niedziela, 20 października 2013

Kretowisko

Profesor Rońda zagrał w pokera na smoleńskim błocie.

I. Poker na smoleńskim błocie

Nie ma co – mają ci nasi „wodzowie” rękę do ludzi. Jak nie Kaczmarek z Marriotta, to Dubieniecki ze swymi interesikami, jak nie Dubieniecki to mecenas Rogalski, jak nie Rogalski to prof. Rońda... W wersji zbiorowej – jak nie dornowcy to pjonki, jak nie pjonki to ziobryści... Wielu ich tam jeszcze przy sobie macie?

A teraz poważnie. Pokerowe gierki profesora Jacka Rońdy, jednego z ekspertów parlamentarnego zespołu do spraw wyjaśnienia Tragedii Smoleńskiej, byłyby nawet zabawne w swej rozbrajającej nieudolności, gdyby nie ponury kontekst, jaki im towarzyszy. Mamy oto bowiem do czynienia z największym dramatem Polski po II Wojnie Światowej, z dekapitacją polskich patriotycznych elit z Prezydentem na czele – elit, których brak co i rusz daje znać o sobie. Mamy tragedię narodową do której doszło w okolicznościach niewyjaśnionych od trzech i pół roku, tragedię której towarzyszą liczne poszlaki dotyczące zdrady stanu najwyższych władz państwowych; tragedię która wedle licznych danych była efektem zamachu... Tragedię, której zasiewem i z przeproszeniem, pokłosiem, był bezprzykładny szał nienawiści zdefiniowany jako „przemysł pogardy”, którego efektem jest ostry społeczny podział nie do zabliźnienia na przestrzeni co najmniej pokolenia. Tragedię tę należy wyjaśnić za wszelką cenę, do końca, do ostatniej litery i wyciągnąć z niej konsekwencje – zarówno indywidualne, jak i systemowe - gdyż bez tego nigdy nie będziemy mieli normalnego, niepodległego i sprawnie funkcjonującego państwa zdolnego do realizacji swych interesów. Aż wstyd te wszystkie oczywistości przypominać.

I co robi w tym momencie jeden z kluczowych ekspertów, nielicznych „sprawiedliwych” świata nauki, którzy zdecydowali się wspomóc swą wiedzą i kompetencjami zespół parlamentarny pracujący pod kierownictwem Antoniego Macierewicza? Postanawia bawić się w „blefy” z jakimś telewizyjnym prezenterzyną. Zarzeka się, że samolot nie zszedł poniżej stu metrów, powołuje się na jakiś tajemniczy, „kupiony na rynku” dokument, po czym po pół roku jak gdyby nigdy nic stwierdza, że była to tylko taka gra na użytek dyskusji... A tak naprawdę, to wybuchy nastąpiły na wysokości 50-60 metrów, zaś w „dokumencie” nic nie ma. Gra w pokera na smoleńskim błocie.

II. Poderwanie zaufania

Już mniejsza o jazgot reżimowych mediodajni, którym prof. Rońda dostarczył wymarzonego „mięcha” do eksploatowania jeszcze przez długi czas, tak jak eksploatowały kolejne rewelacje „Gazety Polskiej” o meaconingu, sztucznej mgle i helu, przenosząc te dziennikarskie spekulacje na zespół Macierewicza, choć ten nie miał z nimi nic wspólnego. Że o niesławnej pamięci „maskirowce” FYM-a nie wspomnę. Mniejsza o ten jazgot, powiadam, choć zapewne szkody będą znaczne.

Przypomnijmy, iż Zespół Parlamentarny wykonał niebywałą pracę - poza wszystkim innym, jego działalność zdołała przeorać w sprawie Smoleńska świadomość sporej części społeczeństwa, które przestało bezkrytycznie przyjmować ustalenia komisji Anodiny i Millera. I ten dorobek, zarówno merytoryczny, jak i społeczny, został przez jedno nieodpowiedzialne zachowanie wystawiony na szwank w kontekście masowej recepcji Tragedii Smoleńskiej. Społeczny kapitał bardzo łatwo roztrwonić. Potencjalne szkody mogą być tu większe niż propagandowa miotanina dziesięciu Lasków. Pół żartem, pół serio – gdyby Rońdy nie było, to Maciej Lasek powinien był go wymyślić.

