poniedziałek, 29 października 2018

Prasa – ofiara politycznej wojny

Gazety po obu stronach barykady wpędziły się w ślepą uliczkę na własne życzenie – tak to jest, gdy zacietrzewienie odbiera rozum.

Od dłuższego czasu mamy pogłębiający się kryzys na rynku prasy. Wymienia się różne przyczyny: problemy „Ruchu”, drożejący papier, internet (jak lapidarnie ujął mój znajomy: „teraz gazety czytają tylko dziadki”). Ale to wytłumaczenie nie oddaje całości problemu – na Zachodzie, mimo internetowej konkurencji, kryzys tradycyjnych gazet nie przybrał aż tak dramatycznych rozmiarów. Wynika z tego, że na krajowym podwórku mamy do czynienia z jakąś lokalną specyfiką, nie występującą nigdzie indziej. I chyba wiem, jakie zjawisko jest odpowiedzialne za „pomór” polskiej prasy. Otóż jestem skłonny postawić tezę, że gazety padają ofiarą targającej Polską plemiennej wojny domowej. Żeby było ciekawiej, większość z nich sama kręci pętlę na własną szyję, czynnie angażując się po obu stronach politycznego sporu.

Najpierw jednak kilka liczb, obrazujących skalę zjawiska (dane z sierpnia za branżowym portalem wirtualnemedia.pl). Wśród dzienników politycznych największy spadek rok do roku zanotowały „Gazeta Polska Codziennie” (-17,47 proc. obecna sprzedaż ogółem 14 831 egz.) i „Gazeta Wyborcza” (-12,07 proc., obecna sprzedaż 89 535 egz.). Z kolei wśród tygodników opinii liderem spadków są kolejno: „Sieci” (-30,64 proc. do 43 056 egz.), „Gazeta Polska” (-27 proc. do 24 856 egz.) i „Do Rzeczy” (-16,49 proc. do 33 306 egz.). Dwucyfrowe spadki zanotowały również „Gość Niedzielny” (- 13,66 proc,), „Polityka” (-10,81 proc.) i „Wprost” (-11,14 proc.). Stosunkowo niewiele natomiast spadło „Newsweekowi” (-6,91 proc.), zaś ewenementem jest wzrost sprzedaży „Tygodnika Powszechnego” (+9,05 proc., wzrost do poziomu 25 945 egz.). Gdybyśmy sięgnęli do wcześniejszych zestawień, sytuacja wyglądałaby z grubsza rzecz biorąc podobnie.

Jak łatwo zauważyć, jeśli chodzi o dzienniki, najbardziej tracą tytuły jednoznacznie zaangażowane politycznie – kojarzona z obozem PiS „Gazeta Polska Codziennie” oraz wspierająca „totalną opozycję” „Gazeta Wyborcza”. Natomiast w segmencie tygodników prawdziwą katastrofę odnotowują głównie pisma o profilu prawicowo-konserwatywnym, choć i prasa lewicowo-liberalna nie została oszczędzona. Z czego to wynika? Ano z tego, że gazety w imię „wyższych racji” zrezygnowały z choćby pozorów obiektywizmu i poszły gremialnie na wojnę, wyrzekając się swej tradycyjnej roli, czyli dostarczania informacji i formułowania rzetelnych opinii. Owszem, poszczególne tytuły prasowe zawsze cechowała określona linia redakcyjna, tak jest na całym świecie – jednak wcześniej istniały mimo wszystko jakieś hamulce, zaś wyjątkowo kąśliwe kawałki, różne prowokacje i radykalizmy zostawiano na ogół felietonistom (od tego zresztą są, by subiektywnie, barwnie i bezkompromisowo komentować różne zjawiska).

Czasem w tym kontekście mówi się o erze mediów „tożsamościowych” - tyle, że w mediach „tożsamościowych” nie ma w gruncie rzeczy niczego złego, dzięki nim bowiem poszczególne grupy społeczne zyskują swoich reprezentantów w debacie publicznej. Problem zaczyna się wtedy, gdy ideowa wyrazistość zostaje zaprzęgnięta do partyjnych rydwanów w politycznej nawalance – i właśnie ta granica została przekroczona. Celem tak „sformatowanych” mediów nie jest już przekonywanie do swych racji i pozyskiwanie zwolenników, ale zniszczenie przeciwnika. Narzędziem zaś jest ordynarna, propagandowa młócka, mająca utrzymać czytelników w stanie permanentnego amoku. Tu nie ma miejsca na polemiki i różne punkty widzenia. W efekcie, tworzy się sekty bezkrytycznych wyznawców.

