niedziela, 24 czerwca 2018

Zdrajcy i szantażyści z PO

Totalni” sądzą Polaków swoją miarą, przypisując społecznemu ogółowi własne cechy – zdegenerowanych, wyzutych z sumienia, sprzedajnych kanalii.

I. Szantaż

Na początek słynny już cytat z wywiadu Rafała Trzaskowskiego (PO) dla Radia Zet: Mówię jasno: panowie, wycofajcie się z najbardziej rażących przykładów łamania praworządności, to te pieniądze nie będą mrożone. Na szczęście dzięki naszym staraniom te pieniądze nie przepadają, tylko będą mrożone. W związku z tym jak my wygramy kolejne wybory, to te pieniądze zostaną odmrożone i Warszawa skorzysta wtedy z olbrzymich pieniędzy na inwestycje. Natomiast jak dalej będzie rządził PIS, przez kolejne lata, i dalej będzie łamał Konstytucję, to wszyscy w Polsce muszą sobie zdawać sprawę z konsekwencji takich, że nie będzie pieniędzy na inwestycje przez tych awanturników”.

Chciałoby się napisać w tym miejscu, że maski opadły – tyle, że strategia „totalnej opozycji” polegająca na powrocie do władzy dzięki zagranicznym naciskom od dawna jest przed opinią publiczną obnażona w całym swym bezwstydzie. Wypowiedź kandydata PO na prezydenta Warszawy jedynie kontynuuje politykę odwoływania się do zewnętrznych ośrodków w celu zastraszenia rządu, a nade wszystko – polskiego społeczeństwa. Warto tu sobie przypomnieć spot wyborczy z czasów, gdy Platforma była jeszcze u władzy – Janusz Lewandowski z miną szczodrego wujka obiecywał, że w przypadku zwycięstwa na Polskę spadnie złoty deszcz pod postacią, o ile pamiętam, 300 mld. złotych. Przekaz był jasny: mamy „chody” w Brukseli, więc jeśli chcecie pieniędzy, to głosujcie na nas – natomiast jeżeli wybierzecie „oszołomów” z PiS, to Unia zakręci kurek z kasą. Wówczas, w 2011 r., „marchewka” zadziałała, bo unijny budżet jawił się Polakom jako Sezam dzięki któremu dokonamy skoku cywilizacyjnego. Dziś, gdy ta sama Platforma jest w opozycji i w jej szeregach pogłębia się frustracja, akcenty zostały odwrócone i w miejsce marchewki pojawił się bat – jeśli nie wrócimy do władzy, zrobimy wszystko, żebyście odczuli to na własnej skórze. Dlatego, durna hołoto kupiona za „pińćset”, lepiej sobie policzcie, co wam się bardziej opłaca. Taki jest rzeczywisty przekaz skierowany do wyborców, jeśli obedrzeć go z zasłony pięknych słówek i zaklęć o „praworządności”.


II. Służalczość, pycha i pogarda

Mamy w tym przekazie kilka warstw. Pierwsza, najbardziej widoczna, to lokajskie nawyki „totalnych”, które stały się ich drugą naturą do tego stopnia, że przestali nawet dostrzegać niestosowność w zabieganiu o cudze względy kosztem interesów własnego państwa. Ci mentalni folksdojcze zwyczajnie nie widzą niczego złego w oczernianiu swojego kraju za granicą, upokarzającym antyszambrowaniu w przedpokojach euromandarynów czy jawnym nawoływaniu do zastosowania wobec Polski unijnych sankcji. Suwerenność, podmiotowość a nawet zwykła ludzka godność są dla nich jedynie pustymi frazesami z których można zrezygnować za kilka euro więcej. O takich jak oni pisał Tuwim: „W twarz dadzą sobie napluć za tyle a tyle. Obetrą gębę ręką, a sumę przeliczą!”. Dobitnym przykładem powyższego było haniebne głosowanie w Parlamencie Europejskim, gdy przedstawiciele PO opowiedzieli się za otwarciem możliwości uruchomienia wobec Polski procedury z art. 7 Traktatu Lizbońskiego. Nie zapomnijmy tych nazwisk: Michał Boni, Róża Grafin von Thun und Hohenstein, Danuta Hübner, Danuta Jazłowiecka, Barbara Kudrycka, Julia Pitera. Nie jest też tajemnicą, że kolejne antypolskie sabaty w PE również były efektem skrzętnych zabiegów tej unijnej ekspozytury współczesnej Targowicy – i podobnie jak ich historyczni protoplaści, osłaniają swe zaprzaństwo grubą warstwą lepkiej obłudy, rozdzierając szaty nad utraconą „złotą wolnością”.

Warstwa druga, to głębokie przeświadczenie, wspólne dla całego obozu beneficjentów III RP, że władza nad Polską i dominująca pozycja społeczna należą im się w sposób niejako naturalny – zostali bowiem namaszczeni do pełnienia funkcji namiestników nadwiślańskiej kolonii przez berlińsko-brukselskie elity polityczne i biznesowe. A jeżeli lokalni aborygeni się zbuntują, to należy dołożyć wszelkich starań, by ich spacyfikować – w tym przypadku, odebrać unijne fundusze. Z przytoczonych na wstępie słów Trzaskowskiego jasno bowiem wynika, że korzystać z pieniędzy unijnych może jedynie władza „słuszna” - tj. pozytywnie odbierana przez zewnętrznych nadzorców. Na marginesie - środki te nie są żadną łaską ani jałmużną, lecz częściową i dalece niepełną rekompensatą za otwarcie na oścież naszej gospodarki na wszechstronną eksploatację – i to na długo przed akcesją do UE. Obecnie, wg premiera Morawieckiego, zagraniczne koncerny wyprowadzają z Polski dywidendy rzędu 100 mld. zł. rocznie, przy wpływach z unijnej kasy wynoszących ok. 25 mld. zł. Zatem w sensie przepływów finansowych Polska jest płatnikiem netto.

Warstwa trzecia wreszcie, to głęboka pogarda dla tubylczego „motłochu”, który w oczach „totalnej opozycji” ma być głęboko zdemoralizowany – sprzedajny, pazerny i chwiejny. Polaków wedle tej optyki można kupić obietnicami „300 miliardów” (jak we wspomnianym spocie J. Lewandowskiego) albo za „pińćset”, jeśli zaś to nie podziała – zaszantażować groźbą „zamrożenia” pieniędzy. Krótko mówiąc, „totalni” sądzą Polaków swoją miarą, przypisując społecznemu ogółowi własne cechy – zdegenerowanych, wyzutych z sumienia, sprzedajnych kanalii.


III. Trzaskowski „pasem transmisyjnym” Verhofstadta

Trzeba nadmienić, iż Trzaskowski robi tu jedynie za „pas transmisyjny” przekazujący wolę samozwańczych „władców Europy”. Można się co najwyżej dziwić jego bezmyślnej ostentacji, bowiem w przypływie niewczesnej szczerości przyznał, że Platforma czynnie za takim stanowiskiem lobbowała – i co więcej, otrzymała od swych patronów stosowne gwarancje polityczne, co nosi wszelkie znamiona zdrady. Nieco wcześniej otwartym tekstem nastawienie europejskich elit wyłuszczył w lewicowo-liberalnym „Project Syndicate” Guy Verhofstadt. Przewodniczący frakcji liberałów w europarlamencie znany z niewybrednych ataków na Polskę napisał m.in., że „jest nie do przyjęcia”, by euro-fundusze szły na państwa rządzone przez siły „nieliberalne”, postulując uzależnienie wypłat z Funduszu Spójności od „przestrzegania i egzekwowania norm praworządności” nad czym miałaby czuwać „obiektywna procedura monitoringu. Innymi słowy: środki byłyby wypłacane z klucza politycznego i w każdej chwili mogłyby zostać pod byle pretekstem cofnięte. Później jest jeszcze ciekawiej, albowiem Verhofstadt zaproponował utworzenie z „zamrożonych” środków specjalnego funduszu „na wsparcie dla uniwersytetów, ośrodków badawczych i innych instytucji społeczeństwa obywatelskiego w tym państwie” - czyli, mówiąc wprost, na ośrodki propagandowej dywersji, mające destabilizować sytuację wewnętrzną w „państwach zbaczających z właściwej ścieżki”, jak określa Polskę i Węgry. Krok dalej na tych samych łamach poszedł Sławomir Sierakowski z „Krytyki Politycznej”, pisząc: „przecież PiS i węgierski Fidesz Viktora Orbana zostały demokratycznie wybrane. Pojawia się więc pytanie dlaczego Węgrzy i Polacy nie powinni być karani za swój wybór.

Moim zdaniem, odpowiedź polskiego rządu powinna być twarda i symetryczna. Widać wyraźnie, że dotychczasowa polityka łagodzenia, dążenia do „dialogu” i „kompromisu” nie dała rezultatu – nadęci własną pychą dygnitarze pokroju Verhofstadta czy Timmermansa zwietrzyli tylko krew i zaczęli jeszcze mocniej dokręcać śrubę. Nie łudźmy się – rząd PiS jest przez liberalne unijne władze odbierany jako „ciało obce” i będzie zwalczany z całą bezwzględnością, niezależnie od tego co zrobi. Dlatego też potrzebne jest „nowe otwarcie” polegające na stanowczym walnięciu w stół i np. ogłoszeniu, że w przypadku arbitralnego cofnięcia europejskich funduszy, Polska proporcjonalnie wstrzyma wpłacanie swojej składki członkowskiej. Środki te zostałyby wówczas przekierowane bezpośrednio na projekty, które miały być sfinansowane z unijnego budżetu. Poza wszystkim, nagle może się okazać, że bez unijnej mamony też istnieje życie. W każdym razie – czas uśmiechów się skończył.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Głosuj jak chcemy...

Rynki was nauczą...

Zdradzieckie mordy najgorszego sortu

Wszyscy płacimy za „optymalizację”


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 25 (22-28.06.2018)

Berliński blamaż

Przypomnijmy może kilka wstydliwych zakamarków z pasjonujących dziejów lotniska Berlin-Brandenburg im. Willy'ego Brandta (BER) - bowiem jest o czym mówić.

Kandydat PO na prezydenta Warszawy, Rafał Trzaskowski, skrytykował plany budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego w Baranowie, nazywając je „gigantomanią premiera Morawieckiego”. Natychmiast w sukurs przyszła politykowi część mediów, również pisząc o „politycznej gigantomanii” i „lotnisku PiS”, w czym osobliwą gorliwość wykazywał springerowski „Newsweek”. Ponadto kandydat Trzaskowski raczył się wyjęzyczyć, iż CPK nie jest potrzebny, gdyż „będziemy mieli” w 2020 r. wielkie lotnisko w Berlinie. Nie wiem wprawdzie kogo miał na myśli, mówiąc „my” (i jak owo „będziemy mieli” się ma do inwestycji w innym państwie) - niemniej na jego miejscu aż tak bardzo bym się nie cieszył, bo patrząc na historię berlińskiej budowy, może się okazać, iż jest to radość mocno na wyrost.

Przypomnijmy może kilka wstydliwych zakamarków z pasjonujących dziejów lotniska Berlin-Brandenburg im. Willy'ego Brandta (BER), bowiem jest o czym mówić, a niemiecki projekt doczekał się już nawet poważnych analiz – i to bynajmniej nie pochwalnych, a pokazujących na tym przykładzie jak nie należy przeprowadzać wielkich inwestycji infrastrukturalnych. Prace nad portem lotniczym ruszyły w 2006 r., zaś pierwotny termin oddania do użytku przewidziany był na rok 2011. Szybko jednak skorygowano tę datę na czerwiec 2012 – i to wieczne przesuwanie zakończenia prac szybko stało się jedną z cech rozpoznawczych przedsięwzięcia. Do tej pory oficjalnie przekładano terminy już bodaj cztero- czy pięciokrotnie (proszę mi wybaczyć, ale gdy próbowałem to zrekonstruować po prostu się pogubiłem), zaś pierwszy kosztorys opiewający na 2,5 mld. euro w ciągu kolejnych lat konsekwentnie szybował pod niebo, by zatrzymać się (na razie) na kwocie 6,5 mld. euro. Za te pieniądze powstać ma koniec końców supernowoczesny obiekt zaspokajający potrzeby komunikacyjne nie tylko Berlina, ale i całego regionu – w co święcie wierzy Rafał Trzaskowski (oraz „Newsweek”) twierdząc, że nasz CPK zwyczajnie nie wytrzyma konkurencji z niemieckim gigantem. Póki co jednak...

No właśnie, póki co jednak już dziś wiadomo, że lotnisko będzie „moralnie przestarzałe” na samym starcie, a na dodatek z miejsca trzeba będzie je rozbudować, bo przepustowość „bazowa” przewidziana została na 27 mln. pasażerów rocznie, zaś obecnie działające berlińskie lotniska Tegel i Schonefeld (mają zostać zamknięte po otwarciu BER) już teraz odprawiają grubo ponad 33 mln. podróżnych. Na dodatek Niemcy w 2008 r. optymistycznie zamknęli rzekomo „niepotrzebne” Tempelhof. Rozbudowa ma zapewnić obsługę nawet 50 mln. osób rocznie, tylko... kiedy to będzie? Zresztą, te wieczne modernizacje i zmiany są znakiem firmowym Berlin-Brandenburg. Przykładowo, w pewnym momencie postanowiono przystosować terminal do przyjmowania ogromnych Airbusów A380, to zaś wiązało się z kompleksową przebudową dosłownie wszystkiego – od „rękawów” poprzez ciągi komunikacyjne, aż po instalację przeciwpożarową i system sterowania lotniskiem, które trzeba było w całości wymienić. Nawiasem, zabezpieczenia przeciwpożarowe okazały się bublem, a odpowiedzialna firma dyplomatycznie splajtowała... Prace ślimaczyły się tak długo, że w tym roku z kolei wymieniono wszystkie obsługujące terminal monitory, którym w międzyczasie zdezaktualizowało się pochodzące z 2012 r. oprogramowanie. Monitorów było 750, a że zostały wyprodukowane specjalnie do obsługi tego konkretnego lotniska, to nie sposób było znaleźć na nie kupca – w efekcie poszły do utylizacji. Koszt operacji – 500 mln. euro. Dodajmy, że każdy miesiąc samego utrzymania placu budowy generuje nakłady rzędu 25 mln. euro.

Podkreślam – te absurdy nie dzieją się w „bałaganiarskiej” Polsce, tylko w „uporządkowanych” Niemczech. I pomyśleć, że wzmiankowana już tu gazeta ma czelność pisać o „CPK im. Stanisława Barei”... Jak się wydaje, jedną z przyczyn opisanej tu fatalnej organizacji, chaosu kompetencyjnego i braku koordynacji działań jest trójka publicznych inwestorów – rząd federalny, Brandenburgia i Berlin. To zaś oznacza różne polityczne pomysły od szczebla centralnego po władze landów i marnotrawstwo, nie mówiąc już o uwikłaniach korupcyjnych (o czym też bywało głośno).

Obecnie oficjalną i „ostateczną” datą oddania lotniska do użytku jest jesień 2020 r. Jednak wg medialnych doniesień sprzed kilku miesięcy brakuje ok. miliarda euro na dokończenie robót, a banki nie bardzo kwapią się do kredytowania (gotowe są sfinansować ok. połowy wymaganej sumy). Na dodatek władze Berlina nie chcą słyszeć o dopuszczeniu inwestorów prywatnych. W związku z tym już teraz przebąkuje się, że otwarcie nastąpi dopiero w 2021 r. - a zaraz potem trzeba będzie przystąpić do kolejnych prac modernizacyjnych - i tak bez końca. A zatem, biorąc pod uwagę ten festiwal nieudolności, mam dla naszych niemieckich sąsiadów propozycję: dajcie już spokój, nie marnujcie sobie nerwów, czasu i środków - po prostu poczekajcie cierpliwie na nasz Baranów. W końcu, zawsze możecie otworzyć z powrotem to wasze Tempelhof, prawda?

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 24 (22-28.06.2018)

sobota, 23 czerwca 2018

Inżynieria antysemityzmu

Rzeczywistą intencją prof. Bilewicza nie jest badanie czegokolwiek, lecz przyprawienie Polakom antysemickiej gęby - by następnie nas z tego urojonego schorzenia „leczyć”.

I. Prof. Bilewicz jako podróba

Na wstępie muszę przyznać się Państwu do pewnej naiwności – otóż w swej prostoduszności sądziłem, iż słynny wynalazek „wtórnego antysemityzmu”, propagowany na krajowym gruncie przez prof. Michała Bilewicza, jest jego autorskim konceptem. Tymczasem, nic z tych rzeczy – jest to ordynarna kalka z socjologii niemieckiej przeflancowana metodą „kopiuj-wklej” na nasze poletko. Jak być może Czytelnicy kojarzą, co jakiś czas pozwalam sobie zaprzątać ich uwagę postacią prof. Bilewicza oraz aktywnością kierowanego przezeń Centrum Badań nad Uprzedzeniami, która to placówka pod pozorem działalności naukowo-badawczej stanowi w istocie jaczejkę dość agresywnej, lewackiej inżynierii społecznej – na dodatek afiliowaną przy Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, co przydaje jej poczynaniom propagandowym, powielanym następnie przez media, akademickiego splendoru.

Swojego czasu określiłem prof. Bilewicza nieco ironicznym mianem „cudownego dziecka polskiej nauki” - bowiem ów urodzony w 1980 r. psycholog społeczny habilitował się w arcymłodym jak na polskie warunki wieku 33 lat. I znów, byłem przekonany, że to ze względu na pożyteczne dla uniwersyteckiego lewactwa i możnych sponsorów „odkrycia” w rodzaju badań nad polskimi „uprzedzeniami”, tudzież wspomnianej kategoryzacji rozmaitych odmian „antysemityzmu” pozwalającej przypisać ową wstydliwą przypadłość niemal każdemu - co stanowi wymarzoną pałkę w rękach rozmaitych kapo „pedagogiki wstydu”, o „przemyśle holokaust” nie wspominając. A tu zaskoczenie – okazuje się, że do habilitowania się wkrótce po trzydziestce potrzeba jedynie odrobiny sprytu i refleksu. Wystarczy przeczytać co tam „w temacie” urodziło się w niemieckich uczelnianych kazamatach i w charakterze posłańca dobrej nowiny przenieść to do Polski. I już - „co Francuz wymyśli, Niemiec zrobi, a Polak polubi”. Aż nie chce mi się w tym miejscu wyzłośliwiać na temat rozpaczliwej wtórności polskich nauk społecznych, bo to wszystko jest zbyt przygnębiające. Nawet takie kompletne dyrdymały, jak „rodzaje antysemityzmu”, które można siedząc za biurkiem na poczekaniu wyssać z palucha, musimy wśród ochów i achów importować z Zachodu, by udowodnić przed samymi sobą, że oto nadążamy za przodującą nauką neomarksistowskiej Europy. Mentalne niewolnictwo w czystej postaci.


II. Inżynieria socjologiczna

Należy przy tym podkreślić wręcz żenujący poziom „badawczego” naśladownictwa, sprowadzonego aż do najdrobniejszych szczegółów. Snop światła mimowolnie demaskujący „osiągnięcia” prof. Bilewicza rzuca tutaj artykuł poświęcony niemieckiemu antysemityzmowi opublikowany na stronach... „Krytyki politycznej” (takie są pożytki ze śledzenia tego, co się wykluwa po lewackiej stromie Mocy). Otóż w tekście „Pole minowe, czyli Niemcy o antysemityzmie” pada odwołanie do raportu przygotowanego na zlecenie Bundestagu pt. „Antysemityzm w Niemczech – aktualny rozwój”. Przytoczone są tam m.in. pytania zadawane respondentom, mające zmierzyć poziom „antysemityzmu wtórnego”. I tak obywateli Niemiec konfrontowano ze zdaniami typu: „wielu Żydów próbuje wyciągnąć korzyści z przeszłości Trzeciej Rzeszy” czy „irytuje mnie, że dzisiaj wciąż wypomina się Niemcom przestępstwa na Żydach z czasów wojny”. A teraz sięgnijmy do rodzimego raportu Centrum Badań nad Uprzedzeniami pt. „Powrót zabobonu: antysemityzm w Polsce na podstawie Polskiego Sondażu Uprzedzeń”. Tam z kolei w sekcji poświęconej „wtórnemu antysemityzmowi” autorzy każą polskim respondentom ustosunkować się m.in. do stwierdzeń: Żydzi chcą zdobyć od Polaków odszkodowania za coś, co w rzeczywistości uczynili im Niemcy” oraz Denerwuje mnie, gdy dziś wciąż mówi się o zbrodniach popełnionych przez Polaków na Żydach”. A więc w obu „wersjach językowych” pytania sformułowane są według identycznej sztancy, różnią się jedynie dostosowaniem do lokalnego kolorytu. Bingo.

Zanim jednak nasi badacze zaczną się napawać, że mamy socjologię „jak w Niemczech” - na podobieństwo Chińczyka, któremu udało się wyprodukować wierną podróbkę Adidasa – zwrócę nieśmiało uwagę na bezsens takich zabiegów. Mianowicie, socjologia bada konkretne społeczeństwo – a co za tym idzie, również i poruszane w badaniach kwestie muszą być dostosowane do miejscowej specyfiki, o zadawanych pytaniach nie wspominając. Natomiast prof. Bilewicz wraz ze swym zespołem nie dość, że „jedzie” na najbardziej prymitywnych stereotypach dotyczących „polskiego antysemityzmu”, to jeszcze w sposób całkowicie wtórny i odtwórczy kopiuje zagadnienia będące przedmiotem zainteresowania niemieckich uczonych. Innymi słowy, usiłuje na siłę wpasować Polaków w niemiecki „model” antysemityzmu. I to już jest kompletnie od czapy, albowiem o ile taka „socjologiczna nadwrażliwość” każąca badać pozostałości antysemityzmu hitlerowskiego jest w przypadku Niemców jakoś tam uzasadniona choćby ze względu na wiadome uwarunkowania historyczne, o tyle mechaniczne przenoszenie jej na polskie realia jest czystą aberracją, kompletnie abstrahującą od społeczno-historycznego punktu odniesienia, zbiorowych doświadczeń i wszystkiego, co kształtuje ludzką mentalność na przestrzeni pokoleń. Za pomocą tej poronionej pseudo-metodologii wpiera się nam dziecko „antysemityzmu” w brzuch - i to z kąpielą, że nawiążę do frazeologii „błyskotliwej inaczej” posłanki Scheuring-Wielgus. Wszak w oczywisty sposób czym innym jest chociażby narzekanie na żydowską pazerność w ustach potomków katów, a czym innym w ustach potomków współofiar, na których usiłuje się zrzucić „odpowiedzialność zastępczą”. Tymczasem Bilewicz stawia między nimi znak równości.

Mamy więc tu specyficzny rodzaj „socjologicznej inżynierii”, w której „inżynierowie” nie biorą pod uwagę, że nauczywszy się kopiować silnik od Mercedesa, żadną miarą nie zdołają go wsadzić do „syrenki”. A coś w tym guście próbują właśnie zrobić, bowiem patrząc historycznie, taka jest mniej więcej różnica skali między zjawiskiem antysemityzmu w Niemczech i w Polsce. Czy prof. Bilewicz nie zdaje sobie z tego sprawy? Myślę, że doskonale to wie – ale jego rzeczywistą intencją nie jest badanie czegokolwiek, lecz przyprawienie Polakom za wszelką cenę odrażającej, antysemickiej gęby, po to by następnie nas z tego urojonego schorzenia „leczyć” i urabiać społeczeństwo na modłę jedynie słusznego, liberalnego wzorca kulturowego – znów, przyniesionego „w pakiecie” z „multikulturowej”, tolerancjonistycznej Europy. Jest to więc kolejny wykwit „modernizacji przez kserokopiarkę” - objaw postkolonialnych kompleksów wobec białych „bwana”. Takie podejście jako żywo przypomina „ludowe” murzyńskie rzeźby wiernie odtwarzające... parasol – obiekt pożądania afrykańskich kacyków, symbolizujący upragniony status: przynależność do cywilizacji białego człowieka.


III. Narcyzm narodowy

Tenże prof. Bilewicz od pewnego czasu zadaje szyku kolejnym pojęciem-wytrychem, którym uporczywie molestuje Polaków. Jest nim „narcyzm narodowy” (alias „narcystyczna tożsamość”, „narcyzm kolektywny” - oczywiście, również kopiuj-wklej z zachodniej psychologii społecznej). Ów „narcyzm” oznaczać ma patologiczne przewrażliwienie na własnym punkcie i kompulsywną koncentrację na tym, co mówi o nas międzynarodowe otoczenie – rzecz jasna, ze szczególnym uwzględnieniem opinii negatywnych. Wedle Bilewicza to niezdrowe przywiązanie do własnej wspólnoty ma być immanentną cechą Polaków, przejawiającą się chociażby w nieadekwatnych reakcjach na „wrzutki” o „polskich obozach śmierci”, zaś wyjątkowo niezdrowym wykwitem powyższego jest nowelizacja ustawy o IPN penalizująca przypisywanie nam zbrodni III Rzeszy. Wyraz temu przekonaniu nasz „maleńki uczony” (© S. Michalkiewicz) dał całkiem niedawno podczas sabatu zorganizowanego w Muzeum Polin przy okazji rocznicy Marca '68.

Jest to, ma się rozumieć, kolejny element inżynieryjnej układanki, mającej przebudować świadomość Polaków – już nie tylko mamy się wystrzegać „antysemityzmu” - choćby „wtórnego” i „urojonego” - lecz także nie reagować na szkalowanie, bowiem obnażamy wówczas zbiorową, narcystyczną psychozę na punkcie naszego dobrego imienia. Jak widać, obróbka postępuje – i nie jest to, niestety, jedynie bredzenie oderwanego od rzeczywistości akademika, bo to, co Bilewicz podaje w „naukowej” szacie, obudowane odpowiednim, fachowym żargonem, jest podchwytywane przez medialne ośrodki masowego rażenia i podawane ludziom w lekkostrawnej formie do bezrefleksyjnego wchłonięcia.

Na zakończenie, z tym dorabianiem Polakom kolektywnego „narcyzmu”, prof. Bilewicz niechcący dokonał klasycznej projekcji, przypisując negatywne cechy własnego narodu innej, nielubianej przez siebie zbiorowości. Trudno bowiem o bardziej drażliwą na własnym punkcie nację, niż Żydzi, wszędzie węszący antysemityzm – i idę o zakład, że gdyby nasz bohater rzucił okiem na niniejsze zdanie, to całkiem „narcystycznie” nie zawahałby się przed zdiagnozowaniem piszącego te słowa, jako żydożercy. Niechby nawet i „wtórnego”.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Antysemityzm urojony

Kasa na inżynierię społeczną


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 12 (20.06-03.07.2018)

Pod-Grzybki 132

Ajajaj! Barbara Engelking nie zostanie na drugą kadencję przewodniczącą Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej, w związku z czym wiadome media z miejsca uznały ją za męczennicę pisowskiego reżimu. Potomków żydokomuny, tradycyjnie okupującej w Polsce tego rodzaju instytucje, najbardziej rozsierdziła zapowiedź, iż premier Morawiecki przy obsadzie stanowiska będzie kierował się „polską wrażliwością”. Jużci, skandal niebywały. Przecież wiadomo, że prawo do „wrażliwości” mają tylko Żydzi - w szczególności zaś Barbara Engelking, dla której śmierć Żyda to „metafizyka”, a śmierć Polaka – „kwestia biologiczna”. Zabrać Żydom monopol na metafizykę, to jak wygonić karczmarza z arendy, albo Rotszylda z banku – gewałt!


*

Gremia akademickie protestują przeciw reformie Gowina. Hmm, nie siedzę w temacie, ale intuicyjnie wyczuwam, że nasi luminarze nie mieli nic przeciw dotychczasowym feudalno-folwarcznym stosunkom na uczelniach, gdzie każdy naukowiec po habilitacji był „szlachcicem na zagrodzie” wraz ze swoją siecią klientelistycznych powiązań i zależności obejmujących młodszą kadrę naukową - „szlachtę chodaczkową”. I dlatego w momencie, gdy Gowin zapragnął do tego radosnego systemu wprowadzić elementy rektorskiego „absolutum dominium” - nastąpił rokosz w obronie „złotej wolności”. Zgadłem?


*

Totalni” nie odpuszczają. Portal „OKO Press” zainicjował powołanie Komitetu Obrony Sprawiedliwości (KOS) mającego śledzić „naciski” i „wspierać” szykanowanych sędziów. Czytaj – donosić za granicę i domagać się „sankcji”. Brzmi wojowniczo, ale moim zdaniem bez Kijowskiego i „Trójzęba” cała szopka się nie liczy. Swoją drogą, KOS to taki ptaszek znany z wdzięcznego pogwizdywania. I tyle właśnie te ptaszki mogą – nagwizdać.


*

Niemców boli projekt Centralnego Portu Komunikacyjnego w Baranowie i bardzo by chcieli jakoś go utrącić – ale, że nie wypada im tak wprost, to wydelegowali Trzaskowskiego, który szczerze oznajmił, że CPK jest niepotrzebny, bo niedługo „będziemy mieli” lotnisko w Berlinie. Flankował go „Lisweek” grzmiąc o „gigantomanii”. Hmm, w Berlinie budowa lotniska ślimaczy się chyba od czasów kajzera Wilhelma, kilkukrotnie przekroczono kosztorys – a końca nie widać. Wiecie co? Poczekajcie te parę lat na nasz Baranów. Na cholerę wam ta teutońska gigantomania...


*

W Niemczech trwa sezon szparagowy i jak co roku tamtejsi plantatorzy załamują ręce, że nie mają pracowników, bo Polakom i Rumunom już się nie chce tyrać – co wcześniej było dla nich naturalnym porządkiem rzeczy. Dziwne, przecież Niemcy całkiem niedawno przyjęli jakieś półtora miliona migrantów – i nadal nie ma komu zbierać tych szparagów? A za łeb jednego z drugim – i na pole do bauera! Zapomnieli już, jak to się robi? Najpierw „hande hoch” - a potem arbeit, ordnung, schneller, schneller! Trzeba tylko pola otoczyć drutami, żeby się skubańce nie rozbiegli – ale szczęśliwie Trump wprowadził cła na metale, więc spadną ceny i nawet tanio wyjdzie.

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 12 (20.06-03.07.2018)

niedziela, 17 czerwca 2018

Dr Ewa Kurek do Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej?

Panie Premierze, pozwalam sobie zasugerować kandydaturę dr Ewy Kurek na funkcję Przewodniczącej Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej kolejnej kadencji.