Nade wszystko jednak postępowanie prof. Rońdy jest policzkiem dla tych wszystkich ludzi, którzy sami nie mając odpowiednich kwalifikacji, skazani są na wiarę w ustalenia podawane im przez ekspertów. Co teraz mają sądzić? Co mam sądzić ja? Czy mam do czynienia z poważnym i bezkompromisowym naukowcem dociekającym prawdy, czy może z tanim sensatem stęsknionym rozgłosu do tego stopnia, że gotów jest wystawić na szwank swą zawodową pozycję i konfabulować przed kamerami, by na chwilę zyskać przewagę w dyskusji z jakimś Kraśką? Przecież tu automatycznie nasuwa się pytanie o wiarygodność innych ustaleń prof. Rońdy – czy aby, nazwijmy to uprzejmie, nie popuścił wodzów fantazji również w innych kwestiach?

Trzecia sprawa, to kontekst dalszych prac Zespołu. Nieodpowiedzialne, by nie rzec: szczeniackie zachowanie prof. Rońdy podważa pośrednio również efekty zbiorowego wysiłku parlamentarzystów i pozostałych ekspertów. To skrajna nielojalność wobec kolegów-naukowców, którzy zdecydowali się na pracę dla „czarnego luda III RP” Antoniego Macierewicza ryzykując osobisty prestiż, narażając się na środowiskowy ostracyzm i inne konsekwencje – z zagrożeniem życia włącznie, bo nie wolno zapominać o Seryjnym Samobójcy. Jak przyjęli zachowanie prof. Rońdy, jak to wpłynie na dalsze prace, skoro okazuje się, że jeden z nich pozwala sobie na swobodne podchodzenie do faktów? Dodajmy jeszcze, iż miało to miejsce nie w jakimś przypadkowym wywiadzie, tylko przy okazji telewizyjnej premiery „Anatomii upadku” Anity Gargas – filmu mającego stanowić odtrutkę na „dokument” National Geographic „Śmierć prezydenta” - tuż przed trzecią rocznicą Tragedii.

III. Kret czy sensat?

Zatrzymam się jeszcze na chwilę nad kwestią bezpieczeństwa ekspertów. Tenże prof. Rońda w wywiadzie dla „Naszego Dziennika” mówił o permanentnym podsłuchu, o zniekształconych głosach rozmówców w głośnikach telefonu, o konieczności częstego wymieniania komórek, o tym, że dzwoniący do niego kolega słyszał całą jego rozmowę z innym rozmówcą... No i pytanie – sensat, czy nie? Można zapewne przyjąć, że wszyscy zajmujący się wyjaśnianiem Tragedii Smoleńskiej są pod czułą „opieką” służb specjalnych, ale znów pojawia się wątpliwość – na ile można tu wierzyć akurat prof. Rońdzie? A może to jakaś jego kolejna „gra” obliczona na zwrócenie na siebie uwagi, lub zgoła dezinformacja mająca na celu karykaturalne, histeryczne przedstawienie realnego problemu i przez to pozbawienie całej sprawy elementu wiarygodności?