Tylko, że taka „oferta” siłą rzeczy jest adresowana do stosunkowo wąskiego, „żelaznego” grona odbiorców. Większość normalnych czytelników widząc, że w poszczególnych mediach otrzymuje nie tyle nawet odmienne interpretacje i opinie, ile wręcz dwa kompletnie różne światy, daje sobie spokój – w zdrowym odruchu psychicznej samoobrony. No dobrze, ale dlaczego akurat prawicowej prasie spada bardziej? Z prostego powodu – działa mechanizm demobilizacji, skoro „nasi” są u władzy. Największą poczytność prawicowe tytuły notowały, gdy PiS był w opozycji – bo kupno gazety traktowane było jako „cegiełka”, polityczna deklaracja i symboliczne dołożenie się do batalii w imię końcowego zwycięstwa. Podobnie jest dziś z drugą stroną, dlatego prasie opozycyjnej spada mniej – żyje z mobilizacji elektoratu obozu „anty-PiS”. Obecnie „lojalne” gazety futrowane są ogłoszeniami rządowymi i reklamami państwowych spółek – tylko w pierwszym półroczu br. „Sieci”, „Gazeta Polska” i „Do Rzeczy” otrzymały (bez uwzględnienia rabatów) łącznie 23,08 mln. zł. (tak samo rząd Platformy wspomagał „swoje” tytuły i „głodził” media opozycyjne). Ale co będzie po zmianie władzy?

Dziś sytuacja wydaje się bez wyjścia. Gazety po obu stronach barykady zabrnęły tak daleko, że korekta linii obarczona jest śmiertelnym ryzykiem – można stracić zagorzałych czytelników bez gwarancji pozyskania nowych. Ale, jak wspomniałem, wpędziły się w tę ślepą uliczkę na własne życzenie – tak to jest, gdy zacietrzewienie odbiera rozum.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Dlaczego nie kupuję „niepokornych” gazet

Czy Niemcy przejmą „Ruch”?


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 42-43 (26.10-08.11.2018)

Gorzkie zwycięstwo PiS

Zamiast wzmożenia prawicowego elektoratu nastąpiło uśpienie - zmobilizowała się natomiast druga strona.

I. W terenie bez zmian

Zgodnie z moimi obawami sprzed tygodnia, wybory samorządowe nie przyniosły zasadniczego przełomu. Wg sondażu late poll pracowni Ipsos (dane z losowo wybranych komisji wyborczych) PiS osiągnęło w skali kraju 33 proc., Koalicja Obywatelska – 26,7, PSL – 13,6. Przełożyło się to na zwycięstwo PiS w 9 województwach – w 1/3 jest to jednak triumf symboliczny. W momencie, gdy piszę te słowa, Prawo i Sprawiedliwość na samodzielne rządy może liczyć w 6 sejmikach – podkarpackim, podlaskim, małopolskim, lubelskim, łódzkim i świętokrzyskim. Być może uda się jeszcze gdzieś sklecić koalicję, ale póki co, w stosunku do wyborów z 2014, PiS udało się odwojować pięć regionów – w pozostałych KO z PSL wspólnymi siłami są w stanie przelicytować partię rządzącą. Krótko mówiąc, mimo poprawy wyniku z 2014 o ponad 6 pkt. proc. historia się powtarza – PiS swą wygraną będzie w stanie skonsumować w stosunkowo niewielkim stopniu, a w terenie przeważnie wszystko zostanie po staremu (10 z 16 sejmików zachowa status quo). Widać wyraźnie, że aby osiągnąć realny polityczny sukces, należało co najmniej powtórzyć wynik z wyborów parlamentarnych (37,58 proc.), a najlepiej – poprawić go. Tymczasem, nastąpił tu regres o niemal 5 pkt. proc., do czego walnie przyczynił się dwucyfrowy wynik PSL. Partia ta z reguły jest nadreprezentowana w samorządach, co zawdzięcza silnemu zakorzenieniu w terenie. Za rok, w wyborach do Sejmu, z pewnością nawet nie zbliży się do podobnego rezultatu, niemniej pogłoski o śmierci ludowców okazały się stanowczo przesadzone.


