niedziela, 15 grudnia 2019

Polskie państwo dobrobytu – mrzonki, czy realny projekt?

Póki co, wciąż w znacznej mierze mamy państwo-wydmuszkę: słabe wobec silnych i silne wobec słabych.

I. Trzy warunki zaistnienia państwa dobrobytu

„Nasz cel, to polskie państwo dobrobytu” - ogłosił z trybuny sejmowej Mateusz Morawiecki podczas swojego expose. Zapowiedź ta była kontynuacją jednego z naczelnych haseł kampanii wyborczej – pytanie tylko, czy rząd zdaje sobie sprawę, iż realizacja tego programu musi oznaczać głęboką zmianę funkcjonowania państwa i radykalną przebudowę całego systemu gospodarczego odziedziczonego po 30 latach III RP. To zaś z kolei nieuchronnie prowadzi do otwarcia szeregu kolejnych frontów, zwłaszcza z gospodarczym establishmentem – i to nie tylko polskim, lecz również zagranicznym. Czy zatem Polskę stać na powszechny dobrobyt?

Odpowiedź brzmi – owszem, ale po spełnieniu kilku kluczowych warunków. Prosta redystrybucja w ramach obecnego modelu wyczerpała już swoje możliwości. Dzięki częściowemu uszczelnieniu ściągalności podatków i dobrej koniunkturze udało się zrealizować program „500+” oraz sfinansować trzynastą emeryturę, tudzież szereg innych świadczeń. Ale tutaj doszliśmy już do ściany, powstaje więc pytanie - co dalej? Sądzę, że receptę można sprowadzić do trzech zasadniczych punktów: 1) wybicie się na podmiotowość gospodarczą; 2) przemodelowanie obecnego, skrajnie niesprawiedliwego systemu podatkowego; 3) redukcja społecznych nierówności. Bez tego nie ruszymy.


II. Suwerenność gospodarcza

Przede wszystkim, należy sobie uzmysłowić, że „polskiej wersji państwa dobrobytu” nie da się urzeczywistnić bez odzyskania gospodarczej suwerenności. A z tym, wbrew pozorom, jest kiepsko – wciąż pozostajemy bowiem państwem-podwykonawcą, rynkiem zbytu i zagłębiem taniej siły roboczej (dziś uzupełnianej dodatkowo rzeszami gastarbeiterów z Ukrainy i Azji). To zaś sprawia, że wciąż tkwimy w neokolonialnej „pułapce średniego rozwoju”, charakteryzującej się m.in. tym, że wzrost gospodarczy słabo przekłada się na poprawę zamożności społeczeństwa.

I tutaj pojawia się ogromny słoń w menażerii, o którym mało kto wie i jeszcze mniej się mówi. To ok. 60 umów BIT (Bilateral Investment Treaties), czyli „dwustronnych umów o wzajemnym popieraniu i ochronie inwestycji” łączących nas z szeregiem państw. Były one zawierane głównie na przełomie lat '80 i '90, kiedy to rozpaczliwie próbowaliśmy ściągnąć do Polski zagraniczny kapitał i co za tym idzie – godziliśmy się na skrajnie niekorzystne rozwiązania, byle tylko ktokolwiek chciał u nas inwestować. W umowy te wmontowany jest mechanizm ISDS (Investor-to-State Dispute Settlement) pozwalający prywatnemu inwestorowi pozywać państwo przed międzynarodowy arbitraż i domagać się grubych odszkodowań, jeśli tylko ów inwestor uzna, że kraj-gospodarz narusza jego interesy. Co więcej, zagraniczna firma może pozwać państwo nie tylko z tytułu już poniesionych, konkretnych strat, lecz również utraty czysto subiektywnie wyliczonych, przyszłych zysków. Jak pokazują liczne przykłady ze świata (bo nie jest to jedynie polska specyfika), ISDS w praktyce wyłącza międzynarodowe koncerny spod miejscowej jurysdykcji, zaś widmo gigantycznych, idących często w miliardy dolarów odszkodowań skutecznie odstrasza państwa od wprowadzania regulacji mogących choćby potencjalnie zagrozić wielkim korporacjom. Zjawisko to określane jest jako „chilling effect” („efekt mrożący”). W Polsce przerobiliśmy to niedawno, kiedy zagraniczne banki przy wsparciu swych ambasad zagroziły pozwami w przypadku uchwalenia ustawy regulującej kwestię łże-kredytów frankowych. Ustawy nie ma po dziś dzień – ot, „efekt mrożący” w działaniu.

Powyższe rozciąga się również na problem skutecznego opodatkowania międzynarodowych koncernów, wyprowadzających „prawem i lewem” zyski liczone w ciężkich miliardach rocznie w ramach tzw. agresywnej optymalizacji podatkowej. Jak łatwo zauważyć, oznacza to uprzywilejowanie zagranicznych inwestorów względem polskich przedsiębiorców oraz sprawia, że rząd zmuszony jest łatać powstałą lukę podatkową z jednej strony zadłużając się, a z drugiej - przerzucając gros obciążeń podatkowych na własnych obywateli. Bez rozwiązania tej patologii nie ma co marzyć o „państwie dobrobytu” - tak więc, należy przede wszystkim skończyć z umowami BIT. Co więcej, na początku 2016 r. były takie plany – ale bardzo szybko je zarzucono. Osobnym problemem jest polityczne uzależnienie od obcych stolic – wystarczy sobie przypomnieć interwencje ambasador Mosbacher na rzecz amerykańskiego biznesu, czy wiceprezydenta Mike'a Pence'a, który wymusił na polskim rządzie rezygnację z podatku cyfrowego od działających w Polsce firm technologicznych typu Google, Facebook, Amazon czy Uber.


III. Podatki i nierówności społeczne

Kolejna sprawa, to postawione na głowie podatki. W Polsce mamy regresywny system podatkowy, powodujący iż osoby mniej zamożne odprowadzają do budżetu państwa proporcjonalnie większą część swych dochodów, niż zamożniejsza część społeczeństwa. Dzieje się tak za sprawą podatków pośrednich (VAT i akcyza) płaconych przez konsumentów przy każdych zakupach (proponuję przejrzeć pod tym kątem sklepowe paragony), ale nie tylko. Narzuty podatkowe na pracę, mimo formalnej progresji podatku dochodowego, również w większym stopniu obciążają mniej zarabiających. Dlaczego? Otóż od pewnego pułapu dochodów opłaca się przejść w Polsce na tzw. samozatrudnienie – czyli otworzyć jednoosobową działalność gospodarczą opodatkowaną liniowo (19 proc.) i obłożoną ryczałtowym ZUS-em. W ten sposób dorobiliśmy się np. zjawiska „prezesów na śmieciówkach” - prezes wielkiej firmy formalnie nie jest jej pracownikiem, tylko podmiotem zewnętrznym, świadczącym na jej rzecz „usługi zarządzania”. I znów: rząd całkiem niedawno zapowiadał wprowadzenie „testu przedsiębiorcy”, mającego zlikwidować plagę fikcyjnego samozatrudnienia, ale czegoś się wystraszył... Z drugiej strony, na samozatrudnienie wypychani są również pracownicy o najsłabszej pozycji rynkowej, co pozwala pracodawcy „optymalizować koszty” (słynna sprawa kurierów, formalnie prowadzących „własną działalność” jako kooperanci firm dostawczych). Do tego można jeszcze doliczyć wciąż powszechną plagę „umów śmieciowych”, skutkującą przyszłymi głodowymi emeryturami i brakiem zabezpieczeń socjalnych czy regresywne opodatkowanie kapitału (mniejsze firmy płacą relatywnie większe podatki niż wielkie korporacje)... Długo by wymieniać.

W efekcie, Polska wbrew oficjalnym statystykom GUS-u, należy do europejskiej czołówki jeśli chodzi o rozwarstwienie społeczne. GUS swoje dane opiera na metodzie ankietowej – czyli fikcji, bo raz, że ankieterowi trudno trafić do przysłowiowych „Kulczyków”, a dwa – bo respondenci mogą powiedzieć co chcą. Tymczasem z badań biorących pod uwagę dane podatkowe wyłania się obraz bantustanu – wąska elita najbogatszych, cienka warstwa klasy średniej i cała reszta społeczeństwa żyjącego z dnia na dzień. 1 proc. najbogatszych zarabia tyle, co dolna 1/3 Polaków łącznie, a do górnych 10 proc. trafia 40 proc. ogólnych przychodów w skali kraju – inaczej mówiąc, do 90 proc. polskiego społeczeństwa trafia jedynie 60 proc. wypracowywanych w Polsce przychodów. Pokrywa się to z danymi dotyczącymi wynagrodzeń – poniżej średniej krajowej zarabia 2/3 Polaków, a najczęściej wypłacane wynagrodzenie (dominanta) oscyluje od lat wokół najniższej krajowej. Dlatego należy kibicować rządowi, by nie zbrakło mu determinacji w realizacji programu radykalnej podwyżki płacy minimalnej.


*

Państwo dobrobytu, to z jednej strony pieniądze w kieszeniach obywateli (a więc godziwe zarobki), z drugiej zaś – usługi publiczne (m.in. służba zdrowia, edukacja, transport publiczny) na cywilizowanym poziomie – tu zaś potrzebne są wpływy budżetowe. Zatem bez rozwiązania zarysowanych tu problemów o państwie dobrobytu trudno marzyć – a to oznacza naruszenie szeregu interesów bardzo wpływowych grup czerpiących korzyści z obecnego stanu rzeczy. Póki co, wciąż w znacznej mierze mamy państwo-wydmuszkę: słabe wobec silnych i silne wobec słabych.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Czeski rynek pracownika – jak zrobili to nad Wełtawą?

Prawica-lewica: dialog i wojna

Regionalna płaca minimalna – a regionalne ceny?

Koniec „Bangladeszu Europy”

Kaczyński sięga do „głębokich kieszeni”

Polacy dziadami Europy

Bangladesz Europy

Wyższe płace są możliwe

Wyższe płace są konieczne

Jak nierówna jest Polska?

Koniec prezesów na śmieciówkach?

Regresywny system podatkowy, czyli śmierć frajerom!

Podatek od nędzy

Janusze biznesu

Chcemy niewolników!

Dywidenda obywatelska – eksperyment czy konieczność?

Koniec Bantustanu?

Koniec z BIT's? Nareszcie!

ISDS, czyli korpo-dyktat

Polska – kraj migracyjny


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 50 (13-19.12.2019)

Pod-Grzybki 190

Olga Tokarczuk wygłosiła wykład noblowski, podczas którego szczególną uwagę zwracała jej nader słuszna ideologicznie „stylówa”. Należy przyznać, że w czarnym „mundurku” prezentowała się niczym sam przewodniczący Mao - a do tego jeszcze te okrągłe okularki a la Beria... Ale był i swojski akcent: piętrząca się dumnie na głowie koafiura – czyli poczciwy, staropolski kołtun ze sfilcowanych włosów. Tytuł wykładu ponoć brzmiał: „szampon – twój wróg!”.


*

Klaudia Jachira dała popis głębokiej wiedzy ekologicznej. W rozmowie w Radiu Plus stwierdziła: „Nie dajmy sobie wmówić, że kornik drukarz, niszczy polską przyrodę, bo on jest częścią polskiej przyrody”. To dość oryginalne podejście, ale ja poszedłbym jeszcze dalej - „częścią przyrody” jest również tasiemiec. Rozumiem, że gdy pani Klaudia go złapie (a wystarczy nieumyte jabłko), to w imię kultywowania swej głębokiej, ekologicznej świadomości będzie troskliwie hodować to sympatyczne stworzonko we własnych jelitach?


*

Rokoszu „nadzwyczajnej kasty” ciąg dalszy. Podbechtana przez TSUE Izba Pracy Sądu Najwyższego w osobach Piotra Prusinowskiego, Bohdana Bieńka oraz Dawida Miąsika ogłosiła w specjalnym wyroku, iż Izba Dyscyplinarna tegoż SN „nie jest sądem w rozumieniu prawa UE”. Uważam, że w odpowiedzi Izba Dyscyplinarna powinna zdelegalizować skład orzekający Izby Pracy – chociażby za rażącą obrazę przepisów prawa i uzurpowanie sobie kompetencji Trybunału Konstytucyjnego. Jeżeli proces ten nabierze odpowiedniej dynamiki, to istnieje szansa, że stopniowo różne frakcje sędziowskie powyrzucają się nawzajem z zawodu i skończy się ten cały bajzel na kółkach, dzięki czemu będzie można wszystko zaorać i zorganizować wymiar sprawiedliwości od zera.


*

A podstawy prawne by się znalazły – sędziowie bowiem nie mogą należeć do partii politycznych ani związków zawodowych, a gołym okiem widać, że taka „Iustitia” pełni rolę zarówno jednego, jak i drugiego, zaś formuła organizacyjna stowarzyszenia jest zwykłym mydleniem oczu, mającym ukryć rzeczywisty, jawnie polityczny charakter tego gremium, co znakomicie widać na antyrządowych manifestacjach. Zatem PiS, jeśli jeszcze zostało tam cokolwiek z niegdysiejszych reformatorskich zapałów, powinien bez ceregieli rozgonić to towarzycho na cztery wiatry. Znając nastawienie większości zwykłych Polaków do sędziowskiej „kasty”, taki krok przysporzyłby rządowi popularności większej, niż wszystkie pięćsetplusy, trzynaste emerytury i gadanie o „polskiej wersji państwa dobrobytu”.


*

Krótko, bo nawet nie chce mi się o tym strzępić klawiatury. Stanisław Piotrowicz został sędzią Trybunału Konstytucyjnego. Duda płakał, jak zaprzysięgał.


*

Polskie służby przechwyciły prawie 2 tony pierwszorzędnej, kolumbijskiej kokainy o wartości 2 mld. zł., w związku z czym w półświatku celebrycko-politycznym zapanowała żałoba większa, niż po zatrzymaniu Cezarego P., zwanego „dealerem gwiazd”. Najgorsze, że cały ten towar pójdzie teraz do utylizacji, co jest czystym marnotrawstwem. Białe noski różnych „Radziów” i „Sławków” długo jeszcze po tej stracie pozostaną zwieszone na kwintę. Jak tu żyć w tym pisowskim reżimie, który człowiekowi nawet „krechy” żałuje? Chlip, chlip.


*

Krzysztof Mieszkowski ubolewa nad stanem moralnym polskiego narodu popierającego PiS: „Wielkie poparcie moralnie czystego jednolitego narodu jakim w dalszym ciągu cieszy się PiS, mimo kolejnych, zatrważających spektakularnych afer, jest pytaniem o moralnie czysty naród i źródła tej czystości moralnej”. Wyraźnie widać tu tęsknotę za „moralną odnową”, która w stanie wojennym była – przypomnijmy – jednym z haseł junty Jaruzelskiego. Hasłem, dodajmy, nieubłaganie wcielanym w życie – funkcjonowały nawet, jak głosił popularny dowcip, Zmotoryzowane Odwody Moralnej Odnowy. Czyżby właśnie to miał na myśli inny opozycyjny luminarz, Władysław Frasyniuk, gdy wykrzykiwał na demonstracji „je...ć pisiora”?


*

Opozycyjne media kręcą g...burzę, bo Polska Fundacja Narodowa miała opłacać Edmundowi Jannigerowi loty do USA oraz wikt i opierunek (hotel i takie tam) – w sumie na równowartość 25 tys. zł. Ech, chłopak nauczył Macierewicza jak ogarnąć laptopa i te wszystkie internety, a teraz paru złotych mu żałują. Sknery jedne.