A może - postawmy tę hipotezę wprost, bo skoro prof. Rońda zabawił się naszym kosztem, to w końcu czemu nie - mamy do czynienia z podstawionym kretem? Tu, wybaczcie Państwo, muszę odwołać się do „cynglowni” z Czerskiej. Oto Roman Imielski wygrzebał list do Urbanowego „NIE” z 1998 r., który napisać miał „Jacek Rońda z Cape Town”. Tak się składa, że data pokrywa się z okresem, gdy prof. Rońda faktycznie przebywał w RPA. W liście tym Rońda wychwala „NIE” i jedzie po „prawicy” (treść listu załączam pod notką). Więc co – najpierw mamy do czynienia z wielbicielem Urbana, pałającym żywiołową nienawiścią do prawej strony sceny politycznej, w międzyczasie doradcą w rządzie SLD, a teraz nagle ze „smoleńskim niezłomnym”? Ja wiem, że „Wyborcza” kłamie, ale zdarza się jej również napisać prawdę, jeśli ta prawda akurat pozwala uderzyć we wroga.

No i na koniec zacytuję wypowiedź samego Rońdy dla portalu wPolityce.pl. Stwierdza on tam m.in. „Ożywiłem w ten sposób pewne kręgi. One będą teraz pluć, szczekać itd. I bardzo dobrze, niech im piana z pyska leci.”

Przepraszam, że co? „Pluć”? „Szczekać”? „Piana z pyska”? To język rzetelnego naukowca, czy wiecowego prowokatora? Jakoś dziwnie mi ta estetyka pasuje do stylu w jakim utrzymany jest wspomniany list do „NIE” podpisany przez „Jacka Rońdę z Cape Town” - tylko ostrze skierowane jest w drugą stronę.

No i co z tym zrobić? Sensat czy kret-prowokator? Póki co, prof. Rońda zrezygnował z funkcji Przewodniczącego Komitetu Naukowego Konferencji Smoleńskiej 2013. To dobrze, przyznam się jednak, że ja już chyba zawsze będę miał z wiarygodnością tego człowieka poważny problem. A członkom i ekspertom Zespołu Parlamentarnego, z Antonim Macierewiczem na czele, sugerowałbym dalece posuniętą ostrożność.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

P.S. Tekst listu Jacka Rońdy do „NIE” z 1998 roku:

„Tradycje głupoty polskiej

Po kolejnej porcji lektury Pańskiego wspaniałego tygodnika "NIE" z przerażeniem stwierdziłem, że głupota leaderów polskiej prawicy jest wieczna i nie podlega modyfikacji od 75 lat. Nawet tytuły gazecin, jakie są wydawane dla zwolenników tej opcji widzenia Świata, są podobne jak te przedwojenne, np. "Nasz Dziennik" teraz i "Mały Dziennik" przed wojną.

Zmieniły się wszak programy nauczania w szkołach, lektury szkolne, zależności od "Starszych Braci", stosunki sąsiedzkie w Europie, a frazeologia i język prawicy pozostały te same. Ekonomia również zatoczyła krąg i nic a nic nie wpłynęła na procesy myślowe w ciasnych łebkach polskich prawiczków.

Czy jedyną przyczyną jest wieczne przymierze prawicy z nacjonal-katolicyzmem? Czy też może ślepe naśladownictwo przodków-prawicowców, tych co to bili konia na widok kobyły Pana Marszałka Piłsudskiego i uczyli wnuki głupawych piosenek ku czci tego wielkiego demokraty-zamachowca majowego. Może tak działa na słabszych umysłowo literatura pisana ku pokrzepieniu serc i pognębieniu sąsiadów? A może jest to wynik tradycji polsko-mocarstwowych z szesnastego i siedemnastego wieku? Co ma większy wpływ na głupotę polską: edukacja, tradycja, religia, czy też brak znajomości historii Europy?

W związku z powyższymi wątpliwościami uprzejmie pragnę zachęcić "NIE" do podjęcia inicjatywy zorganizowania "Wszech-Polskiej" konferencji naukowej na temat "Przyczyny Nieśmiertelności Głupoty Polskiej Prawicy". Sądzę, że rządy AWS, prasa prawicowa i radyjo M dostarczą nam wielu wspaniałych przykładów kontynuacji dzieła przodków-prawicowców w kształtowaniu kolejnego odcinka Wolnej Polski.

Jacek Ronda,

Cape Town, South Africa”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz