niedziela, 29 lipca 2018

Opozycyjne deja vu

Drodzy „totalni”, wbrew temu, co wam się roi w głowach – nie jesteście ofiarami reżimu. Jesteście ofiarami losu.

I. Mroczne czasy

Nie wiem jak Państwo, ale ja obserwując konwulsje szeroko rozumianej „totalnej opozycji” (od polityków, poprzez media, a skończywszy na społecznym zapleczu) odnoszę wrażenie swoistego deja vu. Wszystko to już było, wszystko już widziałem i słyszałem – i niemoc polityczną, i histeryczną publicystykę, i radykalizację nastrojów przeciwników władzy. Więcej – po części sam w tych paroksyzmach brałem udział i podpisywałem się pod alarmistycznymi tezami, formułując w różnych miejscach kasandryczne wizje przyszłości. Było to raptem kilka lat temu, za czasów potęgi PO, kiedy mogło się wydawać, że „znikąd nadziei”, a system zafundowany Polsce przez ekipę Tuska przeżre nasz kraj do tego stopnia, że odwrócenie go stanie się zwyczajnie niemożliwe. Na dodatek można było odnieść wrażenie, że stanie się tak przy poparciu lub w najlepszym razie obojętności przytłaczającej większości Polaków. Ba, był czas, gdy z różnych miejsc podnosiły się głosy, że bez „kryterium ulicznego” i jakiejś rewolty się nie obejdzie, jeśli chcemy ocalić Ojczyznę przed ostatecznym upadkiem. Pod tym względem szczególnie przygnębiający był okres po Tragedii Smoleńskiej.

Pamiętamy to, prawda? Herr Tusk jako folksdojcz na pasku Angeli Merkel, Sikorski oddający hołdowniczo w Berlinie Polskę i Europę pod niemiecką kuratelę, prezydent „Komoruski” jako gwarant zachowania wpływów Kremla i komunistycznej wojskowej bezpieki, posmoleński „reset” stosunków z Rosją na życzenie Berlina i Waszyngtonu rządzonego przez tandem Obama – Hillary Clinton, NATO dogadujące się z Putinem i wizje „wspólnej przestrzeni bezpieczeństwa od Lizbony do Władywostoku” (to znów Sikorski)... Przecież nawet Kościół brał w tym wówczas udział za sprawą przewodniczącego KEP abp. Józefa Michalika podpisującego na Zamku Królewskim w Warszawie wraz z agentem KGB patriarchą Cyrylem deklarację o „pojednaniu” między narodami polskim i rosyjskim. Swoją drogą, w wywiadzie dla KAI abp. Michalik wyznał, iż „na obecnym etapie nie możemy tego kroku nie uczynić” - co także rzuca snop światła na ówczesne uwarunkowania i chciałbym tylko wiedzieć, kto dostojnemu hierarsze uświadomił jaki to wówczas mieliśmy „etap” wymagający takiego „kroku”.

W tle mieliśmy natomiast niewyjaśnioną po dziś dzień aktywność „seryjnego samobójcy” likwidującego niewygodnych świadków i ekspertów zaangażowanych w wyjaśnianie Smoleńska, mord polityczny dokonany w Łodzi przez Ryszarda Cybę na Marku Rosiaku, arogancję władzy przekonanej że PiS wraz ze swymi zwolennikami „wymrze jak dinozaury” (Tusk), aranżowane pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu rozróby i ekscesy pijanej tłuszczy z udziałem prowokatorów pokroju Andrzeja Hadacza czy sutenera Zbigniewa S. ps. „Niemiec” (z przyzwalającą biernością policji), prowokacje podczas kolejnych Marszy Niepodległości wraz z pałowaniem demonstrantów i całą resztą repertuaru aparatu przemocy, aresztowaniami i procesami, no i wreszcie – rozkradanie państwa, afery, wyprowadzanie z Polski za milczącą zgodą fiskusa miliardów dolarów rocznie... Nawiasem, niemal nic z wymienionych nieprawości nie doczekało się rozliczenia.


II. Farsa, czyli powtórka z historii

Na powyższe nakładało się nieustające samozadowolenie beneficjentów III RP przekonanych, że tak już będzie zawsze i otępiający, propagandowy łoskot mediów. Pamiętam towarzyszące nam wówczas poczucie bezsilności – PiS w kolejnych wyborach nie mogło przebić szklanego sufitu i jego poparcie oscylowało wokół tego, co ma dziś Platforma. Naszą reakcją było żmudne tworzenie oddolnych inicjatyw - „partyzanckich”, bez zaplecza instytucjonalnego, bez pieniędzy. Odtrutką na oficjalne przekaziory był rozkwit niezależnej blogosfery i próby odwojowania opinii publicznej za pomocą internetu. Z czasem wreszcie zaczęły powstawać opozycyjne tytuły prasowe (w tym „Warszawska Gazeta”) borykające się z problemami w obliczu których uprzywilejowane media III RP z miejsca padłyby na twarz. Równolegle podejmowały aktywność rozliczne, często lokalne, ruchy i stowarzyszenia. W sumie, to wszystko złożyło się na swoisty rój – konglomerat inicjatyw, który paradoksalnie dzięki swojemu rozproszeniu okazał się dla ówczesnej władzy trudny do spacyfikowania i odegrał niebagatelną rolę przy podwójnych wyborach w 2015 roku.

Wspominam obszernie te „kombatanckie” zaszłości dlatego, że zwolennicy obecnej „totalnej opozycji” usiłują powtórzyć tę drogę. Tyle, że jak to często bywa, w ich wydaniu historia powtarza się jako farsa. Weźmy sferę diagnoz – rzekomo to obecnie mamy „demontaż państwa prawa”, zagrożenie dla swobód obywatelskich i groźbę „putinizacji”. A w realu? Odbywają się bez przeszkód demonstracje podczas których policja wręcz z matczyną troską dba o komfort i bezpieczeństwo uczestników – porównajmy to chociażby ze sposobem w jaki zbiry Hanny Gronkiewicz-Waltz ze Straży Miejskiej traktowały pikietę Solidarnych 2010 na Krakowskim Przedmieściu. Dopiero ostatnia zadyma pod Sejmem spotkała się z bardziej zdecydowaną reakcją – nieporównywalną jednak do policyjnej akcji przeciw protestującym w PKW po skandalicznych wyborach samorządowych w 2014 r. Przy okazji – „totalni” alarmują, że PiS z pewnością sfałszuje kolejne wybory i nawołują do społecznej kontroli w komisjach, co jest karykaturalną powtórką z akcji Ruchu Kontroli Wyborów. Fałszerstwo ma rzekomo umożliwić „pisowski” Sąd Najwyższy – jakoś nie przeszkadzało im dotąd hurtowe oddalania protestów nieśmiertelną formułką, że ewentualne nieprawidłowości „nie miały wpływu na końcowy wynik”.

Idźmy dalej – zagrożona jest jakoby „wolność mediów”. Owo zagrożenie, jak rozumiem, polega na tym, że opcja III RP straciła medialny monopol i zmuszona jest funkcjonować w warunkach pluralizmu – nader ułomnego dodajmy, bo jeśli spojrzeć na dominujące tytuły, stacje i portale to niemal wszystkie są zajęte jawnym zwalczaniem obecnego rządu, często na zlecenie zagranicznych, głównie niemieckich właścicieli, nie cofających się przed terroryzowaniem konkurencji rujnującymi pozwami. I znów – porównajmy to np. z historią przejęcia „Presspubliki” przez „zaprzyjaźnionego biznesmena” i śmietnikowych konsultacji tegoż z Pawłem Grasiem. Dodajmy, że politycy PiS zapowiadają, że sprawa repolonizacji zostaje odłożona do następnej kadencji – takie to i „zagrożenie”. Przykłady tego typu paranoicznego oglądu rzeczywistości można mnożyć – generalnie, ponoć zapanował już stalinizm, stan wojenny i III Rzesza w jednym. Najzabawniejsze jest chyba posądzanie PiS (bodaj najbardziej antyrosyjskiej partii w Europie) o działanie w interesie Rosji.


III. Ofiary reżimu, czy ofiary losu?

Mimo to, „totalni” czują się ofiarami permanentnej opresji. Zakładają więc stowarzyszenia opozycyjne, a nawet namiastki solidarnościowej konspiracji. Zważywszy, że poczesną rolę odgrywają tam persony pokroju płk. Mazguły czy „Farmazona” trudno nie docenić tu talentu parodystycznego. Dziś KOD czy Obywatele RP działają w warunkach wręcz cieplarnianych – wystarczy skonfrontować obecne realia z opisem czasów PO z pierwszej części artykułu. Na dodatek, opozycja ma do swej dyspozycji aktywa zgromadzone przez cały okres III RP, poparcie zagranicy o jakim polscy patrioci mogli tylko pomarzyć czy sponsorowane bez przeszkód z zewnątrz organizacje pozarządowe. Trochę (ale tylko trochę) urwały się im dotacje z publicznej kasy – co daje im asumpt do kładzenia się na pluszowych krzyżach w charakterze „ofiar reżimu”.

Drodzy „totalni”, jeśli mimo wszystkich pozostających w waszej dyspozycji zasobów jesteście wciąż tak bezsilni, to możecie winić jedynie własną nieudolność, arogancję każącą wam mieszać z błotem „motłoch kupiony za pińćset” (który powinniście do siebie przekonywać) i chroniczną bezradność w formułowaniu jakichkolwiek alternatywnych ofert dla wyborców. Wbrew temu, co wam się roi w głowach i czemu dajecie wyraz w wylewanych notorycznie potokach słownej agresji, frustracji i histerii – nie jesteście ofiarami reżimu. Jesteście ofiarami losu.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 30 (27.07-02.08.2018)

Podatek od ucieczki do raju

W skali globalnej transfery do rajów podatkowych opiewają na setki miliardów – tylko w 2015 r. międzynarodowe korporacje wytransferowały do rajów podatkowych 627 mld. euro.

Hitem podatkowym tegorocznego sezonu ogórkowego stał się niewątpliwie „exit tax”, pełniący w doniesieniach działów ekonomicznych rolę pytona z Konstancina. Nowy podatek podobnie jak kilkumetrowy gad ma być groźny, nieuchwytny i nikt nie widział go na oczy – poza wylinką, której odpowiednikiem są szczątkowe przecieki z Ministerstwa Finansów. Prace nad daniną mającą obowiązywać już od przyszłego roku owiane są nimbem tajemnicy - co, jak rozumiem, ma utrudnić potencjalnym kombinatorom stworzenie wyprzedzających strategii optymalizacyjnych i wyszukanie luk w przygotowywanych przepisach. Ogólne założenia są jednak znane: „exit tax” ma być „podatkiem od przeprowadzki” zniechęcającym do przenoszenia firm i kapitału do rajów podatkowych. Opodatkowaniu mają podlegać wyprowadzane za granicę aktywa (nawet do 100 proc. ich rynkowej wartości). Rozwiązanie to jest realizacją Dyrektywy Rady Unii Europejskiej 2016/1164 z 12 lipca 2016 r. i docelowo zostanie zaimplementowane we wszystkich państwach członkowskich. Oczywiście, dyrektywa daje poszczególnym krajom spory margines swobody, ale znając chwalebną pasję premiera Morawieckiego do uszczelniania systemu podatkowego należy się spodziewać, że przygotowywana ustawa będzie mocno restrykcyjna.

Generalnie pomysłowi można tylko przyklasnąć – raje podatkowe w międzynarodowym obrocie pełnią bowiem rolę paserów czerpiących zyski z umożliwiania korporacjom ukrywania dochodów. Mówiąc metaforycznie, służą za „dziuple” do melinowania kradzionych „fantów”. Cierpią na tym kraje w których dochody te były realnie wypracowane, co skutkuje nieproporcjonalnym zwiększeniem danin dla tych, którzy nie mają możliwości optymalizacji, przede wszystkim dla zwykłych obywateli (PIT i wysoki VAT) i drobnych przedsiębiorców. Przykładowo, w Polsce wpływy z PIT stanowią 9,3 proc. wpływów budżetowych, a CIT jedynie 5,33 proc. (dane OECD na podst. raportu „Uciekające podatki” Instytutu Globalnej Odpowiedzialności). Kolejnym efektem ubocznym jest zadłużanie się państw zmuszonych do rekompensowania sobie utraconych dochodów. Tylko w 2015 r. (nie licząc innych transferów) Polska utraciła na rzecz rajów podatkowych 4 mld. zł. - w tym 3 mld. wywędrowało do państw europejskich takich jak Malta, Cypr, Irlandia czy kraje Beneluxu.

Od pewnego czasu Unia Europejska usiłuje walczyć z tym procederem, zaś twarzą batalii stał się szef KE Jean-Claude Juncker, co jest o tyle groteskowe, że wcześniej sam jako premier Luksemburga był głównym motorem „przebranżowienia” swojego kraju w czołowy europejski raj podatkowy, o czym szeroka publiczność mogła się przekonać przy okazji afery Lux-leaks. Okazało się, że Wielkie Księstwo Luksemburga jest siedzibą kilkuset międzynarodowych korporacji, w tym takich gigantów jak Amazon, McDonald's czy IKEA płacących na podstawie specjalnych umów (tzw. „comfort letters”) poniżej 1 proc. podatku CIT. Co ciekawe, w publikowanej przez Komisję Europejską „czarnej liście rajów podatkowych” nie figuruje żadne państwo z Europy, choć wg organizacji badających problem należałoby dołączyć do spisu kraje wymienione w poprzednim akapicie plus chociażby dependencje Wielkiej Brytanii. Komisja tłumaczy się tym, że na liście umieszczono jedynie państwa „nie współpracujące” z Unią przy zwalczaniu unikania opodatkowania. Hm, ciekaw jestem w jaki sposób „współpracuje” z władzami UE przywołany tu Luksemburg – czyżby przysolił Amazonowi 29 proc. CIT, czyli tyle, ile wynosi nominalna stawka tego podatku w tym kraju?

W skali globalnej transfery do rajów podatkowych opiewają na setki miliardów – w 2017 r. naukowcy z uniwersytetów w Kopenhadze i Berkeley badając pracowicie bilanse płatnicze, raporty organów podatkowych, dane Eurostatu i sprawozdania finansowe firm wyliczyli, że tylko w 2015 r. międzynarodowe korporacje wytransferowały do rajów podatkowych 627 mld. euro zagranicznych zysków, z czego 47 proc. trafiło do Unii Europejskiej, zaś 53 proc. przypadło rajom z innych regionów świata. Warto dodać, że owe 627 mld. to 45 proc. zysków globalnych potentatów, co daje wyobrażenie o rozmiarach procederu.

Wracając na nasze podwórko. Jedynym zgrzytem pojawiającym się w doniesieniach na temat „exit tax” jest możliwość opodatkowania zwykłych obywateli przenoszących się za granicę. Tu drapieżność fiskusa posuwa się zdecydowanie za daleko. Czy Kowalski prowadzący w Polsce sklep albo warsztat samochodowy ma zapłacić „wyprowadzkowe” na równi np. z bankiem? Czysty absurd i miejmy nadzieję, że rząd wycofa się z tego poronionego pomysłu. Nawiasem, kolejnym krokiem powinno być opodatkowanie internetowych gigantów typu Facebook czy Google (dziś płacą podatki w Irlandii i ani grosza w innych krajach UE). Podsuwam tu za darmo swój autorski pomysł: otóż należałoby wprowadzić swoisty „podatek pogłówny”, czyli daninę od liczby użytkowników zarejestrowanych w danym kraju. Zobaczyć minę Marka Zuckerberga na wieść o tym, że ma zabulić za każdego z 16 mln. polskich „fejsbukowiczów” – bezcenne.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Wszyscy płacimy za „optymalizację”


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 29-30 (27.07-09.08.2018)

niedziela, 22 lipca 2018

PiS w trybie wyborczym

Bez oddolnego nacisku „dobra zmiana” zamieni się w najlepszym razie w „mniejsze zło” - a przecież nie o to chodziło.

I. Czas „ciepłej wody”

Jak powiadają wtajemniczeni, Jarosław Kaczyński zarządził przestawienie PiS-u w tryb wyborczy, co oznacza w praktyce wyciszenie najbardziej kontrowersyjnych tematów – i to kto wie, czy nie do końca kadencji, albo i dłużej. Determinuje to kalendarz: jesienią mamy wybory samorządowe, a wiosną następnego roku odbędą się wybory do europarlamentu. W tymże 2019 r. czekają nas także absolutnie kluczowe wybory parlamentarne, no i wreszcie w 2020 r. będziemy mieli wyścig o prezydenturę – najprawdopodobniej z Andrzejem Dudą ubiegającym się o reelekcję. To ostatnie, szczerze mówiąc, wywołuje u mnie mieszane uczucia – Beata Szydło chyba już definitywnie poszła w odstawkę i czeka ją honorowe (za to lukratywne) zesłanie do Parlamentu Europejskiego. Szkoda.

W każdym razie, przed nami długi okres ocieplania wizerunku, łagodzenia kantów i unikania konfrontacji oraz podkreślania sukcesów, głównie gospodarczych. Czas więc przygotować się na pisowską wersję polityki „ciepłej wody w kranie” (inna sprawa, że w odróżnieniu od poprzedników, partia rządząca akurat ma się czym pochwalić). Zwiastunem powyższego może być wypowiedź posłanki Joanny Lichockiej podczas spotkania z wyborcami w Radomiu, że kwestia repolonizacji mediów najprawdopodobniej będzie musiała poczekać do następnej kadencji. Zatem, pora ogłosić koniec sezonu – a skoro tak, to już dziś, na ponad rok przed wyborami sejmowymi, można się pokusić o podsumowanie pierwszej kadencji rządów „dobrej zmiany”.


II. Lista błędów i zaniechań

Nie ukrywam, że zajmę się głównie listą porażek, rozczarowań i zaniechań – bo sukcesami władza pochwali się sama, również poprzez sponsorowane hojnie media. Generalnie, „potencjał rewolucyjny” partii rządzącej okazał się o wiele mniejszy niż można się było spodziewać i szybko wytracił impet w konfrontacji z systemowym oporem III RP, wpływami różnych lobbies, ośrodkami zagranicznymi tudzież własnymi ograniczeniami.

Jednym z symboli bezradności stała się sprawa frankowiczów niemiłosiernie dojonych przez banki. Tu swoją siłę pokazało lobby finansowe przy cichym poparciu Mateusza Morawieckiego – najpierw jako „superministra” od gospodarki, obecnie zaś premiera. Od początku scedowano problem na prezydenta Dudę, który wtedy po raz pierwszy pokazał, że jest politykiem ulepionym z miękkiej gliny. Bombardowany wizjami zapaści sektora bankowego, w kolejnych wersjach ustawy de facto zrezygnował z odwalutowania produktów frankowych (nazywanie tego czegoś „kredytami” jest nieporozumieniem, są to bowiem w istocie długoterminowe produkty spekulacyjne wysokiego ryzyka). Kropkę nad „i” postawił w jednym z wywiadów Jarosław Kaczyński zalecając frankowiczom, by dochodzili swego w sądach – co robili i robią bez tych światłych porad. Obecnie ustawa znajduje się w sejmowej podkomisji i zapewne tam już pozostanie. Trzeba dodać, że problem ten został załatwiony w szeregu krajów (z Węgrami na czele) i jakoś nigdzie nie zakończyło się to finansową katastrofą.

Ciekawą sprawą jest schizofreniczne podejście do imigracji, o czym pisałem przed tygodniem. Z jednej strony rząd twardo sprzeciwia się narzucanym nam przez Niemcy i UE kwotom migracyjnym, z drugiej zaś sprowadza niemal dwumilionową rzeszę migrantów zarobkowych stosując coraz to nowe udogodnienia i otwierając się na kolejne kraje, w tym również muzułmańskie. W tej chwili natomiast trwają prace nad przepisami mającymi ułatwić osiedlanie się migrantów ekonomicznych na stałe wraz z rodzinami. W efekcie, jesteśmy dziś światowym liderem jeśli chodzi o sprowadzanie cudzoziemskich pracowników i szykujemy sobie podobny scenariusz, jakiego doświadczyły kraje Europy Zachodniej. Tu rząd stał się zakładnikiem lobby biznesowego pragnącego utrzymać model bazujący na taniej sile roboczej. Zapłacą za to kolejne pokolenia zmuszone do egzystencji w „multikulturowym” tyglu.

Z powyższym jaskrawo kontrastują zaniechania wobec Polaków z Litwy i Ukrainy poddawanych przy naszej bierności konsekwentnej polityce wynaradawiania. Można wręcz odnieść wrażenie, że nasi rodacy są dla rządzących zawadą w budowaniu „strategicznych relacji” z Wilnem i Kijowem. O ściąganiu repatriantów z obszarów dawnego ZSRR szkoda w ogóle mówić. Podobnie, prócz gołosłownych zachęt nie zrobiono niemal nic, by zachęcić do powrotu falę emigrantów z ostatnich lat. Skutkiem jest swoista „podmiana populacji” - w miejsce tych co wyjechali przyjmujemy Ukraińców, a także coraz liczniejszych przybyszy z innych państw.

Tu dochodzimy do wiecznie żywej giedroyciowskiej mitologii politycznej. Jedyna zmiana w stosunku do poprzednich ekip, to wymuszone oddolną presją społeczną pewne utwardzenie polskiego stanowiska w kwestiach historycznych, czego symbolem była sejmowa uchwała wreszcie nazywająca po imieniu kresowe ludobójstwo dokonane przez banderowców na Polakach. Jednak w pozostałych sprawach wciąż popieramy Ukrainę „za bezdurno” - dając jej obywatelom pracę, otwierając rynek dla produktów rolnych czy bezwarunkowo wspierając politykę Kijowa i udzielając ukraińskiemu bankrutowi pomocy ekonomicznej. Nakłada się na to jednostronna polityka zagraniczna skutkująca podległością wobec „bezalternatywnego” hegemona, czyli USA – przypomnę, że sami w ten sposób pozbawiamy się pola manewru, co może się na nas srogo zemścić, chociażby w przypadku, gdy Stany Zjednoczone znów postanowią zrobić „reset” w relacjach z Rosją. Na osłodę mamy krzepiące bajki George'a Friedmana o Międzymorzu.

Kolejna porażka, to niedawna rejterada w sprawie przypisywania Polsce i Polakom współodpowiedzialności za Holocaust. Okazało się, że stosowne ustawy musimy przedkładać do uprzedniej akceptacji naszych „strategicznych partnerów” czyli Izraela, żydowskiej diaspory oraz Stanów Zjednoczonych. W tej sytuacji nie dziwi, że leży również nasza polityka wizerunkowa. W przypadkach szkalowania Polski w zagranicznych mediach ograniczamy się do dyplomatycznych not, które albo są uwzględniane przez redakcje, albo nie. Nie ma systemowej współpracy z kancelariami prawnymi w USA czy Europie Zachodniej, a co za tym idzie – nie ma też procesów. O bezradności Polskiej Fundacji Narodowej aż żal wspominać. Na dodatek hojnie sponsorujemy antypolskie jaczejki w rodzaju muzeum POLIN. Odesłanie do zamrażarki projektu ustawy reprywatyzacyjnej pod jawną presją organizacji „przemysłu holokaust” dopełnia ponurego obrazu.


III. „Dobra zmiana” czy „mniejsze zło”?

Do powyższego można by dodać jeszcze stopniowo kastrowaną reformę sądownictwa (tu szczególne „podziękowania” dla prezydenta Dudy) i kilka innych spraw, jak wspomniana na wstępie rezygnacja z repolonizacji mediów, zaniechanie publikacji aneksu do raportu o rozwiązaniu WSI, wyciszenie niemieckich reparacji za II Wojnę Światową czy wyrzucenie do kosza nowego Kodeksu Pracy, który miał „odśmieciowić” rynek zatrudnienia. A wszak wszystkie te kwestie cieszyły się i cieszą poparciem wyborców – trzeba było jedynie determinacji by je przeprowadzić. Tej jednak najwyraźniej zabrakło – i ciekaw jestem, czy po 2019 r. znajdzie się słynna „wola polityczna” by naprawić zaniechania, czy też PiS ostatecznie zamieni się w typową partię „tłustych kotów” okraszających swe kunktatorstwo patriotyczną retoryką.

Żeby być sprawiedliwym – są też i sukcesy. Udało się w znacznej mierze uszczelnić system podatkowy i poprawić kondycję budżetu państwa, dzięki czemu są pieniądze na sztandarowy program „500+”. Warto zauważyć, że ma on walor nie tylko socjalny, ale również godnościowy. Generalnie, rządy PiS to w warstwie symbolicznej dowartościowanie spychanych dotąd na margines i stygmatyzowanych grup społecznych, co zresztą elity III RP odczuły bodaj najboleśniej. I jeżeli z kolejną kadencją „dobrej zmiany” wiążę jakieś nadzieje, to dlatego, że właśnie ów obudzony elektorat może stać się skuteczną, oddolną ostrogą mobilizującą władzę do działania. Inaczej „dobra zmiana” zamieni się w najlepszym razie w „mniejsze zło” - a przecież nie o to chodziło.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 29 (20-26.07.2018)

Guy Verhofstadt: liberalny bolszewik

Verhofstadt jest ucieleśnieniem systemu unijnej biurokracji – takim wyżywającym się na mównicy kieszonkowym, liberalnym Hitlerkiem.


I. Kieszonkowy Hitlerek

Mamy szczęśliwie za sobą kolejną odsłonę „grillowania Polski”. Podczas rytualnej pogaduchy w Parlamencie Europejskim premier Morawiecki opowiedział europosłom o istotnych problemach Europy (kryzys migracyjny, raje podatkowe okradające inne państwa, dominacja kapitału nad pracą przejawiająca się w malejącym udziale płac w PKB – i takie tam, pomniejsze sprawy). Rzecz jasna, eurodeputowanych to nie interesowało. Nie takie mieli zadanie. Ich zadaniem było wyrażać troskę o stan polskiej praworządności – więc uwijali się niczym dobrze odkarmione pszczółki. Warto przy okazji nadmienić, iż debata miała dotyczyć przyszłości Unii Europejskiej. Może eurodeputowani nie mieli na ten temat nic do powiedzenia? Może nie dostali instrukcji? Mieli za to wyraziste wytyczne co do polskiej praworządności. Najwyraźniej taki teraz rozkaz, by krytykować - więc krytykują, wykazując się przy tym heroiczną odpornością na wszelkie argumenty.

Nie mogło wśród nich zabraknąć niejakiego Guya Verhofstadta. Ów Guy raczył pouczyć naszego premiera, że „UE to nie jest bankomat”. Szkoda, że polski premier nie odwinął się tekstem, że to Polska od trzydziestu bez mała lat jest bankomatem zagranicznych firm, golących nas do gołej skóry poprzez wyprowadzanie z Polski „prawem i lewem” nieopodatkowanych zysków. Znamy zresztą naszego kolegę Guya, prawda? To przewodniczący frakcji liberałów w Parlamencie Europejskim. Do Polski i Polaków nic nie ma - pod warunkiem, że Polską rządzą ci, których ON akceptuje. Gdyby rządziła Platforma, siedziałby cicho i miałby głęboko w poważaniu polską praworządność. Ale PiS to dla zideologizowanej euro-szczujni ciało obce, więc Guy bredzi o „nazistach” i „suprematystach” na Marszu Niepodległości (przy czym, jakoś wcześniej go nie poruszały policyjne prowokacje i zatrzymania podczas Marszów za czasów PO, „rozgrzane sądy”, a nawet skandaliczne wybory samorządowe w 2014 i procesy protestujących w PKW).

Dzieje się tak dlatego, że Verhofstadt jest ucieleśnieniem systemu unijnej biurokracji – takim kieszonkowym, liberalnym Hitlerkiem wyżywającym się na mównicy. Uosabia kwintesencję brukselskiego liberalnego antydemokratyzmu: rządzić mamy my i ludzie przez nas akceptowani, a jeśli nie – to nauczymy buntowników moresu. A jeżeli Europa stoi przed jednymi z największych zagrożeń w historii? A co mnie to – odpowiada Guy – grunt, że wraz z koleżankami i kolegami w liczbie kilkudziesięciu płci porobimy się z radochy, że w Strasburgu i Brukseli obsobaczyliśmy „polskich faszystów”. Nikt nam nie wyskoczy tu z „reakcyjną kontrrewolucją”! (poważnie, takiego stalinowsko-bolszewickiego sformułowania odnośnie sytuacji w Polsce użył uchodzący za „konserwatywny” niemiecki „Die Welt”).


II. Demoliberalna dyktatura

Wglądając w otchłań swej duszy, muszę sam siebie szczerze zapytać: czemu ja tego gnoja jakoś tak aż do trzewi nie znoszę? Czy Verhofstadt jest niebezpieczny? Nie. Tak jak nie jest niebezpieczny upierdliwy pryszcz na tyłku. Po prostu jest w nim coś takiego, że na jego widok ma się ochotę dać mu w mordę. Ma w sobie ten specyficzny rodzaj oślizgłości i irytującej krzykliwości na widok których normalnemu człowiekowi zwierają się pięści. Drobny cwaniaczek zgrywający jakiegoś euro-Katona o moralności precyzyjnie utkanej z intelektualnego łajna. Odnosi się wrażenie, że zamiast mózgu, serca i duszy ma jedynie stertę śmierdzącego nawozu nad którym brzęczą muchy - i to brzęczenie wydobywa się przez jego usta pod postacią kolejnych antypolskich tyrad. Istny pomniejszy sługa Belzebuba, władcy much, jakich ten akurat demon ma w unijnych instytucjach wielu. Podobne odczucia miałem w przypadku Martina Schulza - kolejnego „nic” nadętego neo-marksitowskim gazem połączonym z poczuciem własnej ważności.

Ktoś im to wszystko zrobił. Ktoś im nakładł do łbów ten liberalny bolszewizm. I tutaj należy przywołać upiory Altiero Spinelliego i Antonio Gramsciego. Gramsci myślał kulturowo, zaś Spinelli - instytucjonalnie. Oba te prądy połączyły się w formie współczesnej Unii Europejskiej, z kastą niewybieralnych mandarynów „wiedzących lepiej” na czele. Zaś od zarania komunizmu nad swoimi podopiecznymi na Zachodzie czuwały kolejno: CzeKa-GPU-OGPU-NKWD-KGB-FSB (wraz z równoległymi mutacjami GRU) - troskliwie pielęgnując swych protegowanych i wszystko, co w przyszłości się wyrodzi z tego skrupulatnie nadzorowanego ideologicznego zamtuza. Punktem kulminacyjnym była „rewolucja” roku '68. Te stada zainfekowanych w latach 60' mózgową kiłą zombies, tudzież ich uczniowie oraz pobratymcy, rządzą dziś Europą. Ich produktem jest Verhofstadt - a że musi się odwdzięczyć za dokooptowanie do grona wybrańców, więc się wykazuje.

Istotę powyższej hodowli kadr doskonale oddał Wiktor Suworow w książce „GRU. Radziecki wywiad wojskowy”. Oddajmy mu na chwilę głos:

Omawiając rozmaite rodzaje agentów, czyli obywateli wolnego świata, którzy w ten, czy inny sposób sprzedali się GRU, nie można pominąć jeszcze jednej ich kategorii, najbardziej ze wszystkich obrzydliwej”. O kogo chodzi autorowi? Chodzi mu o niejakich „gawnojedów” („gównojadów”), czyli „członków wszelkiej maści Towarzystw Przyjaźni ze Związkiem Radzieckim, działaczy organizacji pacyfistycznych (z ruchem na rzecz jednostronnego rozbrojenia na czele), Zielonych i innych postępowych radykałów. (...)

Nikt ich nie werbował, bo i po co – i tak robili, co im się kazało. Zwykle chodziło o jakieś drobiazgi: informacje o sąsiadach, współpracownikach, czy znajomych, czasem o zorganizowanie przyjęcia z udziałem kogoś interesującego GRU. Po przyjęciu GRU oficjalnie takiemu dziękowało i kazało zapomnieć o wszystkim. Gównojad to dobrze wychowany osobnik – zapominał wszystko i to natychmiast, ale GRU nigdy nie zapomina…

Z czasem wielu gównojadów się ustatkowało. Osobnicy ci, zamieniwszy porwane dżinsy na garnitury od najlepszych krawców, zasiadają obecnie w gustownie urządzonych gabinetach, piastując często wysokie funkcje państwowe. Nie pamiętają już »szlachetnych« porywów młodości, lecz tylko do czasu…”.


III. Liberalny faszyzm

Oczywiście, pan Verhofstadt, by zachować towarzyszące mu nieustająco dobre samopoczucie, uporczywie nie dostrzega własnej nicości. Panu Verhofstadtowi wydaje się, że ma władzę zdolną ukorzyć jakichś polskich nie-liberalnych podludzi. Narzucić im swą wolę. To jest współczesna odmiana liberalnego faszyzmu. Trawestując Mussoliniego: „Wszystko w Unii, nic poza Unią, nic przeciwko Unii”. Zaś o tym, co jest w Unii, co poza nią, a co przeciwko - ma decydować Wielka Faszystowska Rada Euromandarynów uzupełniająca się przez kooptację (a za jej plecami rozliczne, powiązane ze sobą lobbies - i wypadkową ich interesów są unijne decyzje oznajmiane nam ustami kasty „oświeconych” pod postacią dyrektyw i zleceń).

Pan V. naprany podczas obróbki edukacyjno-politycznej postępackimi miazmatami kojarzy powyższe raczej mętnie - ale jest tak ukształtowany, że instynktownie wie z jakiej śpiewać partytury. A że za podążaniem zgodnie z bodźcami jest nagradzany odpowiednimi konfiturami i ślini się na ich widok, niczym jakaś demoliberalna ofiara eksperymentów akademika Pawłowa - to tym zajadlej szczeka, gdy czuje dla tychże konfitur zagrożenie. Po prostu, osobisty dobrobyt skojarzył mu się z liberalno-faszystowskim-neomarksizmem - i nawet pałą mu tego ze łba nie wybijesz. W postaci Verhofstadta otrzymujemy dialektyczne kuriozum syntetyzujące pozornie odmienne doktryny: liberał (obyczajowy), marksista rewolucjonizujący Europę na swą modłę i totalniacki faszysta nie tolerujący nawet cienia polityczno-światopoglądowego pluralizmu.

Zapytam więc manierą stalinowską: „co, towarzysze, wyłazi w sumie z tego ideologicznego napięcia połączonego z żądzą zysku i władzy? Otóż, towarzysze, z tego kuriozalnego połączenia wyłazi zawsze bolszewik. I dlatego lubimy towarzysza Verhof... mimo jego różnych słabości, albowiem towarzysz Verhof... jest nam elementem mentalnie bliskim. I dlatego właśnie, towarzysze, takich poputczików winniśmy pielęgnować”. Sądzę, że tak powiedziałby tow. Stalin na zjeździe kom-partii i otrzymałby szczere oklaski za wnikliwą diagnozę osobowości tow. Verhofstadta. Co nie znaczy, że w późniejszym etapie nie kazałby tow. Verhofstadta rozstrzelać - tak jak nie omieszkał rozwalić hurtowo swojej Międzynarodówki wraz z wypróbowanymi towarzyszami z KPP.

Ja mam skromniejsze marzenie - ot, takie, że jeżeli już w europarlamencie są jacyś nasi deputowani, to tak po staropolsku należałoby tę kanalię V. wypłazować... ewentualnie obić mordę szpicrutą. Nie, wróć, rozpędziłem się. O czym tu marzyć, żeby współczesny Polak władał szablą... i szpicrutę miał na podorędziu, by rozprawiać się z bolszewikami w swoim otoczeniu... No to, po chłopsku - jakiś dobrodziej mógłby przefasonować mu gębę, tak żeby przez jakiś czas zamiast pohukiwać z mównicy tylko bezsilnie się ślinił przez zdrutowaną szczękę. I spijał swoje tłuste euro-rosoły przez słomkę. Bez makaronu.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 14 (18-31.07.2018)

Pod-Grzybki 134

Bolesław Wałęsa znów na czele protestów! Konkretnie, chciał zgromadzić w Warszawie „100 tys. ludzi” w obronie „nadzwyczajnej kasty”. Finalnie zebrał się jakiś niewielki tłumek, co legendarny Bolesław gorzko skomentował, że „z tą ilością, to my za wiele nie wywalczymy”. Te, Wałek, po pierwsze – nie 100 tysięcy, tylko 100 milionów; i po drugie – nie miałeś gromadzić, tylko rozdawać, pamiętasz?


*

Powyższe świadczy o galopującej demencji, kiedy to człowiekowi wszystko się ze sobą miesza – i często wraca mentalnie do lat młodości. Potwierdzeniem tego jest list, jaki legendarny Bolesław napisał do Rolling Stonesów, by ci obsobaczyli ze sceny pisiorów za sądownictwo. Oznacza to, że Wałek cofnął się do roku 1967 i myślał, że wciąż rządzi Gomułka, a Stonesi właśnie przybywają do Polski na swój pierwszy koncert. Podobno widziano tego wieczora pana Bolesława, jak błąkał się samotnie pod Salą Kongresową, wypatrując przybycia swych idoli.


*

Niemniej, sama metoda jest niezła – proponuję zatem pójść za ciosem i zapytać Micka Jaggera o wiążącą wykładnię art. 180 Konstytucji. Natomiast odnośnie pozostałych kwestii związanych z ustrojem sądów, poproszę o opinię siostry Godlewskie. One też śpiewają - i to jak! Nawet jeśli ktoś bardzo nie chciał, to i tak usłyszał... A usta to już mają zupełnie podobne do Jaggera! Tym samym, potoczne określenie „dmuchane autorytety” znajdzie swoje dosłowne odzwierciedlenie w rzeczywistości.


*

Szwedzi jak zwykle celują w postępie – otóż weszło tam w życie prawo wg którego za gwałt zostanie uznany każdy stosunek na który jedna ze stron nie udzieliła wcześniej „wyraźnej zgody”. Tylko co, jeśli jakiś nieszczęśnik chcąc uzyskać „wyraźną zgodę”, złoży swej wybrance stosowną propozycję? Czy będzie to podpadało pod słowne molestowanie? A jeżeli w odpowiedzi zarobi w papę? Czy będzie wtedy mógł zgłosić pobicie?


*

Szefowi „Zony Wolnego Słowa” znów ulała się wazelina. Red. Sakiewicz zaproponował mianowicie, by Kaczyńskiemu i Netanjahu przyznać pokojowego Nobla. Hm, podobnie było w roku 1994, kiedy to Nobla dostali wspólnie Szimon Peres, Icchak Rabin i Jasir Arafat. Jak rozumiem, wynika z tego, że dla Sakiewicza Kaczyński to współczesny Arafat? Tak to bywa, gdy ktoś w lizusowskim amoku wyłączy myślenie.


*

Jednak prezes Kaczyński najwyraźniej się na „partyzanta wolnego słowa” nie obraził – i jego fundacja dostała w nagrodę 7,2 mln złotych z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej na portal „puszcza.tv” traktujący o Puszczy Białowieskiej. Ów portal to istny cymes – tyle, że powinien się nazywać „krzaki.tv”. Mamy bowiem na nim transmisje online z aż trzech (!) kamerek internetowych pokazujących jakieś chaszcze. No to teraz z taką kasą dokupią ze dwie kolejne – i będziemy mogli zobaczyć jeszcze więcej krzaków. Przy takim rozmachu proponowałbym zainstalować też jedną w redakcji „Gazety Polskiej”, tak by naród mógł sobie pooglądać na żywo żerującego Sakiewicza.

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 14 (18-31.07.2018)

Euro-utopia

Lepiej pozostać za burtą w szalupie własnej waluty, niż tkwić jako pasażer drugiej kategorii w ładowniach zalewanego wodą „Titanica”.


Wiele wskazuje na to, że jednak w najbliższych latach powstanie osobny budżet strefy euro. Tak przynajmniej wynika z uzgodnień poczynionych przez kanclerz Angelę Merkel i prezydenta Emmanuela Macrona. Trzeba tu od razu zastrzec, że niemiecka kanclerz zgodę wyraziła wyraźnie wbrew sobie – Macron, któremu na wspólnym budżecie eurogrupy zależało najbardziej, wykorzystał polityczne osłabienie Merkel spowodowane bezwładem w rozwiązywaniu kryzysu migracyjnego i powstałymi na tym tle napięciami w łonie rządzącej koalicji. Euro-budżet miałby zostać powołany w 2021 r. (raczej wątpliwe) – tyle, że wciąż nie wiadomo, jak miałby konkretnie wyglądać. Macron chce budżetu z prawdziwego zdarzenia – z własnymi przychodami i wydatkami, obejmującego nawet kwoty liczone w grubych miliardach euro, natomiast Angela Merkel woli mówić raczej o chudszym budżecie inwestycyjnym, który służyłby wyrównywaniu potencjałów gospodarczych poszczególnych krajów. W każdym razie, powołanie takiego tworu byłoby ogromnym ustępstwem Niemiec, które do tej pory broniły się przed nim rękami i nogami. Oznaczałoby to bowiem, że Niemcy zaczęłyby się realnie dokładać do kosztów utrzymania eurolandu, zamiast jak do tej pory spijać jedynie śmietankę i z mądrą miną pouczać wszystkich dookoła, że powinni być „niczym skrzętna, szwabska gospodyni” - jak raczyła się wyrazić kanclerz Merkel przy okazji greckiego bankructwa.

Tyle tylko, że ów euro-budżet jest klasycznym manewrem spod znaku „ucieczki do przodu” - widać gołym okiem, że wspólna waluta funkcjonuje źle lecz ze względów politycznych nikt (poza wyklinanymi „populistami”) nie ma odwagi powiedzieć tego głośno. Tymczasem prawda jest taka, że - jak powiedział ongiś w przypływie szczerości Romano Prodi – euro nie jest projektem gospodarczym, lecz politycznym. W zamyśle unijnych decydentów eurowaluta miała stać się narzędziem wymuszającym pogłębianie integracji, zaś przy jej wprowadzaniu świadomie ignorowano różnice wśród przyjmujących ją gospodarek. Identyczne podłoże ma nieustanny nacisk na pozostałe kraje UE, w tym Polskę, by jak najszybciej przystępowały do unii walutowej, albo przynajmniej wyraźnie określiły taki zamiar wraz z możliwie rychłym horyzontem czasowym. Również i teraz, po ogłoszeniu powstania euro-budżetu, rozległy się głosy, że „zostaniemy za burtą” i stracimy wpływ na podejmowanie najważniejszych decyzji. Słowem – receptą na dotychczasowe bolączki ma być hasło „więcej tego samego”.

Rzecz w tym, że zwolennicy takiego rozwiązania uporczywie nie chcą dostrzegać słonia w menażerii – a owym „słoniem” jest oczywista konstatacja, że euro w obecnym kształcie zwyczajnie nie ma sensu. Od biedy mogłoby służyć kilku najbogatszym krajom europejskiej Północy, lecz rozciągnięte na państwa mniej zamożne staje się źródłem nieustannych napięć. Czym bowiem jest euro? W największym uproszczeniu – jest to zdewaluowana niemiecka marka. Ale zarazem euro to również lir, drachma czy peso poddane sztucznej aprecjacji. W efekcie, tak skonstruowany pieniądz napędza niemiecką gospodarkę, stymulując jej eksport i jednocześnie dławi konkurencyjność gospodarek Południa wpędzając je w spiralę długów. W latach koniunktury można było to jakoś kamuflować – ale wystarczył pierwszy poważny kryzys, by cała ta utopia „enklawy zamożności” zawaliła się z hukiem na naszych oczach. Innymi słowy – euro to waluta wyłącznie na czas dobrej pogody. Wraz z nadejściem burzy okazało się, że „ekskluzywny klub” dzieli się de facto na dwie kategorie – wierzycieli i dłużników. Wyjątkowo boleśnie przekonała się o tym Grecja, której dług publiczny po latach wdrażania „transzy pomocowych” urósł ze 109 proc. PKB (2008 r.) do obecnych ponad 180 proc. Podobny mechanizm dotknął Hiszpanię czy Portugalię. W tym samym czasie Niemcy notują nadwyżki, a na samym oprocentowaniu od „pomocy” udzielonej Grecji zarobiły 2,9 mld. euro. Złoty interes. Czy można się więc dziwić, że nadal wolały zarabiać, niż dołożyć się do wspólnego kotła?

Jednak nawet wspólny budżet strefy euro to jedynie pudrowanie trupa. Z jego namiastką mamy wszak do czynienia również i dzisiaj – funkcję tę pełni polityka „luzowania ilościowego” wdrażana przez Europejski Bank Centralny. Po uwolnieniu setek miliardów euro entuzjastycznie ogłoszono, iż na kontynent powróciła „koniunktura”. Dobre sobie – np. w Hiszpanii bezrobocie wynosi ponad 16 proc., a w Grecji niemal 21 proc. przy pełzającym wzroście PKB (szczególnie porównując z czasami sprzed kryzysu). Zatem nawet euro-budżet skrojony „na bogato” będzie co najwyżej doraźną, redystrybucyjną łataniną, nie usuwając podstawowych, strukturalnych sprzeczności eurozony.

Podsumowując, jeśli nam mówią, że „pozostajemy za burtą” gospodarczej i politycznej integracji, to po pierwsze – najpierw warto sprawdzić, ile realnie mają w strefie euro do powiedzenia Grecja czy Hiszpania, a po drugie – lepiej pozostać za burtą w szalupie własnej waluty, niż tkwić jako pasażer drugiej kategorii w ładowniach zalewanego wodą „Titanica”.

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 27-28 (13-26.07.2018)

Polska – kraj migracyjny

Zagraniczni inwestorzy skuszeni pomocą publiczną pootwierają tutaj nowe fabryki, centra logistyczne i montownie... w których będą zatrudniani Ukraińcy, Hindusi i Bengalczycy.

I. Śladami „starej Europy”

Sądzę, że można już ogłosić to oficjalnie – Polska stała się krajem migracyjnym. Jeszcze brakuje nam co nieco do Francji czy Niemiec, ale znajdujemy się na tej samej ścieżce, którą przebyły z wiadomym skutkiem państwa „starej Europy”. Dzieje się tak dzięki masowemu napływowi pracowników z zagranicy - głównie z Ukrainy, ale nie tylko. Wg danych Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej w samym tylko 2017 r. wydano łącznie 235 626 zezwoleń na pracę dla obcokrajowców, z czego zdecydowana większość (192 547) dotyczyła obywateli Ukrainy. Ale to nie wszystko, obowiązuje bowiem także równoległa procedura uproszczona, zwana również procedurą oświadczeniową. Oznacza ona, że pracodawca deklaruje poprzez specjalny dokument złożony w Urzędzie Pracy chęć zatrudnienia wskazanego obcokrajowca, co stanowi podstawę do sprowadzenia takiego pracownika do Polski. Takich oświadczeń złożono w zeszłym roku 1,8 miliona. Nie oznacza to, że w każdym przypadku doszło do faktycznego zatrudnienia – lecz daje to ogólne pojęcie na temat skali udziału cudzoziemców w polskim rynku pracy. Ponadto, gdyby dodać „ciemną liczbę”, tzn. pracowników zagranicznych zatrudnianych nielegalnie, przypuszczam, że w sumie otrzymalibyśmy zbliżoną wartość. Zwróćmy uwagę, że już teraz wspomniane dane niemal pokrywają się z szacunkami dotyczącymi upustu krwi, jaki przeżyła Polska od momentu otwarcia się zachodnich rynków pracy. W minionych latach wypchnięto bowiem na emigrację ekonomiczną ponad 2 mln. Polaków – głównie młodych, przedsiębiorczych, w najlepszym wieku produkcyjnym. W większości osiedlili się oni za granicą na stałe, ściągnęli lub założyli tam rodziny, zapuścili korzenie – i bez radykalnej zmiany warunków życia w Polsce są w większości nie do odzyskania. Obecna fala migracji zarobkowej do Polski jest rozpaczliwą próbą załatania tych ubytków.

Zresztą, wystarczy przejść się ulicami większych miast, albo zawitać chociażby na Dworzec Zachodni w Warszawie – przytłaczająca większość podróżnych to przybysze ze wschodu, zewsząd słychać rosyjski i ukraiński, wzrok przykuwają też dwujęzyczne szyldy barów i sklepików. Słowem, można poczuć się jak w Kijowie. W centrum stolicy z kolei normą są grupki przechadzających się śniadych przybyszów – i bynajmniej nie sprawiają oni wrażenia egzotycznych turystów, albo zagranicznych studentów. Jak to wygląda procentowo? Przyjmijmy, że liczba 1,8 mln. oświadczeń o chęci zatrudnienia obcokrajowców oddaje w przybliżeniu stan rzeczywisty. Oznacza to, że mamy w Polsce de facto 4,7 proc. mniejszości etnicznych – oczywiście, z silnym wskazaniem na Ukraińców. Podobnie rzecz się ma ze studentami – w roku akademickim 2016/2017 studiowało w Polsce 65 793 zagranicznych studentów (w tym 35 584 Ukraińców i 5119 Białorusinów), co przekłada się na „współczynnik umiędzynarodowienia” w wysokości 4,8 proc. Uczelnie we współpracy z lokalnymi władzami, szczególnie w mniejszych ośrodkach i na tzw. ścianie wschodniej, prześcigają się wręcz w oferowaniu cudzoziemcom rozmaitych udogodnień (często niedostępnych dla studentów polskich), widząc w nich ratunek dla własnej egzystencji. Należy dodać przy tym, że studenci ci również często wiążą swoje przyszłe plany życiowe z Polską. Jak zatem widać, na odcinku wieloetniczności w szybkim tempie nadganiamy kraje Zachodu.


II. Lobbying biznesu

Za coraz szerszym otwieraniem granic dla obcokrajowców nieustannie lobbują największe organizacje biznesowe – i są chętnie wysłuchiwane przez rządzących. Powody są te same od kilku lat: niekorzystny trend demograficzny, niskie bezrobocie i związany z tym brak rąk do pracy oraz potrzeba zachowania konkurencyjności polskiej gospodarki. Szczególnie to ostatnie bije rekordy hipokryzji – mówiąc normalnym językiem, biznesowi zależy po prostu na utrzymaniu w ryzach wzrostu płac, mamy bowiem rzekomo w Polsce „rynek pracownika”. Temu obiegowemu poglądowi przeczą jednak dane GUS – dajmy sobie spokój ze „średnią krajową”, bo tej przytłaczająca większość Polaków nie ogląda na oczy. Miarodajnym wyznacznikiem jest tu dominanta, czyli najczęściej wypłacane wynagrodzenie – wynosi ono 2073,03 zł brutto, co daje 1511 zł „na rękę”. Istne kokosy. Stosunkowo wysoka średnia krajowa (4346,76 zł brutto) nie jest zatem wyznacznikiem ogólnej zamożności Polaków, lecz krzyczącym aktem oskarżenia – oznacza ona bowiem, że mamy ogromne rozwarstwienie dochodów, co jest cechą typową dla różnych bantustanów. Potwierdzają to dane KE mówiące, że udział płac w PKB jest u nas na poziomie 48 proc. (unijna średnia to 55,4 proc.), co plasuje nas w UE na piątym miejscu od końca. Krótko mówiąc, nacisk na masowe sprowadzanie pracowników ma m.in. zamrozić wzrost wynagrodzeń. Odwrotnie postępują np. Czesi, ściśle reglamentując dostęp do swojego rynku pracy, czego efektem jest najniższe w Unii bezrobocie i konsekwentnie rosnące płace – i jakoś nie słychać, żeby czeska gospodarka miała się od tego zwijać.

Warto w tym miejscu przypomnieć, że nie tak miało być. Polska miała odchodzić od modelu gospodarczego opartego na taniej sile roboczej i przestawiać się na konkurowanie jakością. Emigranci ekonomiczni mieli wracać do kraju, mówiło się też o ściąganiu Polaków rozproszonych po świecie – w tym również potomków rodaków wywiezionych w głąb ZSRR. W praktyce jednak rządzący postawili na gastarbeiterów – za kierunkiem wschodnim optuje m.in. Cezary Kaźmierczak ze Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, domagając się sprowadzenia w najbliższych latach łącznie 5 mln. pracowników. Do osiągnięcia takiej liczby Ukraina i Białoruś nie wystarczą, toteż już teraz trafiają do nas Hindusi, Nepalczycy czy mieszkańcy Bangladeszu. Zauważmy tu, że Bangladesz jest krajem muzułmańskim i liczy sobie ponad 166 mln. klepiących biedę obywateli – istny mokry sen pracodawcy marzącego o półdarmowych niewolnikach. Jeszcze dalej idzie Marek Goliszewski, prezes Business Centre Club, postulujący uchwalenie specjalnej ustawy migracyjnej, która „otworzyłaby drzwi” nie tylko przed Ukraińcami, lecz również przybyszami z krajów arabskich – i generalnie, globalnego Południa.


III. Multi-kulti u bram

Co na to rząd? Rząd jest za. W niedawnym wywiadzie dla internetowej „Kultury Liberalnej” Paweł Chorąży, podsekretarz stanu w Ministerstwie Inwestycji i Rozwoju, otwartym tekstem zapowiedział intensyfikację proimigranckiej polityki – i to z naciskiem nie na pracowników sezonowych, lecz z intencją osiedlenia przybyszów w Polsce na stałe. Tym samym powtarzamy historię Niemiec i Francji. Przypomnę, że Niemcy sprowadzając sobie gastarbeiterów z Turcji również zakładali, że ci trochę popracują i wrócą do siebie, zaś jakiś odsetek, który zostanie w Niemczech wraz z upływem czasu samoistnie się zintegruje. Jak wiemy, nic podobnego nie nastąpiło, zaś migranci oraz ich potomkowie stali się źródłem rozlicznych społecznych napięć na tle kulturowym. Jeżeli zatem dzisiaj rządzący usiłują nam wmówić, że jakoś nad procesami migracyjnymi zapanują, to zwyczajnie robią nam wodę z mózgów. Oni tu w większości zostaną, tak jak zostali w krajach zachodu. W innym wywiadzie dla wspomnianej „KL” Paweł Kaczmarczyk (dyrektor Ośrodka Badań na Migracjami UW) mówi, iż już teraz „Polska stała się największym importerem cudzoziemskiej siły roboczej na świecie” - większym niż USA (dane OECD). Mamy zatem swoisty paradoks – z jednej strony rząd na forum UE twardo broni się przed próbami narzucenia nam nachodźców, z drugiej zaś otwiera granice na ekonomiczną migrację, tyle że z nieco innych regionów świata. Wkrótce otrzymamy zatem następującą sytuację: zagraniczni inwestorzy skuszeni pomocą publiczną pootwierają tutaj nowe fabryki, centra logistyczne i montownie... w których będą zatrudniani Ukraińcy, Hindusi i Bengalczycy. A rząd będzie się chwalił tysiącami nowych miejsc pracy, zapominając dodać, że owe dotowane przez polskie państwo stanowiska zostaną obsadzone przez cudzoziemców. Witamy w krainie multi-kulti.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 28 (13-19.07.2018)

niedziela, 8 lipca 2018

Bezwarunkowa kapitulacja

Nie można bezkarnie grzmieć, że „nikt nie będzie dyktował nam ustaw”, a potem robić woltę o 180 stopni i jeszcze naskakiwać z twarzą na rozczarowanych ludzi, wyzywając ich od „ruskich agentów”.

I. Denowelizacja

Proszę Państwa, uczymy się nowego słowa. Przesylabizujmy je wspólnie, żeby się utrwaliło: de-no-we-li-za-cja. Nie ma wątpliwości, że będzie to trwały wkład partii rządzącej w sztukę legislacyjną. Najpierw uchwalamy generalnie słuszną ustawę, ale bez rozpoznania jej potencjalnych konsekwencji, a następnie gdy wybucha awantura, wkładamy ją do „zamrażarki” i po pewnym czasie w ekspresowym trybie uchylamy. Jeśli prześledzić to, co działo się ze słynnym art. 55a Ustawy o IPN, to właśnie tak to mniej więcej wyglądało. Przypomnijmy, że nowelizacja była konsultowana z władzami Izraela (co samo w sobie stanowi kuriozum), jej treść wydawała się uzgodniona, nikt nie zgłaszał zastrzeżeń – po czym, nagle eksplodowała medialno-polityczna bomba, ku kompletnemu zaskoczeniu PiS. Co to oznacza? Wg mnie oznacza to, że Izrael i środowiska żydowskie z premedytacją wsadziły nas na minę, by móc następnie wrzeszczeć na cały świat o polskim „antysemityzmie” i „rewidowaniu historii”. Na marginesie, warto odnotować wątek, który jakoś nie przebił się w debacie publicznej: gdzie były wtedy nasze służby specjalne? Dlaczego w tak newralgicznej kwestii nikt nie zadbał o wywiadowczą ochronę procesu ustawodawczego? Po fakcie jasno widać, że antypolska nagonka była precyzyjnie przygotowana i zorkiestrowana – począwszy od oświęcimskiego wystąpienia Anny Azari, poprzez wypowiedzi izraelskich polityków i mediów, a skończywszy na diasporze żydowskiej w USA, która dodatkowo zaprzęgła do swego propagandowego rydwanu tamtejszy Kongres i Departament Stanu. Od tego są służby, żeby takie niebezpieczeństwa wykryć zawczasu i ostrzec polskie władze. Indolencja wywiadowcza potwierdza jedynie tezę o kompletnej degrengoladzie naszych „siłowików” i na dobrą sprawę należałoby to towarzystwo rozgonić na cztery wiatry – lepiej bowiem nie mieć żadnych służb, niż karmić się złudnym poczuciem bezpieczeństwa.

W każdym razie, gdy mleko się rozlało, PiS przestraszyło się własnej odwagi i zaczęło się wycofywać rakiem z całej inicjatywy, co na bieżąco sygnalizowałem na tych łamach. Byliśmy świadkami upokarzających wycieczek polskiej delegacji do Tel Awiwu, okraszonych dodatkowo wypowiedziami takimi, jak słowa marszałka Senatu Stanisława Karczewskiego, że ustawa (przyjęta przez Senat pod jego kierownictwem!) „nie będzie stosowana”. Potwierdzała to kunktatorska decyzja prezydenta Andrzeja Dudy, który wprawdzie nowelizację podpisał, ale jednocześnie skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego, z niedwuznaczną intencją wymiksowania się z kłopotu rękoma sędzi Julii Przyłębskiej. W efekcie, otrzymaliśmy kompletnie pozaprawny i motywowany politycznie stan zawieszenia: ustawa niby obowiązywała, ale odpowiednie organy państwa odmawiały jej stosowania. W międzyczasie do prokuratury wpłynęło na jej podstawie kilkadziesiąt zawiadomień o możliwości popełnienia przestępstwa – i o ile mi wiadomo, nie wszczęto ani jednego śledztwa. I to również zapamiętamy jako osobliwy wkład tego rządu w praktykę (nie) stosowania prawa – okazało się, że można ignorować „po uważaniu” obowiązujące przepisy, które na dodatek samemu się uchwaliło.


II. Kapitulacja

Finałem i logiczną konsekwencją powyższej rejterady było nagłe uchylenie art.55a. W ciągu kilku godzin „denowelizacja” przeszła przez obie izby parlamentu i wylądowała na biurku prezydenta, który równie bezzwłocznie ją podpisał – tym razem wyjątkowo bez strojenia min, targowania się, hamletyzowania i konsultacji z panią Zofią Romaszewską. Tym samym podpisaliśmy akt bezwarunkowej kapitulacji. Ależ tam musiały pójść naciski... Dodatkowo, wkrótce potem za sprawą izraelskich mediów dowiedzieliśmy się, iż sprawa była od kilku miesięcy w najgłębszej tajemnicy przedmiotem negocjacji między Polską a Izraelem podczas sekretnych pogaduszek w Wiedniu (w domyśle – pod amerykańskim patronatem, bo nasz aktualny hegemon nie życzy sobie kwasów pomiędzy „sojusznikami”). Coś niebywałego. Na osłodę została nam wspólna deklaracja premierów Morawieckiego i Netanjahu, gdzie łaskawie przyznano, że nie było „polskich obozów śmierci”, zaś obustronna współpraca opiera się „na głębokim zaufaniu i zrozumieniu”. Dobry żart, zważywszy na przypomniane powyżej wmanewrowanie nas w ten bigos. Mogę sobie nawet wyobrazić, jak te negocjacje wyglądały. Nasz komunikat, po odarciu z pozorów, musiał brzmieć mniej więcej w tym stylu: no dobrze, nie krzyczcie już na nas, uchylimy ten artykuł, tylko dajcie nam coś, czym moglibyśmy pomachać elektoratowi przed oczami.

Tak rozumiany „kompromis” ma swoją cenę. Choćby taką, że oficjalnie uznaliśmy prawo Izraela do decydowania o tym, kto był sprawcą, a kto ofiarą II wojny światowej. Na dzień dzisiejszy, wspaniałomyślnie zostaliśmy zaliczeni do współofiar, co dla oficjalnej propagandy stanowi asumpt do nasładzania się „sukcesem polskiej dyplomacji”. Cóż jednak zrobimy, jeśli jutro ten sam Izrael znów zaliczy nas do sprawców - a jest to niezbędnym warunkiem wydębienia od nas miliardowych „odszkodowań” za pożydowskie mienie? Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, a przypomnę, że na życzenie strony żydowskiej schowaliśmy do szuflady stosowną ustawę reprywatyzacyjną – to zaś w kontekście amerykańskiego „JUST Act 447” czyni nas kompletnie bezbronnymi wobec niechybnych roszczeń. Jestem nawet gotów przewidzieć, jak to będzie wyglądało: po miesiącach żmudnych rokowań polski rząd ogłosi kolejny „sukces”, bo hieny cmentarne z „holocaust industry” zgodzą się, byśmy zapłacili o kilka miliardów dolarów mniej i może jeszcze rozłożą nam należność na raty, by nie zarzynać kury znoszącej złote jaja.


III. Wiadra wazeliny

Osobnym elementem tej historii są wiadra wazeliny, jakie wylały się z prorządowych ośrodków medialnych. Wersję o „sukcesie” zaakceptowano bez żadnych zastrzeżeń i z miejsca rozpoczęto propagandową osłonę naszej rejterady. Na głos krytyki pozwolił sobie chyba tylko prof. Andrzej Nowak. Reszta poświęciła się rozmydlaniu tego co się stało, wiedząc, że na prawicowych wyborców rezygnacja z samodzielnego kształtowania polskiego przekazu historycznego podziała jak płachta na byka - zwłaszcza, że ewidentnie abdykowaliśmy z suwerennego stanowienia prawa w tej materii. Szczytem wszystkiego była propozycja red. naczelnego „Gazety Polskiej” Tomasza Sakiewicza, by Jarosławowi Kaczyńskiemu i „Bibi” Netanjahu przyznać... pokojowego Nobla. Przejdzie to annałów dziennikarskiego lizusostwa. Cóż, kiedy sprzedaż spada, trzeba pielęgnować przychylność władzy. W ramach operacji osłonowej zadbano również o szantaż emocjonalny oparty o tradycyjne reductio ad Putinum: mianowicie, jeśli krytykujesz uchylenie nowelizacji Ustawy o IPN, to znaczy że godzisz w „strategiczne sojusze” - a kto godzi w sojusze, ten wiadomo, jest „ruskim agentem”. Proste jak konstrukcja cepa – na identycznej zasadzie środowisko „Wyborczej” nazywa „antysemityzmem” każdą krytykę poczynań organizacji żydowskich.

Na dłuższą metę takie postępowanie się na PiS-ie zemści. Nie można bezkarnie grzmieć, że nie oddamy guzika i „nikt nie będzie dyktował nam ustaw”, a potem robić woltę o 180 stopni i jeszcze za pośrednictwem swych propagandystów naskakiwać, przepraszam, z twarzą na rozczarowanych ludzi, wyzywając ich od „ruskich agentów”. Tymczasem, jeśli spojrzeć przekrojowo, art. 55a w znacznej mierze spełnił swe zadanie – i to pomimo wiadomych trudności z ewentualnym zastosowaniem go wobec obcokrajowców. Otóż ogólnoświatowa awantura sprawiła, że z zagranicznych mediów nagle zniknęły wrzutki o „polskich obozach”, które wcześniej pojawiały się z nużącą regularnością. Stało się tak dlatego, że wskutek rozpętanego przez Żydów jazgotu każdy, choćby nawet nie chciał, dowiedział się, że Polacy sobie podobnych insynuacji nie życzą – i od tej pory nikt już nie będzie mógł się zasłaniać niewiedzą, przejęzyczeniem czy „skrótem myślowym” o „geograficznej lokalizacji”. Istnieje jednak obawa, że po naszej kapitulacji cała ciuciubabka rozpocznie się od początku.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Sojusznik czy wasal?

Hieny cmentarne z holocaust industry

Ustawa 447 czyli ofensywa holocaust industry

Gra o bilion złotych

Zawsze jest z kim przegrać

Rejterada

Koniec złudzeń

Moratorium czyli uspokajactwo stosowane

Hucpa – reaktywacja

Ćwierć miliarda za nic

Nic tak nie gorszy, jak prawda

Jedwabne – czas prawdy

Koniec epoki „pedagogiki wstydu”

Lekcja ojkofobii

Antypolonizm sponsorowany


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 27 (06-12.07.2018)