*

Studenci łódzkiej filmówki zaprotestowali przeciw wizycie Romana Polańskiego – zarówno z powodu tej starej sprawy z 13-latką, jak i nieco nowszych oskarżeń ze strony jakiejś przeterminowanej aktorki o niegdysiejsze „molestowanie”. Najlepsze były w tym wszystkim komentarze czytelników agorowego portalu Gazeta.pl pod odnośnym artykułem: otóż chyba żaden z nich nie zatrybił, że młodzi filmowcy protestowali z pozycji skrajnie lewicowych, anty-patriarchalnych (bo jak wiadomo, molestuje jedynie patriarchat). Natomiast czerskie lemingi jak jeden mąż uznały, że w łódzkiej Szkole Filmowej zalęgły się jakieś... katolickie mohery, bo lewactwo wciąż im się kojarzy z rewolucją seksualną rodem z lat 60- i 70-tych. A tu niespodzianka: po latach rozpasania lewackie wahadło odbiło w przeciwnym kierunku. Dziś obowiązującą mądrością etapu na lewicy jest skrajna pruderia – przynajmniej jeśli chodzi o relacje heteroseksualne, bo waginosceptycy mogą się bzykać bez ograniczeń, a kto uważa inaczej, ten homofob i faszysta. Ale w relacjach damsko-męskich podobne zachowania to już patriarchalna mizoginia i w ogóle „me too” - nawet jeżeli do niedawna było dokładnie na odwrót. Skomplikowane? I właśnie o to chodzi feministkom, które narzuciły ten skrajnie pruderyjny dyskurs – by nikt nie czuł się do końca pewnie i każdorazowo musiał od nowa ubiegać się o akceptację i certyfikat ideologicznej poprawności. Wedle nowej dogmatyki zanika różnica między gwałtem, a grubym dowcipem czy kurtuazyjnym pocałunkiem w dłoń – wszystko to jest wrzucone do wspólnego worka z napisem „zachowania przemocowe”. I tak oto lewactwo zjadło własny ogon wkraczając w nowy etap: purytanizmu, nad którym pieczę będą sprawowały zakutane pod szyję, zasuszone „ciotki rewolucji”.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 50 (13-19.12.2019)

„Nowa” i „stara” UE – kto kogo sponsoruje?

W latach 2010-2016 transfery unijnych środków netto do państw Europy Środkowej wynosiły od 2 do 4 proc. ich PKB. Natomiast odpływ zysków i innych dochodów majątkowych w tym samym okresie sięgał nawet blisko 8 proc. PKB.

W tle polsko-brukselskich przepychanek o „praworządność” i „cele klimatyczne” trwa jeszcze jedna, cicha batalia – o kształt najbliższego unijnego budżetu. Nie jest tajemnicą, że państwa „starej Unii” będące płatnikami netto, pragnęłyby znaczącego odchudzenia budżetu, w szczególności zaś środków na fundusze spójności, których największymi beneficjentami są kraje „nowej” Unii, w tym przede wszystkim Polska. (Na marginesie, warto zauważyć, iż jesteśmy w Unii już od ponad 15 lat – ciekawe, czy jest jakaś cezura czasowa, po upływie której przestaniemy być traktowani protekcjonalnie, niczym wieczni młodsi bracia, bez przerwy sztorcowani i przywoływani do porządku). Ostatnio pełniąca prezydencję Finlandia pod naciskiem Niemiec i Holandii zgłosiła kolejny projekt obcinający limit wydatków do 1,07 proc. połączonego Dochodu Narodowego Brutto (DNB) państw członkowskich – dla porównania, ubiegłoroczna propozycja Komisji Europejskiej postulowała 1,114 proc. wspólnotowego DNB. Za tymi cięciami stoi niewypowiedziana głośno postawa głównych płatników netto, mających dosyć „sponsorowania” „nowej” Europy w dotychczasowym wymiarze – tym bardziej, że od jakiegoś czasu krajom naszego regionu zdarza się coraz mocniej wierzgać przeciw dominacji tradycyjnych unijnych liderów i zdradzać tendencje emancypacyjne spod dotychczasowej kurateli.

Dlatego dobrze byłoby przywrócić właściwe proporcje – bowiem wciąż mamy podszytą kompleksami predylekcję do traktowania unijnych funduszy w kategoriach manny z nieba, sypanej przez dobrych wujków z Zachodu, pragnących z czystej bezinteresowności inwestować w nasz dobrobyt. A co za tym idzie – winniśmy naszym dobrodziejom wdzięczność i posłuszeństwo. Otóż nic z tych rzeczy.

Warto tu odnotować zdroworozsądkowy głos rumuńskiej eurodeputowanej Clotilde Armand, zasiadającej z ramienia frakcji liberałów w komisji budżetowej Parlamentu Europejskiego. Opublikowała ona mianowicie na łamach serwisu POLITICO artykuł w którym czarno na białym wykazała, jak wyglądają przepływy finansowe na linii „stara” - „nowa” Unia i kto tak naprawdę czerpie z tego partnerstwa większe korzyści. Po pierwsze, podniosła kwestię swoistej „ekonomicznej inwazji” zachodniego biznesu na kraje Środkowej Europy – wykupywanie przedsiębiorstw, w tym państwowych monopoli (znamy to z własnego podwórka – casus TP S.A. „sprywatyzowanej” francuskiemu państwowemu monopoliście) i zdominowanie niemal wszystkich gałęzi gospodarek przez zachodni kapitał. W zamian popłynęły na Wschód unijne fundusze, głównie z przeznaczeniem na budowę infrastruktury – teraz kurek z pieniędzmi ma zostać przykręcony, lecz zachodni biznes pozostanie.

I tu dochodzimy do sedna: jak wygląda bilans dotychczasowej kooperacji? Mówiąc kolokwialnie, zachodnie gospodarki o wiele więcej z Europy Środkowej „wyjęły”, niż w nią „włożyły”. W latach 2010-2016 transfery unijnych środków netto (po potrąceniu składek członkowskich) do państw Europy Środkowej wynosiły od 2 do 4 proc. ich PKB. Natomiast odpływ zysków i innych dochodów majątkowych w tym samym okresie sięgał nawet blisko 8 proc. PKB. Szczególnie drastycznie ta dysproporcja wygląda na przykładzie Czech – niecałe 2 proc. PKB wpływów z tytułu unijnych funduszy i niemal 8 proc. PKB wyprowadzanych zysków. Generalnie, nie ma ani jednego kraju naszego regionu, w którym relacje przepływów wyszłyby na plus. Dodać należy, iż na unijnych środkach korzystały głównie zachodnie firmy realizujące inwestycje – jak we wrześniu przekonywał w Berlinie minister Jerzy Kwieciński, prezentując raport Polskiego Instytutu Ekonomicznego, każde 1 euro zainwestowane w państwach Grupy Wyszehradzkiej w ramach środków spójności przyniosło płatnikom netto 61 eurocentów zysku z tytułu większego eksportu. Do tego, jak zauważa autorka, należy doliczyć trudny do oszacowania drenaż mózgów – emigrację wysoko wykwalifikowanych specjalistów. Nadmieniłbym jeszcze, iż nakłady na infrastrukturę służyły nie tylko mieszkańcom „nowej Europy”, lecz również zachodnim przedsiębiorstwom.

Innymi słowy, mamy przed sobą obraz nader opłacalnej inwestycji o wysokiej stopie zwrotu. Teraz natomiast kraje „starej UE” uznały, iż najwyższa pora owe inwestycje ograniczyć – potrzebna im infrastruktura w znacznej mierze została już wybudowana, ich koncerny zagnieździły się w „nowej Europie” na dobre i nikt ich nie wyrzuci, pora więc na dalszą maksymalizację zysków. Do tego sprowadza się bowiem ograniczenie unijnego budżetu – wspomniana dysproporcja przepływów finansowych będzie jeszcze większa. Kraje Europy Zachodniej będą wciąż osiągały zbliżone profity, za to mniejszym kosztem, jeśli chodzi o zainwestowane środki. Tak wygląda współczesny kolonializm. Warto tu przypomnieć, że unijne środki miały również pełnić funkcję rekompensaty dla słabszych państw za otwarcie ich rynków na niczym nie ograniczoną konkurencję ze strony rozwiniętych gospodarek Zachodu. Po latach chyba nie ma już złudzeń, kto zrobił na tym lepszy interes.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 50 (13-19.12.2019)

niedziela, 8 grudnia 2019

Władysław Studnicki – szkoła politycznego myślenia

Istotą spuścizny Studnickiego nie jest proniemieckość, która była wyborem podyktowanym ówczesnymi uwarunkowaniami, lecz szkoła twardej, beznamiętnej i pozbawionej złudzeń politycznej kalkulacji.

I. Właściwe wzorce

Są różne wzorce na różne czasy. Przykładowo, Józef Piłsudski ze swą nieugiętością może być znakomitym wzorem na czasy niewoli i zamętu, a jego mit zwycięskiego przywódcy i Naczelnika, który wywalczył, a następnie obronił niepodległość przed bolszewicką nawałą znakomicie sprawdził się w czasach komuny, krzepiąc serca polskich antykomunistycznych patriotów. Ale tenże Piłsudski – zwłaszcza z okresu po 1926 r., kiedy to z biegiem lat stawał się coraz bardziej zamordystycznym, ponurym satrapą – słabo nadaje się na wzorzec czasów pokoju i niepodległości. W takich czasach „krzepiące serca” mity dobrze jest odsunąć nieco na bok (nie odrzucić czy zapomnieć, ale właśnie nieco przesunąć z dotychczasowej, centralnej pozycji), a to z prostego powodu – o ile w niewoli idealistyczne opowieści pełnią funkcje terapeutyczne, podtrzymując naród na duchu i motywując do walki, o tyle w warunkach wolności, gdy musimy zadbać o rozwój odzyskanego państwa, ta sama mitologia uporczywie wtłaczana do głów, może nam zaciemniać osąd sytuacji i prowadzić do rozmaitych, czasem tragicznych, błędów. A zatem, niepodległości winno towarzyszyć przewartościowanie pewnych paradygmatów w sposobie myślenia, a główną potrzebą staje się umiejętność trzeźwej kalkulacji, opierającej się na zimnym szacowaniu sił, realnych możliwości oraz rozumowaniu w kategoriach rachunku interesów, strat i korzyści.

I tutaj, jako wzorzec na obecne czasy, proponowałbym postać Władysława Studnickiego – nie w sensie niewolniczego kopiowania wszystkich jego koncepcji w skali 1:1, do czego często miewają predylekcję rozmaici samozwańczy epigoni wybitnych postaci (z Dmowskim i jego naśladowcami bywa podobnie), ale w sensie przyjęcia jego realistycznej, pozbawionej złudzeń metody politycznego myślenia i wyciągania racjonalnych wniosków. Chłodne analizy bywają przykre i często równie przykro się ich słucha – ale są niezbędne, by wyzwolić się z potencjalnie zabójczych fantazmatów i urojeń. A mistrzem takich analiz był właśnie Władysław Studnicki – niewysłuchany prorok, którego usiłowano zepchnąć na margines i zamilczeć, gdyż burzył samozadowolenie i zatęchły, psychiczny komforcik sanacyjnych elit. Jak się okazuje, jest niewygodny również i dzisiaj – i śmiem twierdzić, że z bardzo zbliżonych powodów.


II. Wiecznie niewygodny prorok

Powyższe refleksje naszły mnie po awanturze związanej z tegoroczną edycją konkursu „Książka Historyczna Roku” z którego wskutek ingerencji trojga fundatorów (TVP, Polskiego Radia i Narodowego Centrum Kultury z pominięciem czwartego fundatora, czyli IPN) w atmosferze skandalu usunięto prowadzącą w plebiscycie czytelników książkę Piotra Zychowicza „Wołyń zdradzony” (o tym było głośno) i właśnie książkę Władysława Studnickiego „Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej” (o czym było znacznie ciszej), co finalnie skończyło się unieważnieniem całej imprezy. Pracy Studnickiego, startującej w kategorii „Wydawnictwo źródłowe” postawiono kuriozalny zarzut „antysemityzmu” - a dokładnie nie tyle samej pracy, bo stawianie tego typu zarzutu archiwalnemu materiałowi byłoby kompromitacją oskarżycieli, ile wydawcy (wyd. „Universitas”) i redaktorowi opracowania oraz przedmowy, Janowi Sadkiewiczowi. Jego grzechem było to, że we wstępie nie odciął się i nie potępił wszetecznych poglądów autora.

Poszło konkretnie o drugi, zaledwie dziesięciostronicowy rozdział („Żydzi a wojna”), poświęcony nastawieniu Żydów do nadchodzącego starcia. Wedle autora, narastający antysemityzm III Rzeszy i restrykcyjne ustawodawstwo powoduje, iż „światowe żydostwo” (powszechnie stosowany wówczas termin publicystyczny) używa wszelkich swych wpływów w świecie polityki, finansów i prasy by popchnąć kraje Zachodu (w szczególności Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię) do wojny z Niemcami, obiecując sobie po niej ponadto szereg dodatkowych korzyści. Spójrzmy: Nowa wojna światowa rozstrzygnie los Żydów. Gdy inne narody mają dużo do stracenia, to Żydzi dużo do wygrania, lecz ich wygranie to klęska tych narodów, w których porach siedzą. Niech Francja wyludni się przez nową wojnę, będzie tam więcej miejsca dla Żydów, niech ochotnicza służba przetrzebi inteligencję Anglii, tym łatwiej Żydzi zajmą wpływowe stanowiska, niech przez Polskę przejdzie zniszczenie wojenne lub okupacja ogołacająca ze wszystkich zasobów, niepotrzebna będzie Palestyna. Polska stanie się tą Palestyną, a Polacy nie tymi Arabami, którzy napadają na Żydów i ich niszczą, ale tymi, którzy pracować będą pod ich kierownictwem. Niech Stany Zjednoczone zapanują nad światem, będzie to panowanie Żydów, gdyż oni stają się czynnikiem decydującym w Stanach Zjednoczonych”.

Coś, co dziś może brzmieć kontrowersyjnie, wówczas stanowiło pogląd jak najbardziej dopuszczalny w szerokiej debacie publicznej – i Studnicki nie widział powodu, by się cenzurować (zresztą nie cenzurował się co do zasady, zawsze pisząc „między oczy”, bez względu na konsekwencje, co jest kolejnym walorem jego dorobku). Jednak podczas obrad jury uznano, iż takie treści, pozbawione odpowiedniego, odredakcyjnego komentarza wywołają „międzynarodową awanturę”. W efekcie, Studnickiego wycofano – z przyczyn jawnie politycznych, zupełnie jak 80 lat temu, za sanacji. Na marginesie – ależ musiało naszym decydentom utkwić w pamięci pokazowe przeczołganie przez środowiska żydowskie, Izrael i USA po nowelizacji ustawy o IPN (wtedy też zrejterowali), skoro dziś na samą myśl o potencjalnej reakcji „strategicznych partnerów” chowają się ze strachu we własne buty...


III. Wołanie na puszczy

Ale mniejsza o Żydów, wróćmy do Studnickiego i jego książki. Otóż „Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej” jest pozycją unikalną, choć niewielkich rozmiarów, właściwie nieco większą broszurą. Autor pisał ją wiosną 1939 r. w reakcji na przyjęcie brytyjskich „gwarancji” i w zamyśle stanowiła ona rozpaczliwy głos, mający przemówić do rozsądku rządzących, ślepo popychających Polskę do samobójczej wojny. Książkę poprzedził list wysłany 13 kwietnia do ministra Józefa Becka, który dopiero co odtrąbił jako sukces świeżo zawarty sojusz z Wielką Brytanią. W piśmie Studnicki przestrzegał, iż wojna zakończy się dla Polski katastrofą, a Beck „zapisze się w historii” jeśli jej zapobiegnie. Wkrótce potem (5 maja) rozesłał memoriał do wszystkich ministrów (poza premierem Sławojem-Składkowskim, którego premierostwo uważał za „poniżenie dla narodu”), w którym podnosił, iż Polska nie jest zdolna do obrony przed Niemcami, chociażby ze względu na kształt granic i różnice potencjałów przemysłowych i militarnych. Jedyną reakcją był wniosek Składkowskiego na posiedzeniu rządu, by Studnickiego zamknąć w Berezie Kartuskiej. Nie doszło do tego tylko wskutek sprzeciwu Rydza-Śmigłego, który pamiętał Władysława Studnickiego z patriotycznej działalności w Galicji podczas I wojny światowej. Wreszcie, zdecydował się napisać i opublikować własnym sumptem „Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej”, by wobec głuchoty politycznych elit (a prócz pisania rozmawiał także z wieloma politykami) przedrzeć się ze swymi racjami do szerszej opinii publicznej. Nic z tego nie wyszło, bowiem cały nakład skonfiskowano jeszcze w drukarni. Istnym cudem ocalało kilka egzemplarzy wysłanych uprzednio do korekty – i tylko dzięki temu możemy dziś tę książkę przeczytać. Jest to tak naprawdę jej pierwsza edycja od 1939 r. - i, jak widać, również dziś zawiera treści na tyle obrazoburcze, że lepiej o niej zbyt głośno nie wspominać.

Autor dokonuje w niej wszechstronnej analizy (dziś powiedzielibyśmy „geopolitycznej”) porównując sytuację polityczną, gospodarczą i militarną poszczególnych graczy przyszłego starcia i prognozując przebieg nadchodzącej wojny. I mimo że zdarzało mu się pomylić w drugorzędnych kwestiach, to zasadniczy trzon jego pracy, w szczególności odnoszący się do losów Polski, uderza proroczą wręcz celnością przewidywań. Ale nie ma to nic wspólnego z nadnaturalnymi, profetycznymi zdolnościami. Przenikliwa trafność wniosków wypływa wprost z chłodnego osądu rzeczywistości, nie zaciemnionego „chciejstwem” i mrzonkami. Studnicki pisze bez ogródek, że jedynym celem Wielkiej Brytanii jest popchnięcie nas do wojny, tak by to przeciw Polsce, jako najsłabszemu ogniwu „sojuszu”, obrócił się pierwszy impet niemieckiego uderzenia, dzięki czemu Anglia zyska na czasie. Jednoznacznie stwierdza, iż Polska stoi tu na z góry przegranej pozycji – chociażby ze względu na przewagę przemysłu i uzbrojenia III Rzeszy. Uważa za nieuchronne, że w przypadku niemieckiego ataku do agresji włączy się również ZSRR, zajmując nasze wschodnie tereny (przypominam, było to na trzy miesiące przed paktem Ribbentrop-Mołotow!). Co więcej, jest pewien, że zachodnim „aliantom” w gruncie rzeczy chodzi o pozyskanie do antyniemieckiego sojuszu sowieckiej Rosji – po naszym trupie, rzecz jasna. Biorąc to pod uwagę, z punktu widzenia Wielkiej Brytanii jesteśmy tymczasowym „sojuszniczkiem” rzuconym na pożarcie i w jej interesie wręcz leży, byśmy zostali pożarci – bo dzięki temu Niemcy i ZSRR będą miały bezpośrednią, wspólną granicę, co musi się zakończyć niemiecko-rosyjską wojną, a wtedy droga do koalicji Wielkiej Brytanii z Sowietami stanie otworem. Ceną za ten sojusz, którą Londyn ochoczo zapłaci, będzie rzecz jasna Polska. Jak wiemy, właśnie tak się stało, co zostało ostatecznie przyklepane na konferencjach w Teheranie i Jałcie.

Powtarzam, wszystkie te przewidywania nie wynikały z jakichś mistycznych objawień, lecz zimnych praw polityki, którymi kierował się w swych analizach Studnicki. Ciekawostka – przewidział nawet, iż generał Władysław Sikorski, jako „agent francuskiej propagandy”, może za swą służbę i przychylne stanowisko prezentowane wobec Sowietów zostać przez Francję wynagrodzony w przyszłej wojnie funkcją naczelnego dowódcy – i tak też się stało po wrześniowej klęsce, kiedy to Sikorski pod naciskiem Francji został premierem i głównodowodzącym polskich sił zbrojnych na Zachodzie.

Co Studnicki proponował w zamian? Przekierowanie niemieckiej agresji na zachód, na Francję – postulował, błagał wręcz, byśmy wystąpili wobec Niemiec z propozycją naszej „zbrojnej neutralności”. Inaczej mówiąc, pozostając na uboczu wojny, chronilibyśmy Niemcom tyłek od wschodu, stanowiąc zaporę przed ewentualnym ciosem w plecy ze strony Sowietów – co stanowiłoby podstawę do przyszłego, antyrosyjskiego sojuszu. Racjonalne? I to jeszcze jak. Co więcej, w innych okolicznościach (przed przyjęciem gwarancji brytyjskich) Niemcy może nawet by i na to poszli. Studnicki nie wziął jednak pod uwagę dwóch okoliczności – po pierwsze, że na czele III Rzeszy stoi nieobliczalny szaleniec, który po przyjęciu przez nas gwarancji „zapisał nam śmierć w duszy”; po drugie – że Polską rządzi banda zadufanych w sobie, nadętych mocarstwowymi urojeniami półgłówków, wierzących ponadto w pomoc, która obiektywnie rzecz biorąc nie mogła nadejść. Na tym polegał fatalizm sytuacji: jak w antycznej tragedii, to nie mogło się dobrze skończyć, a Studnickiemu przypadł los Kasandry, która za swe przepowiednie omal nie trafiła do Berezy.


IV. Racjonalny germanofil

Na koniec sprawa bodaj najbardziej kontrowersyjna. To wlokąca się za nim po dziś dzień słynna „germanofilia” z powodu której spotkały go oskarżenia o zdradę i późniejsza, gorzka izolacja na emigracji (choć trzeba oddać, że swych łamów użyczyły mu londyńskie „Wiadomości”, na łamach których w serii artykułów opisał swe przedwojenne założenia i działalność w okupowanej Polsce). Owszem, Studnicki wręcz sam przedstawiał się jako germanofil („Mówię z podniesionem czołem: »Jestem germanofilem polskim«. Czy znajdzie się polityk, który będąc moskalofilem, powie to o sobie?”). Wynika to m.in. z doświadczeń kilkuletniego zesłania syberyjskiego za działalność niepodległościową, kiedy to napatrzył się na azjatyckie zdziczenie moskiewskiej barbarii i pozbył się jakichkolwiek złudzeń co do permanentnie agresywnego charakteru rosyjskiego imperium („Zaborczość Rosji pozostaje niezmienną, zmienia się tylko ideologia zaborów”). To skłoniło go do poszukiwania oparcia w Austrii, a później w Niemczech, w których widział m.in. cywilizacyjną zaporę przed rosyjskim zagrożeniem, co poróżniło go z Dmowskim i środowiskiem endeckim. Studnicki zresztą nigdzie nie pasował – przed zesłaniem był niepodległościowym socjalistą, potem endekiem, następnie w Galicji współpracował z piłsudczykami, później jeszcze (1916 r.) był współarchitektem Aktu 5 Listopada i członkiem Tymczasowej Rady Stanu – zalążka polskiej państwowości pod kuratelą okupacyjnych władz niemieckich, by po odzyskaniu niepodległości trafić na margines polityki za swe proniemieckie sympatie.

Tyle, że znów – jego proniemiecka orientacja nie wynikała z jakichś tanich, parweniuszowskich fascynacji „wyższą kulturą” i „zachodem”, lecz z beznamiętnej kalkulacji. O ochronie przed Rosją wspominałem. Kolejny motyw był natury geopolitycznej - Studnicki uważał, że potencjały Europy Środkowej i Niemiec w naturalny sposób się dopełniają, a niemiecka technologia i zaawansowany przemysł potrzebują surowcowego i żywnościowego zaplecza w postaci naszego regionu. Toteż był zwolennikiem sojuszu państw Europy Środkowej (z wiodącą rolą Polski) pod patronatem Berlina, uważając, iż w przymierzu z Niemcami wyrośnie siła Polski jako regionalnego lidera. Coś nam to przypomina? Toż to wypisz-wymaluj obecnie realizowana inicjatywa Trójmorza – z tą różnicą, że dziś zamiast Niemiec wybraliśmy sobie na protektora Stany Zjednoczone, cała reszta w zasadniczym zrębie pozostaje bez zmian.

Ta postawa zaowocowała podczas okupacji. Jeszcze przed wojną, w 1936 r. jako członek polskiej delegacji zaproszonej na parteitag NSDAP (m.in. wraz ze Stanisławem Catem-Mackiewiczem) Studnicki poznał osobiście czołowe postaci III Rzeszy, z Hitlerem, Ribbentropem i Goebbelsem. Pozwoliło mu to później skutecznie interweniować na rzecz zwolnienia z Pawiaka czy Oświęcimia szeregu osadzonych Polaków, a także docierać do władz niemieckich z memoriałami wskazującymi na konieczność przywrócenia jakiejś formy polskiej państwowości i sił zbrojnych w obliczu nieuchronnej wojny z ZSRR (i to zanim jeszcze Hitler w ogóle pomyślał o wojnie z Sowietami) oraz zaniechania okrucieństw nieludzkiej polityki okupacyjnej. Cóż, szybko zorientował się jednak, że III Rzesza to nie wilhelmińskie Niemcy z czasów I wojny, kiedy to od biedy szło się z Niemcami dogadać - a w końcu sam trafił na ponad rok na Pawiak... Zmarł w 1953 r. w Londynie, spoczywa na cmentarzu St. Mary's w Kensal Green.


V. Spuścizna

Co pozostało po Studnickim? Jak wspomniałem na początku, istotą jego spuścizny nie jest proniemieckość (tak jak w przypadku Dmowskiego nie jest nią orientacja prorosyjska), która była wyborem podyktowanym ówczesnymi uwarunkowaniami, lecz szkoła twardej, beznamiętnej i pozbawionej złudzeń politycznej kalkulacji. W relacjach międzynarodowych nie ma wiecznych sojuszy (sam Studnicki, liczący początkowo na Austro-Węgry, po klęskach CiK armii bez sentymentów postawił na Niemcy) – nie funkcjonują w nich takie pojęcia jak lojalność, przyjaźń czy honor. Jest siła bądź słabość, interes bądź jego brak, korzyść bądź strata. I stosownie do tego poszukuje się partnerów – by, jeśli zajdzie potrzeba, znaleźć sobie innych, gdy tylko z punktu widzenia interesów państwa i narodu będzie to konieczne.

Niestety, ówczesne sanacyjne elity kierowały się w swej polityce zaprzeczeniem tych zasad, uprawiając politykę irracjonalną, urojeniową wręcz, nie popartą kalkulacjami lecz z gruntu infantylnym chciejstwem, biorąc swe mocarstwowe pragnienia za rzeczywistość i koniec końców doprowadzając kraj do zagłady. Warto (co ja mówię – trzeba!) z tej lekcji wyciągnąć wnioski i zaaplikować sobie kurację trzeźwego myślenia, a Studnicki na lekarza nadaje się jak mało kto. Inaczej, gdy tylko odwróci się koniunktura, znów przegramy Polskę – lecz tym razem, wobec ogromu zagrożeń współczesnego świata, możemy już nigdy jej nie odzyskać.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Granda historyczna roku


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 13 (Grudzień 2019)

Odwalutowanie – czy banki dostaną po nosie?

Czy Sąd Najwyższy pogroził bankom palcem, by przestały się wygłupiać, bo mogą się na swoim cwaniactwie zdrowo przejechać?


W dzisiejszym felietonie powrócimy raz jeszcze do tematu tzw. kredytów frankowych, bo też po pamiętnym wyroku TSUE z 3 października w sprawie państwa Dziubaków (sprawa C-260/18) zaczyna robić się coraz ciekawiej. Niedawno opublikowane zostało uzasadnienie do orzeczenia Sądu Najwyższego z 29 października 2019 r. (Sygn. akt IV CSK 309/18) uchylającego wyrok Sądu Apelacyjnego w Białymstoku unieważniający umowę „frankową”. Przełomem jest to, że bodaj po raz pierwszy na tym poziomie orzeczono „odwalutowanie” kredytu denominowanego we frankach szwajcarskich (wcześniej zdarzało się to jedynie w odniesieniu do kredytów indeksowanych). Otóż w omawianym przypadku zawarto w 2004 r. umowę na 25 tys. CHF. Klient przestał spłacać kredyt w 2008 r., zaś w 2015 r. bank wypowiedział umowę i zaczął na drodze sądowej domagać się uregulowania należności. Sądy w dwóch kolejnych instancjach odrzucały roszczenie banku, stwierdzając nieważność umowy kredytowej ze względu na abuzywność klauzuli waloryzacyjnej, odwołującej się do bankowej tabeli kursowej, mającej stanowić podstawę do naliczania rat kredytu. Abuzywność klauzuli została potwierdzona również przez SN, który podkreślił m.in., iż skutkowała ona zachwianiem równorzędnej pozycji stron umowy, jako że podmiot silniejszy (czyli bank) mógł dzięki niej dowolnie i jednostronnie kształtować wysokość rat kredytu, co uderzało w interes ekonomiczny klienta. Czyli, jak dotąd „klasyk”, typowy dla „frankowych” umów stawiających banki dzięki odwołaniom do tabel kursowych w uprzywilejowanej pozycji i przerzucających całe ryzyko na klientów - dobrze się jednak stało, iż mamy po raz kolejny podkreśloną czarno na białym asymetrię relacji klient-bank.

W każdym razie, bank wniósł w końcu kasację do Sądu Najwyższego – i tu spotkała go dość niemiła niespodzianka. SN stwierdził bowiem, iż mimo nieważności klauzuli waloryzacyjnej umowę da się utrzymać jako złotową – ale oprocentowaną wg stawki LIBOR (czyli „frankowej”), znacznie niższej, niż stosowana przy kredytach złotowych stawka WIBOR. SN wyszedł z założenia, że da się określić kwotę zobowiązania – jest nią po prostu suma realnie wypłacona przez bank w złotówkach, a i sposób naliczania odsetek jest w umowie jasno określony (LIBOR). Sąd Najwyższy zwracając sprawę Sądowi Apelacyjnemu do ponownego rozpatrzenia polecił zatem, by ten wziął pod uwagę możliwość utrzymania umowy w mocy z pominięciem niedozwolonej klauzuli waloryzacyjnej, uznając jednocześnie za kwotę kredytu sumę wypłaconą w złotych. Innymi słowy, nastąpiło sądowe „odfrankowienie” kredytu – niczym w najdalej idących postulatach legislacyjnych środowisk „frankowiczów”! Rewelacja...

Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden szczegół uzasadnienia. Mianowicie, umowa w ogóle nie przewidywała wypłaty kredytu we frankach szwajcarskich, ani zwrotu w tej walucie. Kwota w CHF pojawia się w całej umowie zaledwie jeden raz, co „wobec całej pozostałej treści umowy i jej załączników jest tylko niezasługującym na ochronę kamuflażem rzeczywistych intencji tego Banku”. Nie wiem, jak Państwu, ale mnie bardzo się to sformułowanie podoba: niezasługujący na ochronę kamuflaż rzeczywistych intencji banku. Spróbujmy sobie ową „intencję” zrekonstruować – czyżby chodziło o to, że bank wypłacił złotówki, a zamierzał odzyskać de facto franki – i to wg własnej tabeli kursowej, ignorującej chociażby średni kurs NBP?

Wyrok SN stanowi ewidentne pokłosie orzeczenia TSUE z 3 października. Przypomnijmy, iż padło w nim zalecenie, by w miarę możności utrzymywać umowy w mocy, jednak nie jest możliwe zastępowanie wadliwych zapisów przez sąd innymi, działającymi podobnie, generalnie zaś kluczowy powinien być interes klienta – i wszystkie te postulaty znalazły tu swoje odzwierciedlenie. Jest oczywiście otwartym pytaniem, w jakim stopniu orzeczenie SN wpłynie na szerszą linię rozstrzygnięć sądowych w tego typu sprawach – niemniej, odnotujmy niedwuznaczną sugestię, iż kredyty denominowane w istocie należałoby zrównać z kredytami indeksowanymi, uznając techniczne różnice za nie zasługujący na ochronę „kamuflaż”.

Na koniec jeszcze jedna kwestia. Jak wiemy, banki zaczęły się odgrażać, iż w przypadku sądowego unieważniania umów będą występowały z żądaniami „odszkodowań” z tytułu „bezumownego korzystania z kapitału”. Takie ostrzeżenie sformułował już Raiffeisen Bank wobec państwa Dziubaków. O stanowisku banków było głośno, więc można założyć, że SN był świadom powagi sytuacji. Czyżby więc SN swym wyrokiem chciał tu dać coś do zrozumienia? Nasuwa się przypuszczenie, że intencją tego orzeczenia jest, by sądy rozstrzygając sprawy „frankowiczów” o ile to tylko możliwe nie unieważniały umów, lecz szły właśnie w kierunku „odwalutowania”. W takiej sytuacji umowa pozostawałyby dalej w mocy, co z miejsca czyniłoby bankowe roszczenia bezzasadnymi. No i wreszcie – może Sąd Najwyższy pogroził tu bankom palcem, by przestały się wygłupiać, bo mogą się na swoim cwaniactwie zdrowo przejechać?


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Frankowa ośmiornica

Widziały gały, co udzielały?

TSUE – bat na bankierów

Frankowe przepychanki

Frankowicze kontra Skarb Państwa

Kredyty frankowe – granda i bezradność

Kurs sprawiedliwy – dla wszystkich!

Kontratak banksterów

Kontratak banksterów – c.d.

Wytarzać banksterów w smole i pierzu

Polska na banksterskiej smyczy

Walutowy hazard

Gra kredytem

Kredytowa szulernia


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 49 (06-12.12.2019)

Homoterror na uczelniach

Czołowi przedstawiciele polskich szkół wyższych jednoznacznie opowiedzieli się po jednej ze stron toczącego się dziś w Polsce fundamentalnego sporu światopoglądowego.

I. Uczelnie w oparach lewackiej ideologii

W ostatnim czasie mieliśmy do czynienia z dwoma bulwersującymi wydarzeniami, pokazującymi w jakim kierunku skręca polskie szkolnictwo wyższe. Pod koniec listopada Śląski Uniwersytet Medyczny wskutek interwencji środowisk LGBT zwolnił z pracy wykładowczynię, która ośmieliła się wygłosić nieprawomyślny wykład na temat homoseksualizmu. Niemal równocześnie Uniwersytet Jagielloński nie zgodził się na przeprowadzenie organizowanej przez eurodeputowanych PiS Beatę Kempę i Patryka Jakiego konferencji „Ideologia LGBT i gender. Doświadczenia państw UE i polityka UE” z udziałem ks. prof. Dariusza Oko, prof. Aleksandra Nalaskowskiego, ks. prof. Pawła Bortkiewicza oraz redaktorów Jacka Karnowskiego i Marcina Makowskiego. Władzom uczelni miała się nie spodobać tematyka spotkania.

Zbieg okoliczności? Nie sądzę. Otóż jestem gotów postawić tezę, iż w obu przypadkach mamy do czynienia z namacalnym pokłosiem wrześniowej deklaracji Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich (KRASP) dotyczącej m.in. odpowiedzialności za krytykę środowisk LGBT. Jak pamiętamy, stanowisko KRASP było lekko tylko zakamuflowaną reakcją na sprawę prof. Aleksandra Nalaskowskiego, który został na pewien czas zawieszony w obowiązkach wykładowcy Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu po tym, jak w jednym z felietonów wyraził swój skrajnie negatywny stosunek do odbywających się w kolejnych miastach homo-parad. Warto dodać, iż wiceprzewodniczącym KRASP jest rektor UMK, prof. Andrzej Tretyn, bezpośrednio odpowiedzialny za zawieszenie prof. Nalaskowskiego. W dokumencie KRASP można przeczytać, iż krytyka LGBT (rzekomo mająca nawiązywać do „najciemniejszych kart historii Polski i świata”) powinna „bezwarunkowo podlegać odpowiedzialności dyscyplinarnej w naszych uczelniach.

Jednocześnie zaledwie miesiąc wcześniej, w sierpniu 2019 r., ta sama KRASP zdecydowanie wsparła oświadczenie rektora poznańskiego Uniwersytetu Adama Mickiewicza, prof. Andrzeja Lesickiego, w którym skrytykował „hierarchów Kościoła Katolickiego” „używających mowy nienawiści” i „biorących udział w sporach ideologicznych wokół zjawiska określanego skrótem LGBT” - co z kolei było odpowiedzią na pamiętną homilię abp. Marka Jędraszewskiego ze słowami o „tęczowej zarazie”. Ton przywoływanych oświadczeń przepojony był zarazem jak najgłębszą rewerencją wobec środowisk homoseksualnych. Tym samym, czołowi przedstawiciele polskich szkół wyższych jednoznacznie opowiedzieli się po jednej ze stron toczącego się dziś w Polsce fundamentalnego sporu światopoglądowego – rzecz jasna, obudowując swe stanowisko zaklęciami o „szacunku” i „tolerancji”, tudzież całą resztą politycznie poprawnego pacierza. W praktyce jednak pozycjonują się w roli swoistych „ormowców” marksizmu kulturowego, który coraz mocniej rozpycha się łokciami, zajmując na uniwersytetach miejsce niegdysiejszego „diamatu” („materializmu dialektycznego”) i urastając z wolna do roli obowiązującej doktryny. A wszelkie odstępstwo od jedynie słusznej ideologii musi zostać surowo ukarane.


II. Homoterror i cenzura

Zarysowany tu ciąg zdarzeń pozwala umiejscowić we właściwym kontekście wspomniane na wstępie wydarzenia na Śląskim Uniwersytecie Medycznym oraz Uniwersytecie Jagiellońskim. To nie są incydentalne przejawy nadgorliwości władz jednej czy drugiej uczelni, wynikające bądź to z oportunizmu czy tchórzostwa, bądź z ideologicznego zaczadzenia. To element szerszej, świadomej polityki przekuwającej na język faktów przywołaną wyżej deklarację KRASP i mającej na celu wyrugowanie ze szkół wyższych niepoprawnych politycznie poglądów pod pretekstem walki z „mową nienawiści”.

Przyjrzyjmy się bliżej najpierw sprawie Śląskiego Uniwersytetu Medycznego (ŚUM). Wykład zatytułowany „Homoseksualizm a zdrowie” został oprotestowany przez środowiska LGBT i gejowski portal queer.pl, który złożył do rektora uczelni prof. Przemysława Jałowieckiego oraz biura prasowego donos na „homofobiczne treści”. W swym piśmie homoaktywiści wprost odnieśli się do stanowiska KRASP „w którym wyrażono poparcie dla idei walki z przejawami dyskryminacji ze względu na m.in. płeć, orientację seksualną i tożsamość płciową wśród społeczności uniwersyteckich”, pytając czy władze mają zamiar „wyciągnąć ewentualne konsekwencje wobec autora lub autorki wykładu. W trakcie wykładu padły tak „obrazoburcze” stwierdzenia, jak to, że jedynie związek kobiety i mężczyzny zdolny jest do przekazania życia i przedłużenia rodzaju ludzkiego, zaś dla dziecka najkorzystniejsze jest, gdy wychowują je biologiczni rodzice. Ponadto wykładowczyni przytoczyła dane berlińskiego Instytutu im. Roberta Kocha, mówiące iż w różnych krajach geje stanowią od 60 do 86 proc. chorych na AIDS, kilkukrotnie częściej popadają w depresję i nałogi, 6 razy częściej podejmują próby samobójcze i przeciętnie (w zależności od intensywności aktywności homoseksualnej) żyją od 8 do 20 lat krócej niż osoby heteroseksualne. W odpowiedzi władze ŚUM rozwiązały umowę z pracownicą uczelni z uzasadnieniem, iż „Śląski Uniwersytet Medyczny w Katowicach jest instytucją, w której nie są i nie będą popierane zachowania o charakterze homofobicznym”. Zwróćmy uwagę – wykładowczyni nie zwolniono za obraźliwą czy choćby „kontrowersyjną” opinię, lecz za cytowanie twardych naukowych danych, które po prostu nie spodobały się przedstawicielom homolobby. Sądzę, że zwolniona pracownica powinna pozwać teraz ŚUM do sądu za zniesławienie, jakim było imputowanie jej rzekomej „homofobii”.

Z kolei władze Uniwersytetu Jagiellońskiego pozbyły się niewygodnej konferencji oficjalnie zasłaniając się „apolitycznością” uczelni, choć tematyka miała dotyczyć doświadczeń krajów UE z ideologią LGBT i gender. Ostatecznie gościny udzieli Uniwersytet Papieski Jana Pawła II (9 grudnia), lecz to nie koniec - lokalna mutacja „Wyborczej” już zdążyła okrzyknąć wydarzenie mianem „homofobicznego”, zaś aktywiści LGBT zapowiadają swoją obecność na sali, można się więc spodziewać prób zakłócenia spotkania. Tak czy inaczej, mamy do czynienia z ewidentną, nieudolnie maskowaną, cenzurą ideologiczną.


III. W szponach „tolerancji represywnej”

Biorąc pod uwagę powyższe, niczym ponury żart brzmią słowa Jarosława Gowina (podkreślmy – ministra nauki), iż gotów jest „kłaść się Rejtanem”, jeśli ktoś na uczelniach będzie próbował „ograniczać wolność słowa zwolennikom ideologii gender”. Jest to kompletne postawienie spraw na głowie, bo akurat genderystom nikt wolności słowa nawet nie próbuje ograniczać. Odwrotnie – to lewaccy hunwejbini kolonizują uczelnie, usiłując rugować z nich niewygodne, konserwatywne poglądy i stosując narastający terror ideologiczny. Czynią to z całą bezwzględnością, w myśl neomarksistowskiej doktryny „tolerancji represywnej” pod orwellowsko zakłamanym sztandarem „walki z dyskryminacją”, coraz jawniej ukazując przy tym swe totalniackie oblicze. W ich świecie zwyczajnie nie ma miejsca na jakikolwiek pluralizm opinii – obowiązuje twardy dogmatyzm nie tolerujący żadnych odstępstw. Do czego to prowadzi, możemy zobaczyć na zachodnich kampusach uniwersyteckich, gdzie jakikolwiek sprzeciw wobec dyktatu politycznej poprawności skutkuje pasmem szykan aż do relegowania z uczelni i zwolnienia z pracy z nieformalnym „wilczym biletem” włącznie. Doszło do tego, że Donald Trump musiał kilka miesięcy temu wydać dekret prezydencki grożący uczelniom utratą państwowych funduszy w przypadku ograniczania wolności słowa.

Dziś Gowin w reakcji na zwolnienie pracownicy ŚUM obiecuje, iż będzie „wspierał” działania min. zdrowia Łukasza Szumowskiego, któremu podlegają uczelnie medyczne i faryzejsko rozdziera szaty nad „złamaniem wolności słowa”. O tym, by skończyć na wzór węgierski z inwazją genderyzmu na uczelniach, oczywiście próżno marzyć. Idę o zakład, że gdy tylko ośmieli się na jakąkolwiek próbę ingerencji, rozlegnie się taki wrzask o „zamachu na autonomię uczelni”, że czym prędzej schowa się do mysiej dziury.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Czy „dobra zmiana” kapituluje przed lewactwem?


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 49 (06-12.12.2019)

Pod-Grzybki 189

Agora” rozpaczliwie stara się zminimalizować straty w związku z wydaniem wiekopomnego dzieła Donalda Tuska o dość perwersyjnym tytule „Szczerze”, które miało być flagowym gadżetem jego niedoszłej kampanii prezydenckiej. Zorganizowała mianowicie w siedzibie na Czerskiej promocję książki – ale biletowaną. Desperaci, którzy się zdecydują, będą musieli wybulić za przyjemność poocierania się o eks-”Króla Europy” całe czterdzieści zeta. Krążą pogłoski, że szykowana jest atrakcja specjalna – za niewielką dopłatą Tusk pokaże każdemu chętnemu białego konia.


*

W Parlamencie Europejskim odbył się kolejny sabat nad Polską, tym razem dotyczący sytuacji waginosceptyków i penisosceptyczek, podczas którego odkryto istnienie „stref wolnych od LGBT”, a Robert Biedroń zabłysnął stwierdzeniem, iż w Polsce nie może korzystać ze sklepów, restauracji i hoteli. Nie wyjaśnił tylko, jakim cudem w tym homofobicznym piekle zdążył już być kolejno działaczem społecznym, posłem, prezydentem sporego miasta, eurodeputowanym, a jego partner Krzysztof Śmiszek dopiero co został wybrany do Sejmu. Przy okazji – czasem ten czy ów zastanawia się nad podziałem ról w stadle Biedroń-Śmiszek, tzn. kto pełni w nim rolę „męża”, a kto jest „żoną”. Zgodnie z obowiązującymi trendami, proponuję zastosować do rozwikłania tej zagadki klucz genderowy, odwołujący się do „płci kulturowej”. Jak wiemy, Biedroń jest dziś w Parlamencie Europejskim, gdzie zgarnia gruby hajs, natomiast biedny Śmieszek zaledwie w polskim Sejmie, w którym zarabia co najwyżej na waciki – od razu widać więc, kto w tym domu nosi spodnie.


*

Tego typu nasiadówki w PE pokazują, iż „Europa” postanowiła stosować wobec nas klasyczne podejście kolonialne - „cywilizuj się na naszą modłę, albo giń”. To się sprawdzało, ale tylko do czasu, bo kiedyś prócz nagiej przemocy Zachód oferował atrakcyjne wzorce kulturowe, dziś natomiast roztacza wokół siebie już tylko odór lewackiej zgnilizny. Tak, więc drodzy „Europejczycy”, z nami to nie przejdzie. A wiecie dlaczego? Bo te wasze zdegenerowane wymysły, którymi zastąpiliście cywilizację, nam nie im-po-nu-ją!


*

Jest dobrze! Warszawska Gmina Żydowska do spółki z kard. Nyczem postanowiła zrobić promocję książce Wojciecha Sumlińskiego, dr Ewy Kurek i Tomasza Budzyńskiego „Powrót do Jedwabnego”. Mianowicie, Żydzi tak zapamiętale interweniowali w warszawskiej Kurii, iż ta wpłynęła na podległe sobie instytucje, by wymówiły autorom kolejno cztery sale na spotkanie. Efekt był do przewidzenia – gdy w końcu dzięki Witoldowi Gadowskiemu spotkanie odbyło się w siedzibie SDP na Foksal, przybyły takie tłumy, że ludzie musieli stać na korytarzu, a książka momentalnie stała się bestsellerem. Cymes!


*

To aż nieprawdopodobne, ale Sylwia Spurek (chyba) nie odwaliła w minionym tygodniu niczego spektakularnego. Nie kazała wszystkim kobietom nawrócić się na weganizm, nie rozpaczała nad losem inseminowanych krów, ani nawet nie zająknęła się słowem o „pracy reprodukcyjnej” za którą kobietom należy się kasa. Nagły spadek formy? A może po prostu zaczęła potajemnie jeść mięso? Pani Sylwio, proszę mi tego nie robić - „Pod-Grzybki” bez Pani, to już nie będzie to samo...


*

Swoją drogą, proszę zwrócić uwagę, że ortodoksyjni weganie pokroju Sylwii Spurek, Jasia Kapeli, Szymona Hołowni czy, dajmy na to, Krzysztofa Czabańskiego, nawet fizycznie różnią się od normalnych ludzi – wyglądem przypominają zasuszonych fanatyków z wiecznym obłędem w oczach. A kiedy jeszcze na dodatek zdecydują się odezwać, rozwiewają wszelkie wątpliwości, co do stanu ducha i umysłu. Wniosek jest jednoznaczny – dieta wegańska prowadzi do trwałych zmian w mózgu.


*

No właśnie – słyszeli Państwo może o ortoreksji? Otóż ortoreksja jest zaburzeniem psychicznym polegającym na obsesyjnej dbałości o spożywane jedzenie, wynikającej ze skoncentrowania na sobie i dążenia za wszelką cenę do osiągnięcia zdrowotnej „doskonałości”. Zaczyna się od zmiany zapatrywań na dietę i stopniowego wykluczania kolejnych potraw (np. mięsa), sposobów przyrządzania posiłków (np. smażenia) – aż w końcu ortoretyk niemal całe swoje życie podporządkowuje tak specyficznie rozumianemu „zdrowiu”, w skrajnych przypadkach jedząc jedynie to, co sam osobiście wyhoduje i przyrządzi (bo tylko wtedy ma „pewność”, że jest to zdrowe). Brzmi znajomo? Po raz pierwszy ortoreksja została zdiagnozowana (u siebie samego) w 1997 r. przez amerykańskiego lekarza Stevena Bratmana, który opisał ją w książce pod znamiennym tytułem „W szponach zdrowej żywności”.


*

Gdyby ktoś miał wątpliwości co do powyższej diagnozy, oto najnowszy wykwit szaleństwa Szymona Hołowni, który ma wszelkie dane po temu, by w niniejszej rubryce zdetronizować Sylwię Spurek. W rozmowie z jezuickim portalem „Deon” ów mąż uczony stwierdził, iż Jezus stał się... zwierzęciem, albowiem przeistoczył się w „Baranka Ofiarnego”, biorąc na siebie cierpienia składanych w ofierze zwierząt. Cóż, dosłowna interpretacja metafor jest cechą umysłowości dzieci i ludów prymitywnych, co stanowi kolejne potwierdzenie mych podejrzeń, że Hołownia pod płaszczykiem „katolicyzmu” uprawia własną formę pogańskiego animizmu. Na wszelki wypadek jednak wyjaśnię – Jezus nigdzie nie potępiał jedzenia mięsa, co więcej, wraz z uczniami spożywał Paschę, której nieodłączną częścią była jagnięcina i to przyrządzona na sposób koszerny, z ubojem rytualnym włącznie. Można zakładać co najwyżej, że zgodnie z prawem mojżeszowym nie jadał wieprzowiny – ale już kiedy rozmnażał ryby, to przecież nie po to, by bezproduktywnie zgniły, lecz dlatego, by nakarmić nimi ludzi. Natomiast Kościół, przypomnę, nie uważa za grzech jedzenia mięsa jako takiego, lecz „nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu” - a zgrzeszyć nieumiarkowaniem można równie dobrze obżerając się np. fasolą. Wniosek? By zachować szlachetną wstrzemięźliwość, wystarczy zacząć od przestrzegania tradycyjnych dni postnych – a tak się akurat składa, że mamy ku temu świetną okazję, bo właśnie zaczął się Adwent.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 49 (06-12.12.2019)