A zatem, mamy pewien postęp, lecz osiągnięty wynik jest zdecydowanie słabszy, niż mógłby być – a już na pewno jest poniżej oczekiwań, o czym świadczy również nader powściągliwa reakcja Jarosława Kaczyńskiego, który w swym wystąpieniu podkreślił przede wszystkim ogrom pracy czekającej jego ugrupowanie przed przyszłorocznymi wyborami parlamentarnymi. Trzeba dodać jeszcze zdecydowaną porażkę w wielkich miastach - poza Gdańskiem i Krakowem kandydaci PiS polegli już w I turze.


II. PSL złapało drugi oddech

Nieskrywaną intencją Prawa i Sprawiedliwości w kampanii wyborczej było ostateczne znokautowanie PSL i wydarcie Polski gminno-powiatowej z rąk tego bodaj najbardziej szkodliwego ugrupowania. To się zdecydowanie nie udało, na prowincji obroniły się stare układy, co ludowcy zawdzięczają w dużej mierze rozbudowanym, zasiedziałym strukturom i związaną z tym zdolnością do realizacji swego jedynego prawdziwego programu – Posady Swoim Ludziom. PSL to po prostu liczący się pracodawca z rzeszą wiernych beneficjentów. Ale koniecznie trzeba tu zaznaczyć, że sukces ludowców jest również pokłosiem błędów i zaniechań PiS z ostatnich lat. Po pierwsze, mści się sposób budowania partii jako ugrupowania „kadrowego”, zamiast „partii masowej”. Przekłada się to na stosunkowo niewielką liczbę członków i związaną z tym słabość organizacyjną w terenie. Na prowincji PiS do PSL-u zwyczajnie „nie ma wstanu”. Druga rzecz, to szereg niefortunnych posunięć, z których wymieniłbym trzy podstawowe: zbyt restrykcyjna ustawa o obrocie ziemią, utrudniająca rolnikom zbywanie i poszerzanie gospodarstw; absurdalny projekt ustawy o ochronie zwierząt forsowany przez Krzysztofa Czabańskiego; no i wreszcie brak reformy skupu płodów rolnych opanowanego dziś przez kartel pośredników z zagranicznym kapitałem.


Spójrzmy na to oczyma rolnika: hodowla zwierząt futerkowych jest jedną z nielicznych branży, gdzie Polska należy do światowych potentatów. I na to przychodzi jakiś nawiedzony wegetarianin pragnący jednym pociągnięciem pióra, z czysto ideologicznych pobudek, zniszczyć dorobek tysięcy przedsiębiorców.
Takie postępowanie się mści i PiS zapłaciło rachunek za lewackie szajby Czabańskiego – co gorsza, przeprowadzane przy osobistym poparciu Jarosława Kaczyńskiego. Kolejna sprawa, to tzw. malina-gate, czyli wysyłanie przy poparciu rządu sadzonek malin na Ukrainę wraz z organizowaniem fachowych szkoleń dla tamtejszych plantatorów. Ja wiem, że w gruncie rzeczy ta akcja miała rozmiary symboliczne, lecz polityka i ludzkie emocje mają to do siebie, że przez takie drobiazgi można przerżnąć wybory. W tym roku mieliśmy kryzys na rynku owoców miękkich – i w takim momencie rolnik, który nie mógł sprzedać swoich malin po godziwej cenie usłyszał, że rząd będzie wspomagał zagraniczną konkurencję. Po takim sygnale krew zalewa człowieka, a ręce same wyciągają się po widły.


Skutek powyższego jest taki, że PiS w oczach znacznej części mieszkańców polskiej wsi wciąż pozostaje ugrupowaniem „miastowych” - z „miastowymi” fanaberiami w rodzaju załamywania rąk nad losem biednych norek. A „pesel” to zawsze „pesel” - miejscowi, swoi. Lepszego prezentu PiS nie mogło zrobić konkurencji i PSL skrzętnie go wykorzystało.
W efekcie, PiS przegrało władzę w szeregu sejmików i wielu małych miejscowościach w dużej mierze na własne życzenie. Wybory, które miały złożyć ludowców do grobu, dały im drugi oddech, a samorządowe sitwy czekają kolejne cztery spokojne lata.


III. Błędy kampanii

Roztrząsając wynik wyborczy trzeba też powiedzieć co nieco o samej kampanii. Otóż sądzę, że na notowaniach PiS w znaczący sposób zaważyła jazgotliwa i toporna propaganda sukcesu uprawiana przez rządową telewizję Jacka Kurskiego, z którą ścigały się sprzyjające władzy tytuły prasowe prezentujące linię już nawet nie „prawicową” czy „tożsamościową”, ile po prostu partyjną. Oczywiście rozumiem, że za hojne futrowanie reklamami spółek Skarbu Państwa wypada się odwdzięczyć, lecz funkcjonariusze agit-propu zwyczajnie przedobrzyli, wyświadczając tym samym PiS niedźwiedzią przysługę. Dzień w dzień trwało napawanie się coraz bardziej bombastycznymi sondażami w których PiS „miażdżył” rywali, do tego stały przekaz w którym partia rządząca była nieodmiennie fantastyczna i bez wad, a bruździła jedynie „targowica i zagranica”. Na wytykanie błędów i wpadek, a nawet na życzliwą, konstruktywną krytykę nie było miejsca. Kto zgłaszał jakieś zastrzeżenia – ten defetysta, albo zgoła „ruski agent”. Na dłuższą metę taka monotonna młócka jest po prostu nie do zniesienia, co potwierdza dramatycznie malejąca sprzedaż prawicowych tygodników opinii (z wyjątkiem „Warszawskiej Gazety”, za co jesteśmy naszym Czytelnikom nieodmiennie wdzięczni). Efekt? Zamiast wzmożenia prawicowego elektoratu nastąpiło uśpienie, bo „nasi” wszak mają zwycięstwo w kieszeni... Natomiast zmobilizowała się druga strona, co ewidentnie widać po frekwencji (54 proc. przy 47 proc. w 2014) - bo za wszelką cenę trzeba było „powstrzymać PiS”. Inna sprawa, że sondaże faktycznie były dość optymistyczne, więcej – o ile wcześniej PiS w badaniach było z reguły niedoszacowane, to tym razem sytuacja była odwrotna. Czyżby sondażownie chciały w ten sposób zdemobilizować prawicowych wyborców?


No i wreszcie błędy samego PiS i jego kandydatów.
Spot wyborczy z uchodźcami był klasycznym strzałem w kolano. Podejrzewam, że ludzie potraktowali go jako cyniczną, nachalną próbę odgrzania emocji z 2015 r. - stojącą ponadto w sprzeczności z polityką rządu Morawieckiego ściągającego na potęgę imigrantów zarobkowych, również z krajów egzotycznych, co przecież widać na co dzień na ulicach. Z kolei Patryk Jaki przeszarżował z totalną krytyką stanu Warszawy, co zostało odebrane jako dezawuowanie nie tylko HG-W, ale również samych warszawiaków, którzy trzykrotnie ją wybrali. Próba „delegalizacji” Hanny Zdanowskiej w Łodzi została potraktowana jako brutalne usiłowanie ręcznego sterowania wyborami, co wręcz idealnie pokrywało się z lansowanym przez opozycję wizerunkiem PiS jako partii zamordystów, więc wyborcy w odruchu sprzeciwu zagłosowali „na przekór”. A jeszcze można dodać lekceważenie własnego, twardego elektoratu przejawiające się w braku rozliczeń poprzedniej władzy czy dziwnym meandrowaniu w kierunku mitycznego centrum...


Skutkiem jest wynik poniżej możliwości. To wprawdzie wciąż zwycięstwo - ale zwycięstwo cokolwiek gorzkie.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Na podobny temat:

Wybory samorządowe – gra o Polskę


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 43 (26.10-01.11.2018)

niedziela, 28 października 2018

Śmierć eurokomunie!

Należy odrzucić wszelkie ideologiczne projekty z zakresu inżynierii społecznej – ten cały polityczno-kulturowy eurokomunizm i paneuropeizm. A zatem – śmierć eurokomunie!

I. Skacowana Europa

Paroksyzmy szarpiące obecnie Unią Europejską jako żywo przypominają schyłkowy okres Związku Radzieckiego. Na czele mamy strupieszałe politbiuro, dogmatycznie trzymające się martwej ideologii i coraz bardziej kurczowo ściskające cugle władzy – pod spodem zaś narasta kryzys, społeczne zniecierpliwienie, wzmagają się tendencje odśrodkowe. Nic dziwnego, skoro licząc od powołania Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali (1952 r.) minęło już 66 lat. Unia wkracza zatem pomału w wiek „breżniewowski”, ze wszystkimi tego objawami – postępującym sklerotycznym zwapnieniem, doktrynerstwem i organiczną niezdolnością do przyznania, że zabrnęło się w ślepą uliczkę. Wystarczy zresztą spojrzeć na brukselskie elity, które niezależnie od metrykalnego wieku są przesiąknięte tym starczym uwiądem ducha. Jedyną odpowiedzią na bolączki integracji jest recepta „więcej tego samego”, co kojarzy się ze swojskim „klina klinem” i „czym się strułeś, tym się lecz”. Zresztą Juncker - „Jelcyn Europy” - najwyraźniej sądzi, że permanentne stosowanie takiej kuracji na własnym organizmie można przełożyć na polityczną praktykę i w związku z tym ma się za eksperta od rozwiązywania unijnych problemów. Problem w tym, że na dłuższą metę proponowana terapia kończy się degrengoladą organizmu i zgonem pacjenta.

Ale póki co, obowiązuje zawołanie – więcej Europy w Europie! Więcej „integracji”, czyli okrawania suwerenności krajów członkowskich i przenoszenia kompetencji na centralne instytucje zarządzane przez niewybieralną, urzędniczą „nadzwyczajną kastę”, której funkcjonowanie stanowi żywe zaprzeczenie transparentności i demokratycznego republikanizmu. Więcej procedur, nadzoru, dyrektyw – i przede wszystkim, więcej władzy dla Brukseli, w tym uprawnień do ingerowania w wewnętrzne sprawy państw. Jeśli się da, to zgodnie z traktatami, jeśli nie – to nawet wbrew nim, metodą uzurpowania sobie kolejnych uprawnień. Do tego sprowadzają się kolejne koncepty reformatorskie, w tym również słynna „Europa dwóch prędkości” z twardym jądrem w postaci strefy euro, a także pomysły federalistyczne w rodzaju „Stanów Zjednoczonych Europy” i „superpaństwa” - co ostatnio wyłożył w swym programowym artykule szef niemieckiego MSZ Heiko Maas.

Na dodatek, podobnie jak breżniewowskiemu ZSRR, Unii Europejskiej kończą się gospodarcze baterie. Strefa euro robi bokami i sprowadza się już niemal otwarcie do eksploatowania słabszych gospodarek przez Niemcy oraz w mniejszym zakresie inne kraje bogatej Północy. Nie dziwi więc, że zadłużona po uszy Francja pod rządami Macrona jest orędownikiem wprowadzenia wspólnego budżetu strefy euro, co oznaczałoby „uwspólnotowienie długów” - na co z kolei nie chce zgodzić się Angela Merkel, bo w takim scenariuszu Niemcy ze swoją nadwyżką budżetową musiałyby się solidnie dorzucić do wspólnego kotła, zamiast jak do tej pory spijać śmietankę i sztorcować wszystkich dookoła, że nie są dość gospodarni. Z kolei Włochy czy Grecja najchętniej by się ze wspólnej waluty wymiksowały, ratując konkurencyjność swoich gospodarek zdewaluowanym lirem i drachmą. Ta gospodarcza zapaść będzie wprawdzie rozłożona w czasie, lecz przy obecnym stanie rzeczy jest nieuchronna, bowiem funkcjonowanie oparte o motywowaną politycznie i ideologicznie wspólną walutę – swoisty „rubel transferowy” - z której gospodarczo korzystają niemal wyłącznie Niemcy, jest na dłuższą metę niemożliwe. Widząc to, Wlk. Brytania zdecydowała się na brexit nawet za cenę „twardego” rozwodu.


II. Ideologiczny obłęd

Obrazu zapaści dopełnia ideologiczny obłęd w duchu „gramscizmu-spinellizmu” - czyli eurokomunizm oraz wdrażane z uporem maniaka projekty będące już nawet nie inżynierią, a wręcz eugeniką społeczną, mające na celu wyhodowanie człowieka sowieckiego, tj. „nowego Europejczyka”. Służyć ma temu polit-poprawna tresura od kołyski aż po grób i planowa społeczna dezintegracja uskuteczniana metodą „szatkowania” narodów – dzielenia ich na kolejne, coraz węższe, zantagonizowane mniejszości; wreszcie – ostateczny taran w postaci masowej imigracji ludności arabskiej i afrykańskiej. Jest to zresztą skrupulatnym wypełnieniem zaleceń twórcy „paneuropeizmu” - hr. Richarda Coudenhove-Kalergiego (1894-1972), który już w dwudziestoleciu międzywojennym snuł wizje „Stanów Zjednoczonych Europy” oraz europejskiego narodu jako „euroazjatycko-negroidalnej rasy przyszłości, podobnej zewnętrznie do egipskiej”, która „zastąpi różnorodność ludów różnorodnością osobowości”. Tenże Coudenhove-Kalergi na czele zjednoczonej Europy widział niewybieralną „arystokrację ducha”, zaś instytucje centralne „superpaństwa” z założenia miały być niedemokratyczne. Jak widać, współczesna Unia podąża właśnie w tym wskazanym jeszcze przed wojną kierunku, więcej – właśnie tak została u swego zarania pomyślana. Coudenhove-Kalergim przyjdzie być może zająć się szerzej w osobnym tekście, tu jeszcze wspomnę tylko, że laureatami nagrody jego imienia są m.in. Angela Merkel, Herman van Rompuy (poprzednik Tuska) i Jean-Claude Juncker.

Pojawia się jednak światełko w tunelu – bynajmniej nie wszyscy są zwolennikami „reform” idących w kierunku coraz większego zamordyzmu. Ciekawym przykładem jest Janis Warufakis – były lewicowy grecki minister finansów w rządzie Tsiprasa, który w szczycie greckiego kryzysu zadłużeniowego chciał wyprowadzić Grecję ze strefy euro. Dziś trafnie diagnozuje systemową niewydolność eurolandu, przyrównuje brukselski system władzy do „oświeconego despotyzmu” i piętnuje hegemonię Niemiec. Problem w tym, że o ile na poziomie diagnoz ma rację, o tyle jego recepty podążają w kierunku kolejnej lewackiej utopii – postuluje wprawdzie demokratyzację unijnych instytucji, jednak miałyby one być wybierane przez jakiś ogólnoeuropejski „demos”, na rzecz którego działa w swym ugrupowaniu DiEM25 (Ruch Demokracji w Europie 2025) – czyli, znów kłania się Coudenhove-Kalergi.

O wiele więcej nadziei można wiązać z ruchami narodowymi i antysystemowymi (tzw. „populiści”) rosnącymi w siłę w całej Europie, a niekiedy wręcz dochodzącymi do władzy, jak niedawno we Włoszech. Rysuje się szansa, że partie te po przyszłorocznych eurowyborach zyskają znaczące miejsce w Parlamencie Europejskim, inicjując rozsadzanie od wewnątrz brukselskiego grajdołu. Odwołują się one często do cywilizacyjnej tożsamości, sprzeciwiają migracji, podkreślają wagę suwerenności i konieczność uzyskania realnego wpływu społeczeństw na reformowanie Europy – a do tego skutecznie kolonizują swymi postulatami mainstream, który by nie zatonąć politycznie, przejmuje część ich programu, jak np. CSU w Niemczech, podchwytująca hasła AfD.


III. Śmierć eurokomunie!

Jaka zatem powinna być Europa? Cóż, nie będę tu zbyt odkrywczy: to Europa Ojczyzn, rozumiana jako związek suwerennych, podmiotowych państw połączonych wspólnym rynkiem gwarantującym otwarte granice, swobodę przemieszczania się ludzi i wymiany handlowej. Zwróćmy uwagę, jaki status ma obecnie Norwegia: jest członkiem Europejskiego Obszaru Gospodarczego i należy do strefy Schengen, pozostając względnie niezależną od politycznej, brukselskiej „czapy”. Bezpieczeństwo natomiast zapewnia jej (na ile to obecnie możliwe) członkostwo w NATO. I właśnie te trzy filary mają stanowić o kształcie przyszłej Europy: wspólny obszar gospodarczy, strefa Schengen i sojusz militarny (NATO). Trawestując ewangeliczną maksymę – wszystko co ponadto, ode Złego pochodzi. Krótko mówiąc, przyszła Unia Europejska powinna podążać w kierunku de-integracji (nie mylić z dezintegracją), której finalnym celem będzie swoista gospodarcza konfederacja 28 „Norwegii”. Nawet kwestia tak fetyszyzowanej dziś „liberalnej demokracji”, winna być jedynie opcjonalna – to, jaką formę rządów obierze sobie dane państwo jest wyłącznie jego wewnętrzną sprawą i nikomu nic do tego. Zwłaszcza unijni dygnitarze, którzy dziś mienią się strażnikami demokracji, sami nie mając najmniejszego demokratycznego mandatu, powinni milczeć.

Oczywiście, taki „demontaż” wymagałby drastycznego ograniczenia roli unijnej biurokracji i brukselskiego centrum politycznego z jego aspiracjami do przypisywania sobie kolejnych kompetencji. Rozsmakowani we władzy i poczuciu własnej ważności, a jednocześnie izolowani od realnego życia, pozostający w urzędniczej złotej klatce „brukselczycy” rzecz jasna dobrowolnie nie ustąpią - dlatego powinni zostać do tego zmuszeni przez państwa narodowe. Ci samozwańczy mandaryni, ta groteskowa parodia arystokracji, ma zostać sprowadzona do właściwych rozmiarów: minimalnej liczby urzędników obsługujących funkcjonowanie wspólnoty, bez żadnych uprawnień władczych względem poszczególnych państw. W szczególności zaś należy odrzucić wszelkie ideologiczne projekty z zakresu inżynierii społecznej – ten cały polityczno-kulturowy eurokomunizm i paneuropeizm spod znaku Gramsciego, Spinellego i Coudenhove-Kalergiego. To jest ten antycywilizacyjny trąd, ten jad zatruwający i przeżerający Europę. A zatem – śmierć eurokomunie!


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Nowa podmiotowość Lewiatana


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 20 (24.10-06.11.2018)

Pod-Grzybki 140

Zaczniemy ekologicznie. Otóż UE pod wodzą „Jelcyna Europy” Jean-Claude Junckera wypowiada wojnę plastikowi – zniknąć mają jednorazowe słomki, sztućce, talerzyki, opakowania a nawet... baloniki. I nie dziwota – raz, że Juncker zdecydowanie preferuje opakowania szklane, a dwa – kto jak kto, ale akurat on do dmuchania w balonik musi mieć wyjątkową awersję.


*

Z kolei inny z europejskich dostojników, Donald Tusk, na potęgę dziecinnieje. Haratanie w gałę już mu nie wystarczy i ostatnio strzelił sobie słitfocię, jak raźno popyla w Paryżu na hulajnodze. Przestrzegłbym go, że od hulajnogi krzywi się kręgosłup lecz Tusk, jak wiadomo, czegoś takiego jak kręgosłup nie posiada. Ale niech mu tam, niech trenuje. Może jeszcze zobaczymy, jak na tej hulajnodze sp...a z Brukseli po końcu swojej kadencji.


*

Takie objawy starczej demencji u nawet stosunkowo młodych polityków nie dziwią, zważywszy na genius loci. Mianowicie, Unia Europejska pomału wkracza w wiek „breżniewowski” - i podobnie jak sowieckiemu gensekowi kończą jej się baterie. W związku z tym, unijne elity zachowują się niczym strupieszałe, kremlowskie politbiuro, ze sklerotycznym dogmatyzmem trzymając się doktryn swoich lewackich bożków - od Gramsciego po Spinellego - i przekonując wszystkich dookoła, że „gramscizm-spinellizm” jest wiecznie żywy. A tymczasem, po przyszłorocznych wyborach do PE szykuje się „populistyczna” rewolucja. Rzucam zatem hasło: śmierć eurokomunie!


*

Polska Fundacja Rozwoju zrepolonizowała kolejkę na Kasprowy Wierch, opchniętą przez rząd PO (wraz z gruntami) międzynarodowemu funduszowi Mid Europa Partners. „Totalna opozycja” dostała na to wścieklizny wrzeszcząc, że na pewno za drogo, że marnotrawstwo itd. Na ich miejscu bym się przymknął i trzymał kciuki – podobnie jak w przypadku repolonizacji PKO SA. Choćby dlatego, że jeśli wrócą kiedykolwiek do władzy, to znów będą mieli co wyprzedawać.


*

W „tym kraju” to jednak panuje wyjątkowa ciemnota. Do tego stopnia, że miejscowi wciąż wierzą w bociany i dzieci w kapuście – i dlatego właśnie modelka Anja Rubik musiała otworzyć szkołę seksu, by nieść ludowi kaganek oświaty. Czapki z głów, toż to postać jak z Żeromskiego - doktor Judym i Siłaczka w jednym! Oby tylko nie sczezła w chłopskiej chacie na tyfus – jakaś taka chudziutka ostatnio, biedaczka...