I. Męczeństwo Barbary Engelking

W minionych dniach przez liberalno-lewicowe media przetoczył się zbiorowy jęk grozy. Powodem do wszczęcia tzw. paniki moralnej stała się (nieoficjalna) zapowiedź „wyrzucenia” prof. Barbary Engelking z funkcji przewodniczącej Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej. Protestujący twierdzą, iż jest to „kara” za napisaną wspólnie z prof. Dariuszem Grabowskim książkę „Dalej jest noc” przedstawiającą udział Polaków w mordowaniu Żydów jako normę w okupacyjnej rzeczywistości. Prezes PAN, prof. Jerzy Duszyński, w liście do premiera Mateusza Morawieckiego rozdziera szaty, że utrata „stabilności działania oraz składu Rady” będzie kolejnym – po nowelizacji Ustawy o IPN – krokiem pogarszającym polskie relacje z Izraelem, diasporą i USA. Prof. Dariusz Stola (dyrektor muzeum „Polin”) prorokuje, iż nowej Rady „nikt nie będzie traktował poważnie”. Wszyscy razem zaś przechodzą do porządku dziennego nad faktem, że takie postawienie sprawy jest otwartym zanegowaniem naszej suwerenności – oznacza bowiem, iż premier winien powoływać szefa swojego organu doradczego pod zewnętrzne dyktando. Tyle, jeśli chodzi o telegraficzne streszczenie tonu dominującego w organach „totalnej opozycji”. Poza prostą dychotomią skonstruowaną na zasadzie: z jednej strony bezkompromisowy naukowiec nie wahający się obnażać ciemnych kart polskiej historii, z drugiej zaś mściwi i małostkowi siepacze z PiS-u – nie ma tam niczego więcej.

Zanim jednak przejdziemy dalej, kilka słów o samej instytucji. Międzynarodowa Rada Oświęcimska powołana została w 2000 r. zarządzeniem premiera Jerzego Buzka w miejsce działającej dotychczas Międzynarodowej Rady Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Ma formalny status organu pomocniczego Prezesa Rady Ministrów, zaś jej członkowie powoływani są na 6-letnią kadencję. Zajmuje się opiniowaniem, doradztwem i wspomaganiem zarówno działalności muzeum Auschwitz-Birkenau, jak i innych placówek upamiętniających hitlerowskie miejsca zagłady. Obecną przewodniczącą jest Barbara Engelking (od 2014 r. - w miejsce zmarłego Władysława Bartoszewskiego). Kadencja obecnego składu Rady upływa jesienią bieżącego roku.

Zatem, mamy obaloną pierwszą manipulację: otóż nikt Barbary Engelking nie „zwalnia”, ani nie „wyrzuca” - po prostu w tym roku kończy się jej kadencja i prawdopodobnie nie zostanie powołana na następną. Nominowanie przewodniczącego jest wyłączną prerogatywą premiera – najwyraźniej jednak protestujący nie są w stanie przyjąć tej prostej prawdy do wiadomości, a Barbara Engelking stała się z miejsca kolejną męczennicą „pisowskiego reżimu”.


II. Sami swoi

Trzeba jednak przyznać, że polityka personalna kolejnych rządów mogła dotychczasowych beneficjentów utwierdzić w przeświadczeniu, że Rada Oświęcimska została im oddana we władanie raz na zawsze, zaś rola premiera sprowadzać się będzie do podżyrowywania wskazanych mu „właściwych” kandydatur. Oni najzwyczajniej w świecie uznali, iż posiedli monopol na tematykę Zagłady, niemieckich obozów, tudzież relacji polsko-żydowskich w czasie wojny i po niej. A monopol ten otrzymali bądź ze względu na pochodzenie, bądź też poprzez odpowiednie poglądy potwierdzone towarzyskim glejtem wystawionym przez grono „autorytetów”. Toteż dotychczas owo gremium uzupełniało się de facto przez kooptację wedle ściśle przestrzeganego klucza: przedstawiciele środowisk żydowskich, przedstawiciele Izraela, ludzie tzw. lewicy laickiej oraz kato-lewicy (dobrze jest zaświecić koloratką bądź nawet biskupią tiarą w charakterze listka figowego) plus na dokładkę kliku zachodnich liberałów zaangażowanych w „dialog” z Żydami. Biorąc pod uwagę zarysowany tu kontekst, nie dziwi, że zapowiedź nieprzedłużenia kadencji przewodniczącej została potraktowana niczym uzurpacja.

Aby nie być gołosłownym, oto kilka przykładów z obecnego składu Rady Oświęcimskiej: prof. Barbara Engelking – przewodnicząca; wiceprzewodniczący – Avner Shalev, dyrektor generalny Yad Vashem; kolejny wiceprzewodniczący – Henryk Wujec; Ronald Lauder – przewodniczący Światowego Kongresu Żydów; prof. Dariusz Stola – dyrektor muzeum „Polin”; David Harris – dyrektor wykonawczy American Jewish Committee; dr Piotr Cywiński – dyrektor Muzeum Auschwitz-Birkenau; dodajmy jeszcze abp. Grzegorza Rysia, kojarzonego mocno z „liberalnym” nurtem w Kościele.

Pełny skład Rady dostępny jest na stronach muzeum – tu tylko dodam, że przygniatającą większość stanowią albo osoby pochodzenia żydowskiego, albo aktywnie wspierające żydowską agendę polityki historycznej. Oczywiście, obecność Żydów w takim gremium jest naturalna – jednak rzucająca się w oczy nierównowaga ma określone konsekwencje w postaci chociażby zdominowania aktywności Rady przez tematykę holokaustu i marginalizowania cierpień innych narodowości, w tym Polaków. Mówiąc wprost, taka dysproporcja w składzie personalnym odzwierciedla kreowany na użytek światowy „nacjonalistyczny” obraz obozu w Auschwitz jako miejsca zagłady Żydów – i tylko Żydów.

Na powyższe nakłada się okoliczność, że nie sposób oddzielić działalności członków Rady od innych form ich zaangażowania publicznego. Pozostając tylko przy obecnej przewodniczącej – Barbara Engelking znana jest ze swojego skrajnie stronniczego i „etnocentrycznego” spojrzenia na relacje polsko-żydowskie w czasie niemieckiej okupacji. Do annałów przeszła jej stricte szowinistyczna wypowiedź, że dla Polaków „śmierć to była kwestia biologiczna, naturalna – śmierć jak śmierć, a dla Żydów była to tragedia, to była metafizyka, spotkanie z Najwyższym”. Innymi słowy, tylko Żydzi mają wystarczająco wysublimowane życie duchowe, by pojmować całe misterium śmierci – reszta to byty niższe, wegetujące wyłącznie na poziomie „biologicznym”. I pomyśleć, że to Polakom zarzuca się narodową megalomanię... Jeżeli dodać publikacje pani Engelking koncentrujące się niemal wyłącznie na podkreślaniu polskiej odpowiedzialności i winy za holokaust (a do tego obecność w Radzie prof. Stoli, organizatora antypolskich sabatów w muzeum „Polin”), to należy uznać ten organ w jego obecnym kształcie za kolejny rozsadnik antypolonizmu i „pedagogiki wstydu”. Przedstawicielom Światowego Kongresu Żydów czy Komitetu Żydów Amerykańskich pozostaje tylko przyglądać się i aprobująco kiwać głowami.


III. Dr Ewa Kurek do MRO!

Kończąc, pozwolę sobie na apel do premiera Mateusza Morawieckiego.

Panie Premierze, mając na względzie zarówno renomę i wiarygodność Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej, jak i konieczność desygnowania do tego gremium osób o nieposzlakowanej reputacji i dorobku, pozwalam sobie zasugerować kandydaturę dr Ewy Kurek na funkcję Przewodniczącej MRO kolejnej kadencji. Dr Ewa Kurek ma na swoim koncie niekwestionowane i często pionierskie osiągnięcia naukowe w tematyce holokaustu oraz relacji polsko-żydowskich. Jest autorką chociażby takich prac, jak: Dzieci żydowskie w klasztorach” (z przedmową Jana Karskiego); „Poza granicą solidarności. Stosunki polsko-żydowskie 1939-1945”; „Polacy i Żydzi – problemy z historią” czy „Jedwabne – anatomia kłamstwa”. Znana jest z nonkonformizmu i odporności na naciski – co udowodniła inicjując akcję zbierania podpisów pod obywatelskim wnioskiem o wznowienie ekshumacji w Jedwabnem. Kolejnym atutem zapewniającym niezależność dr Ewy Kurek na stanowisku przewodniczącej Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej jest jej apolityczność oraz powszechnie znana obojętność na oficjalne zaszczyty i wyróżnienia – ta cecha charakteru gwarantuje, że pełniąc swą funkcję nie będzie się kierowała własnym interesem i chęcią zachowania za wszelką cenę posady.

Panie premierze, minister Jarosław Gowin w niedawnej wypowiedzi dla PAP wyraził nadzieję, iż podejmie Pan decyzję „kierując się przede wszystkim polską wrażliwością”. Postać pani dr Ewy Kurek, jej klasa jako naukowca i człowieka oraz niekwestionowany patriotyzm stanowią najlepszą rękojmię, iż wrażliwość ta na tak newralgicznym stanowisku zostanie dochowana.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Lewacka nagonka na dr Ewę Kurek

Jedwabne – czas prawdy


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 24 (15-21.06.2018)

Dekoncentracja – kolejne podejście?

Albo zerwiemy ze statusem medialnej kolonii, albo kolejnym rządom pozostaną bezsilne złorzeczenia na dominację zagranicznego kapitału.

Piotr Zaremba w „Dzienniku Gazecie Prawnej” (powołując się na „bliskiego współpracownika” Jarosława Kaczyńskiego) podał, iż w PiS powrócił temat dekoncentracji mediów. Stosowna ustawa miałaby zostać uchwalona jeszcze jesienią tego roku – co oznacza, że wpisałaby się w kampanię samorządową. Jarosław Kaczyński dał ponoć wstępnie „zielone światło”, prace nad projektem trwają w MKiDN i wszyscy tylko czekają na ostateczny sygnał od prezesa. Oczywiście, działające na naszym rynku podmioty z zagranicznym kapitałem zareagowały na to doniesienie tradycyjnym alarmem spod znaku „autorytarna władza chce zdusić medialną krytykę i wolność prasy”. Warto tu nadmienić, iż owa „wolność” tak naprawdę sprowadza się do uczestnictwa w politycznej dywersji obliczonej na wewnętrzną destabilizację Polski, w czym osobliwą gorliwość wykazują ośrodki niemieckie, nawet niespecjalnie ukrywające, że mają na celu obalenie obecnego rządu - skrajnie niewygodnego dla ich mocodawców - i przywrócenie status quo sprzed 2015 r. Ot, taka agentura wpływu masowego rażenia.

Informacje „DGP” stanowczo zdementowała rzeczniczka PiS Beata Mazurek, twierdząc, iż jest to „fake news” i generalnie nie ma tematu. W podobnym duchu wtórował jej marszałek Senatu Stanisław Karczewski. Cóż, tego typu doniesień mieliśmy okazję wysłuchiwać od 2015 r. wielokrotnie i każdorazowo przebiegały one w rytmie: repolonizacja mediów jest naszym priorytetem - już, już zaraz ruszymy – mamy kilka wariantów ustawy - jednak nie, sytuacja się skomplikowała – generalnie jesteśmy za, ale moment jest nieodpowiedni – i nieodmienny finał: odkładamy projekt do zamrażarki. Jeszcze na początku tego roku premier Morawiecki deklarował, że „nie ma pośpiechu”, a z kręgów rządowych szły sygnały, że nie będziemy otwierać „nowego frontu” w napiętych relacjach z zagranicą. Tymczasem niedawno tenże premier Morawiecki grzmiał we Wrocławiu, że 80 proc. mediów jest w rękach politycznych przeciwników rządu, a prasa regionalna znajduje się w 95 proc. pod kontrolą zagranicznych koncernów.

Czyżby zatem przestawienie wajchy? Niekoniecznie. Gołym okiem widać, że ścierają się dwie wzajemnie blokujące się frakcje - „jastrzębi” i „gołębi”. Pierwsi faktycznie chcieliby utrącić dominującą pozycję zagranicznego kapitału na medialnym rynku, drudzy zaś uprawiają swoisty „kult świętego spokoju” pokrywany zaklęciami o politycznej racjonalności – bo spór z Komisją Europejską o sądownictwo, bo Polska po nowelizacji ustawy o IPN ma i tak wystarczająco złą prasę na świecie, bo trwają negocjacje budżetowe z Brukselą...

Tymczasem sytuacja jest, wbrew pozorom, dość prosta. Nad kwestią „dekoncentracji”, „repolonizacji” czy jak to zwał, wiszą dwa zagrożenia - z czego jedno jest fikcyjne, drugie zaś realne. Zagrożeniem fikcyjnym jest obawa, że ustawa dekoncentracyjna pogorszy naszą sytuację przetargową w sporze z Unią Europejską. Warto przyjąć do wiadomości, że Bruksela będzie zwalczała wszelkimi możliwymi metodami obecny rząd bez względu na to, co ten zrobi lub czego nie zrobi. Te wszystkie trybunały konstytucyjne, niezależność sądownictwa czy właśnie rynek medialny – to jedynie preteksty. W optyce eurokratów PiS jest „ciałem obcym” - „nieliberalnym” ugrupowaniem, które należy zwalczać bez względu na wszystko. Warunkiem względnego spokoju byłaby tylko stuprocentowa kapitulacja, sprowadzająca się do uznania przez Polskę swojego kolonialnego statusu – politycznego, gospodarczego oraz ideologicznego. Tak więc histeryczną reakcję Brukseli trzeba z góry wliczyć w koszty i robić swoje.

Drugie zagrożenie, realne, to kwestia umów o wzajemnym popieraniu inwestycji (BIT), jakie łączą nas z kilkudziesięcioma państwami – w tym z krajami macierzystymi zagranicznych medialnych potentatów. W umowy te wmontowany jest mechanizm ISDS pozwalający inwestorowi pozywać państwo-gospodarza przed międzynarodowy arbitraż i domagać się odszkodowań np. z tytułu wywłaszczenia (w tym również „wywłaszczenia z zysków”). Skutkiem powyższych umów jest chociażby tzw. „efekt mrożący” („chilling effect”) - państwo celowo wstrzymuje się od posunięć mogących narazić je na straty finansowe. W przypadku korowodów wokół dekoncentracji najprawdopodobniej obserwujemy właśnie to zjawisko. Pytanie, czy nie warto ponieść ryzyka procesu, tym bardziej, że nie jesteśmy tak całkiem bez argumentów – począwszy od powołania się na zapisy dekoncentracyjne obowiązujące w innych krajach UE, po wykazanie, że rzekome „wywłaszczenie z zysków” nie ma pokrycia w „zyskowności” wykazywanej na potrzeby zeznań podatkowych CIT. Jeżeli TVN wykazuje niemal co roku straty, a np. Ringier Axel Springer Polska przy dochodzie 13 269 315 zł. „wypracował” 170 306 zł. podstawy opodatkowania i w związku z tym zapłacił... 32 358 zł. CIT (dane Min Fin) – to o jakim „wywłaszczeniu z zysków” tu mówimy?

Jedno jest pewne - albo zerwiemy ze statusem medialnej kolonii, albo kolejnym rządom pozostaną bezsilne złorzeczenia na dominację zagranicznego kapitału.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Ech, ta repolonizacja...


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 23 (15-21.06.2018)

środa, 13 czerwca 2018

Wielka Brytania – państwo lewackiego faszyzmu

Czy brytyjskie władze wysłuchają petycji ws. Tommy'ego Robinsona? Czy też może liczą po cichu, że problem niepokornego aktywisty sam się „rozwiąże”?

I. Gag order

Kiedy niedawno opisywałem na łamach „Warszawskiej Gazety” mord sądowy dokonany rękami lekarzy na Alfiem Evansie, nazwałem Wielką Brytanię „lewackim imperium zła”. Sprawa skazanego na 13 miesięcy więzienia Tommy'ego Robinsona pokazuje, że w tym określeniu nie było cienia przesady – więcej, dzisiejszy Albion to kraj szalejącego, lewackiego faszyzmu, którego oficjalną doktryną stały się najdziksze odloty z zakresu political correctness. Hołdują im (lub boją przeciwstawić, co na jedno wychodzi) wszystkie liczące się ugrupowania polityczne z rzekomymi „konserwatystami” włącznie, zaś na straży ideologicznego zamordyzmu postawiono instytucje publiczne, wraz z państwowym aparatem przemocy i wymiarem sprawiedliwości.

Tommy Robinson (własc. Stephen Yaxley-Lennon) – znany brytyjski aktywista społeczny, założyciel English Defence League i dziennikarz obywatelski – naraził się tym, że relacjonował sprzed budynku sądu w Leeds za pomocą smartfona proces gangu pakistańskich gwałcicieli. Uczynił to wbrew sądowemu zakazowi informowania (tzw. gag order) – jest to specyficzne dla Wysp rozwiązanie prawne pozwalające sądowi nałożyć swoisty knebel informacyjny, jeśli podawanie wiadomości o procesie mogłoby zdaniem sędziego wpłynąć na jego przebieg, np. poprzez wywieranie presji społecznej. Swoją drogą, nie za dobrze świadczy to o odporności psychicznej i „niezawisłości” tamtejszych sędziów – ale jakoś organizacje międzynarodowe i NGO'sy tak wyczulone na poziom praworządności w Polsce i na Węgrzech oraz na kwestię transparentności, dziwnym trafem przechodzą nad tym do porządku dziennego.

W każdym razie, Robinson złamał gag order – a że w jego przypadku była to recydywa, to z miejsca został zapakowany przez policję do radiowozu i odwieziony na „dołek”. Należy podkreślić, że jego obecność w żaden sposób nie wpływała na to, co dzieje się na sali rozpraw – nie nawoływał do zamieszek, nie próbował wszczynać awantur. Mimo to, nastąpił ekspresowy proces (w ciągu doby od zatrzymania), w którym jako się rzekło, zasądzono mu trzynaście miesięcy więzienia. I tu uwaga – w przypadku tego wyroku sąd również zarządził zakaz informowania o sprawie. Żadne brytyjskie medium – gazeta, telewizja, radio, portal internetowy – nie miało prawa poinformować opinii publicznej nie tylko o przebiegu rozprawy, ale nawet o samym fakcie skazania! Okazało się, że jeden facet z telefonem komórkowym stanowi śmiertelne zagrożenie dla porządku publicznego i brytyjskiego systemu sprawiedliwości.


II. Pełzający totalitaryzm

Na pierwszy rzut oka, mamy tu konflikt wartości – z jednej strony prawidłowy proces, który ponoć byłby narażony na szwank poprzez upublicznianie jego przebiegu. Z drugiej jednak mamy wolność słowa i prawo do informacji – fundamentalne swobody obywatelskie, którymi szczyci się „najstarsza demokracja świata”. Tyle, że jest to konflikt pozorny – instytucja gag order, pierwotnie mająca stronom postępowania zagwarantować uczciwy i bezstronny proces, uległa w systemie wyspiarskiego sądownictwa wynaturzeniu i dziś służy przede wszystkim do zamykania ust. Ten wybieg jest np. stosowany nagminnie w sprawach o odebranie dziecka rodzicom i przekazanie go pod nadzór wszechwładnej opieki społecznej (dla „dobra dziecka” oczywiście) – co w tamtejszych realiach może się przydarzyć każdemu i pod byle pretekstem. Skrępowani sądowym nakazem milczenia rodzice nie mają prawa nawet nagłośnić swojej krzywdy – bo narażają się na sankcję karną. Innymi słowy, gag order jest po prostu rodzajem prewencyjnej (i represyjnej zarazem) cenzury, często skrywającej stronniczość sędziów. Zatem nie mamy tu konfliktu równorzędnych wartości, lecz starcie wolności z instytucjonalnym, nakładanym „po uważaniu” kagańcem. A to jest już cechą systemów totalitarnych.

Oczywiście, totalniactwo brytyjskie (podobnie, jak resztę zalewaczonego Zachodu) charakteryzuje „rozwodnienie” - nikt nie dekretuje nowego systemu oficjalnie, jest on zaprowadzany stopniowo i tylnymi drzwiami, metodą „gotowania żaby”. Jednak skutek – przy zachowaniu całego demokratycznego sztafażu – jest taki, że w kluczowych momentach wszystkie zainteresowane organy stają w zwartym szeregu i wykazują się ideologiczną dyscypliną godną kompartii – to zaś przekłada się na konkretną politykę państwa.


III. Ofiary multi-kulti

W interesującym nas tu przypadku, państwo brytyjskie, hołdujące lewackim urojeniom spod znaku wojującego tolerancjonizmu, multi-kulti, walki z „mową nienawiści” itp. wykazywało się absolutnie świadomą i celową indolencją w kwestii działających w poczuciu bezkarności imigranckich gangów sutenerów i gwałcicieli. Prym wiedli tutaj Pakistańczycy – ich grupy przestępcze funkcjonowały bez przeszkód całymi latami w Newcastle, Rotherham, Rochdale, Oxfordzie, Telford, Derby, Keighley, Peterborough... Liczba ofiar szła w tysiące. Nieletnie dziewczęta gwałcono i zmuszano do prostytucji przy całkowitej bierności lokalnych władz i policji bojących się panicznie oskarżeń o „islamofobię”. Policja niemal każdorazowo uznawała ofiary za „niewiarygodne” i odsyłała dziewczyny z kwitkiem – sprawę ułatwiał fakt, że często pochodziły z nizin społecznych, zatem stereotypowo uznawano je za zwykłe „puszczalskie”. Dopiero, gdy wzburzenia miejscowych społeczności nie dało się już dłużej ignorować, przystąpiono do działania – miejsce miały pierwsze procesy i wyroki (często brak o nich bliższych informacji ze względu na nagminnie stosowany gag order). Były to jednak akcje ewidentnie wymuszone, wokół których budowano medialną atmosferę niedomówień – np. określając sprawców jako „azjatyckich gangsterów” (jużci, Pakistan leży w Azji), bądź w ogóle nie informując o ich etnicznej przynależności, by nie szkodzić „jedności społeczeństwa”. Słów „islam” czy „muzułmanie” wystrzegano się jak ognia – co jest o tyle bulwersujące, że sami gwałciciele często nie kryli, że kierowały nimi pobudki religijne: w ich oczach nastolatki prowadzące się i ubierające „nieskromnie” nie zasługiwały na nic innego, niż na gwałt. Zazwyczaj zbiorowy.

Jednocześnie głównym „zagrożeniem” zdiagnozowanym przez brytyjskie władze stali się „prawicowi ekstremiści” - czyli ci, którzy ośmielali się głośno artykułować swój sprzeciw. W konsekwencji, w ostatnim czasie na wielomiesięczne kary więzienia skazani zostali m.in. przywódcy antyimigracyjnego ugrupowania Britain First - Paul Golding i Jayda Fransen. Ich skazano za „szerzenie nienawiści na tle religijnym i światopoglądowym”. Na Tommy'ego Robinsona, jak widać, udało się znaleźć inny paragraf – złamanie „świętego” gag order. Dodatkową sankcją „prywatną” było natychmiastowe skasowanie profili ww. „ekstremistów” przez media społecznościowe na których się udzielali. Partnerstwo publiczno-prywatne w pełnej krasie.


