodące inwestycje i są dostarczycielami sprzętu –
innymi słowy, fundusze unijne stanowią w lwiej części formę ukrytego
dotowania zachodniej produkcji i eksportu. Tak więc, jeśli wg
oficjalnych danych Ministerstwa Finansów do sierpnia 2018 r.
otrzymaliśmy „na czysto” (po odliczeniu składki
członkowskiej) 102,8 mld. euro, to należy wziąć pod uwagę, że
pieniądze te były u nas w większości tylko przez chwilę, a na Zachód
wróciło z tej kwoty od 71,96 do 87,38 mld. euro. Inną
formą „dokarmiania” gospodarek „starej Europy”
są miliardowe zyski wyprowadzane z Polski. Słynny
ekonomista Thomas Piketty wyliczył,
że w latach 2010 – 2016 napływ unijnych środków netto wynosił
2,7 proc. naszego PKB, podczas gdy wyprowadzane z Polski zyski
wynosiły 4,7 proc. PKB.
Do
powyższego doliczyć należy swoisty „generator długu”,
jaki stanowią eurofundusze.
Partycypując w jakimkolwiek projekcie współfinansowanym z środków
unijnych dany podmiot (państwo, samorząd) bierze kredyt na wkład
własny – często w filii zagranicznego banku - który następnie
musi oczywiście spłacić wraz z odsetkami. Na to jeszcze nakładają się
kredyty firm-podwykonawców na realizację inwestycji - wszystko zanim
nastąpi finalne rozliczenie z unijnych pieniędzy. A ponieważ mamy do
czynienia z nieprawdopodobną, propagandową i polityczną presją na
„wykorzystywanie” europejskich środków, to
proporcjonalnie do owego „wykorzystywania” rośnie
zadłużenie np. samorządów budujących aquaparki, kładących kostkę i
rewitalizujących miejskie ryneczki. Do
tej pory zapłaciliśmy ponad 50 mld. euro unijnej składki. Pytanie,
czy przy racjonalnym wydatkowaniu kwota ta przekierowana bezpośrednio
na nasze potrzeby nie wystarczyłaby do zrealizowania kluczowych
inwestycji – tym bardziej, że mogłaby zostać skierowana do
rodzimych firm, nie napędzając przy tym długu w zagranicznych
bankach?
IV. Zanim
wybuchnie polexit
Reasumując,
od strony gospodarczej nasze członkostwo w UE jawi się jako co
najmniej problematyczne,
tym bardziej że doliczyć należy jeszcze koszta implementacji
kolejnych unijnych dyrektyw, zatrudnienia armii dodatkowych
urzędników, a od pewnego momentu również eko-szaleństwo na punkcie
„dekarbonizacji” i kwot CO2, powodujące skokowy wzrost
cen energii. Co mamy w zamian? Zakotwiczenie w zachodnich strukturach
politycznych, w jakiejś mierze chroniące nas przed agresywną polityką
Rosji, co było zresztą jednym z głównych powodów naszego
przystąpienia do UE i NATO. Tyle, że w dobie coraz ściślejszej
współpracy niemiecko-rosyjskiej pieczętowanej gazociągami Nord
Stream, również i to staje pod znakiem zapytania. Natomiast jawne już
dążenie do federalizacji Unii Europejskiej pod hegemonią Berlina i
spychanie nas oraz całej Europy Środkowej do roli „wewnętrznych
kolonii” i współczesnej Mitteleuropy, staje się wprost
egzystencjalnym zagrożeniem dla naszej suwerenności – na co
dodatkowo nakładają się uroszczenia brukselskiej kasty
biurokratycznej, uzurpującej sobie kolejne, pozatraktatowe
prerogatywy i ostentacyjnie mieszającej się w nasze wewnętrzne
sprawy.
Będę
to powtarzał jak mantrę: o tym należy społeczeństwu mówić,
przygotowując je na ewentualność polexitu, gdyby okazało się, że
dłuższe pozostawanie w unijnych strukturach grozi nam utratą
państwowości.
Nade wszystko jednak należy opracować „mapę drogową”, na
wypadek konieczności „wygaszenia” naszego członkostwa –
choćby po to, by nie powtórzyć błędów Wlk. Brytanii. Tyle, że PiS boi
się jak ognia choćby dotknięcia tego tematu, spętane ciasnym
doktrynerstwem spod znaku „dla Unii Europejskiej nie ma
alternatywy”. To zaś z kolei oznacza, że podskórne, oddolne
ciśnienie będzie narastało w miarę nawarstwiania się kolejnych
negatywnych efektów członkostwa – zwłaszcza po 2020 r., wraz z
chudszą perspektywą budżetową w połączeniu ze stopniowym okrawaniem
podmiotowości państw narodowych przez Brukselę. Skutek
będzie taki, że pewnego dnia „polexit” wybuchnie naszym
politycznym elitom w twarze, na co te oczywiście nie będą
przygotowane – a konsekwencje takiego niekontrolowanego rozwoju
wydarzeń mogą być nieobliczalne.
Gadający
Grzyb
Na
podobny temat:
Polska
w UE – kiedy bilans?
Między
brexitem a polexitem
Polexit
– czas na debatę
Niemiecka
strefa euro
EFTA
– alternatywa dla Polski?
Kiedy
nastąpi „polski exit”?
Opuścić
Eurokołchoz!
Exodus
z domu niewoli
Żegnaj
Brukselo!
Exit
Wyszehradu?
Porozmawiajmy
o Polexicie
Chcecie
sankcji? Dobrze!
Polexit
coraz bliżej?
Niemiecka
Europa
Śmierć
eurokomunie!
Brexit
– lekcja na 2019 rok
Coudenhove-Kalergi
– europejski federalista
Euro-jurgielt
Drenaż
kolonialny
Notek
w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł
opublikowany w miesięczniku „Polska
Niepodległa” nr 07 (Czerwiec 2019)