IV. Wyrok śmierci?

Jak można było się domyślać, przypadek Robinsona nie zainteresował różnych zawodowych obrońców praw człowieka w rodzaju Amnesty International (wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby w Polsce potraktowano w ten sposób jakiegoś kodziarza, albo „ubywatela RP”). Na szczęście, obudziło się (wreszcie!) brytyjskie społeczeństwo. Protest przeciw zakazowi informowania o skazaniu działacza zgromadził na ulicach Londynu w ostatni weekend maja wielotysięczne tłumy – w efekcie, gag order został cofnięty i o sprawie Robinsona można już mówić legalnie. Wciąż jednak pozostaje w więzieniu – i tu dochodzimy do kolejnego aspektu wydarzeń. Tommy Robinson jest postacią powszechnie znaną, a w angielskich więzieniach muzułmanie stanowią dominującą liczebnie i bardzo agresywną grupę – Paul Golding zdążył już przypłacić pobyt za kratkami ciężkim pobiciem. Oznacza to, że ponad rok w takim otoczeniu może dla Robinsona oznaczać tak naprawdę wyrok śmierci. Dlatego też trwa społeczna akcja zbierania podpisów pod petycją o jego uwolnienie. Czy brytyjskie władze wysłuchają? Czy też może liczą po cichu, że problem niepokornego aktywisty sam się „rozwiąże”?

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Wielka Brytania – lewackie imperium zła


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 23 (08-14.06.2018)

Rynki was nauczą...

Zabawa w demokrację kończy się tam, gdzie zaczyna się walka o pieniądze oraz polityczne interesy samozwańczych „przywódców Europy”.

Niemiecki komisarz UE ds. budżetu, Guenther Oettinger, popisał się w wywiadzie udzielonym „Deutsche Welle” iście teutońską butą. Odpytywany na okoliczność kryzysu politycznego we Włoszech (było to po utrąceniu przez prezydenta Mattarellę rządu Giuseppe Conte i desygnowaniu „technicznego” premiera Carlo Cottarelliego) stwierdził, używając formy pluralis maiestatis, iż „mamy zaufanie do prezydenta Włoch” oraz „nowego technokratycznego rządu”, a ponadto podkreślił wiarę, że „ewentualne wybory przyniosą taki wynik, by Włochy mogły być rządzone w duchu proeuropejskim”. Całość wieńczy spiżowe zdanie: „rynki wskażą włoskim wyborcom na kogo głosować”. Jak wiadomo, ostatecznie „technokrata” Cottarelli (były dyrektor wykonawczy MFW, odpowiedzialny we Włoszech za drakońskie cięcia finansowe) zrezygnował z formowania gabinetu, a nowym premierem zostanie jednak popierany przez Ligę i Ruch 5 Gwiazd Giuseppe Conte. Stało się tak w obawie, że Włosi w zemście za zignorowanie ich woli mogą w przedterminowych wyborach jeszcze liczniej zagłosować na „barbarzyńców”, jak medialno-polityczny mainstream nazwał zwycięskie ugrupowania. Jedynym znaczącym ustępstwem „populistów” było przesunięcie eurosceptycznego Paolo Savony (m.in. przeciwnika strefy euro) ze stanowiska ministra finansów na fotel... ministra ds. europejskich.

Niemniej, słowa Oettingera warto sobie zapamiętać, bowiem jak w soczewce skupiają one arogancję euromandarynów i ich przeświadczenie, że władni są meblować Europę wedle własnego uznania, nawet jeżeli oznacza to jawne pogwałcenie woli większości. To tyle, jeśli chodzi o „demokrację”, którą owo towarzystwo przy innych okazjach nieustannie wyciera sobie twarze. Schemat ich myślenia jest z gruntu totalitarny: wyborcy mają głosować na „właściwe” partie – a jeśli się zbuntują, zostaną przywołani do porządku. W przypadku Włoch takim instrumentem dyscyplinującym miałyby być „rynki” (czytaj – globalni spekulanci, agencje ratingowe i międzynarodowe instytucje finansowe), które poprzez wywindowanie rentowności obligacji doprowadziłyby do kryzysu finansowego w tym kraju (cyt.: „Oczekuję, że kolejne tygodnie pokażą, że rynki, obligacje i rozwój gospodarczy Włoch mogą być tak decydujące, że będzie to dla wyborców sygnałem, by nie głosować na prawicowych i lewicowych populistów”). Innymi słowy, mieliśmy próbę otwartej ingerencji w sprawy wewnętrzne kraju członkowskiego – i niemal się udało. Warto tu przypomnieć, że ostatnim włoskim premierem z naprawdę demokratyczną legitymacją był Silvio Berlusconi, zmuszony do ustąpienia jesienią 2011r. Wszyscy kolejni – aż do teraz – byli de facto brukselskimi figurantami, mającymi wdrażać zalecenia swych mocodawców. Taką marionetką jest również prezydent Sergio Mattarella, do ostatniej chwili usiłujący sabotować werdykt wyborczy włoskiego społeczeństwa, by stało się zadość oczekiwaniom person pokroju Oettingera – za co, nota bene, przywódca Ruchu 5 Gwiazd Luigi di Maio zagroził mu impeachmentem za zdradę stanu.

Teraz pomyślmy – jeśli tak zamordystyczne kroki są podejmowane wobec członka-założyciela wspólnoty europejskiej i czwartej gospodarki UE, to co dopiero mówić o takich krajach, jak Polska? Nie tak dawno temu omawiałem tu artykuł Guya Verhofstadta zamieszony w „Project Syndicate”, gdzie otwartym tekstem wygrażał nam, że „jest nie do przyjęcia”, by europejskie fundusze wzmacniały kraje na czele których stoją „nieliberalne rządy”. Wychodzi na to, że ideologicznie pojmowany „liberalizm” (koniecznie lewicowy, bo z gospodarczym liberalizmem UE pożegnała się już dawno), stał się niepostrzeżenie oficjalną doktryną Unii – o czym jakoś dziwnie nie było mowy, gdy przystępowaliśmy do wspólnoty. Wzmiankowany na wstępie wywiad niemieckiego komisarza jedynie potwierdza te hegemonistyczne uzurpacje Brukseli.

Verhofstadt wprawdzie asekuracyjnie zastrzega, że obcięcie eurofunduszy nie ma na celu karania obywateli – lecz po pierwsze, gdyby budżet UE wszedł w życie w obecnym kształcie, to „ukaranie” dokonałoby się samo przez się; po drugie – groźby Oettingera wystosowane wobec Włochów, którym wybór mają wskazywać „rynki”, stanowią jawne zrzucenie maski; po trzecie wreszcie – są i tacy, którzy ukaranie niesubordynowanych społeczeństw postulują zupełnie jawnie. Oto Sławomir Sierakowski ze skrajnie lewicowej „Krytyki Politycznej” wtórując Verhofstadtowi na łamach „Project Syndicate” stwierdza: „przecież PiS i węgierski Fidesz Viktora Orbana zostały demokratycznie wybrane. Pojawia się więc pytanie dlaczego Węgrzy i Polacy nie powinni być karani za swój wybór”. Idę o zakład, że Sierakowski jedynie dopowiedział głośno to, co unijni politycy mówią między sobą – a to z kolei oznacza, że zabawa w demokrację kończy się tam, gdzie zaczyna się walka o pieniądze oraz polityczne interesy samozwańczych „przywódców Europy”. Problem w tym, że podobne kroki stanowią jedynie wodę na młyn tak wyklinanych „populistów” - ale euro-dygnitarze są zbyt zaślepieni własną pychą, by to zauważyć.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Głosuj jak chcemy...

Włochy w uścisku Brukseli


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 22 (08-14.06.2018)