*

Ale jak by się Anja Rubik nie uwijała, to do postępowego Zachodu wciąż nam jeszcze daleko. Oto „Daily Mail” uraczył czytelników wzruszającą love-story o pewnej parze z Los Angeles. Ona najpierw była zwyczajną kobietą, by po pewnym czasie przekształcić się w „trans-genderowego mężczyznę” - aby w końcu stwierdzić, że jest... psem. Wszystko z pełną akceptacją męża, który regularnie prowadza ją (jego? gubię się...) na randki z innymi, podobnymi popaprań... to jest, pieskami. Finalnie zatem osiągnęła, jak rozumiem, stadium „trans-gendero-gatunkowego psa”. Pytanie za milion – kim w takim razie jest mąż? Homoseksualnym zoofilem?

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 20 (24.10-06.11.2018)

poniedziałek, 22 października 2018

Wybory samorządowe – gra o Polskę

Celem podstawowym jest wyrwanie Polski z łap skorumpowanej, lokalnej „magnaterii” - od gminy po województwo.

I. Rozbić lokalne sitwy

Nie da się ukryć, że z perspektywy obozu rządzącego wybory samorządowe są najtrudniejsze, z kolei dla opozycji – najłatwiejsze. Mamy tu prosty mechanizm – PiS, aby ugruntować swą polityczną dominację niejako skazany jest na grę o pełną stawkę, szczególnie w przypadku sejmików wojewódzkich, nie zaniedbując jednocześnie prestiżowych wielkich miast i Polski gminno-powiatowej. Każda z tych batalii najeżona jest trudnościami. W przypadku najniższych szczebli samorządowej drabiny partia zmuszona jest do ogromnego wysiłku kadrowo-organizacyjnego: wystawienia w tysiącach gmin i setkach powiatów silnych, sensownych drużyn, złożonych z osób rozpoznawalnych i pozytywnie odbieranych w terenie. Tu raczej nie sprawdzają się „spadochroniarze”, ratujący często sytuację w wyborach parlamentarnych, w których listę może ciągnąć jakiś popularny, znany z mediów polityk.

Problem w tym, że PiS-owi daleko do partii masowej – taka szansa była po katastrofie smoleńskiej, kiedy to lokalne biura partyjne przeżyły szturm chętnych do włączenia się w publiczną działalność. Szturm, dodajmy, odparty przez terenowe oddziały, dla których nowi członkowie byli tylko kłopotem, a nawet zagrożeniem dla wypracowanych latami układów sił i podwieszeń. Podobnie było w przypadku kolejnych wyborów parlamentarnych i samorządowych, gdy konsekwentnie spławiano ochotniczych kandydatów na mężów zaufania. Powstały wówczas Ruch Kontroli Wyborów długo musiał się dobijać, by nawiązać jakąkolwiek współpracę z oficjalnymi strukturami partii. W efekcie PiS liczy dziś razem z młodzieżówką 34 508 członków, co daje niespełna 14 działaczy na gminę i nieco ponad 90 na powiat. Słabo, a jeśli weźmiemy pod uwagę nieznaną liczbę „martwych dusz” - wyjątkowo słabo. Stąd silna jest pokusa, by kaptować ludzi z zewnątrz, co niesie ze sobą ryzyko, że pod szyldem PiS-u dojdą do władzy ludzie zaplątani w lokalne „układy zamknięte”, a partia będzie musiała później pić naważone przez nich piwo, tracąc zaufanie w oczach miejscowych społeczności. Nie od dziś wiadomo, że zmorą Polski lokalnej są rodzinno-towarzysko-biznesowe sitwy okupujące pod różnymi szyldami lokalne instytucje, co przekłada się na pokaźne armie uzależnionych bytowo wyborców. Zwyciężyć z nimi, przy szczupłych zasobach kadrowych (abstrahując już od jakości tychże kadr) jest bardzo trudno, za to przegrać bardzo łatwo – co media obozu „antypisowskiego” nie omieszkają przekuć na narrację, że partia rządząca nie powiększa lub zgoła traci swój stan posiadania na polskiej prowincji.


II. Sejmiki – batalia o Polskę

W przypadku sejmików wojewódzkich, do których wybory najbardziej przypominają te parlamentarne (głosuje się na listy partyjne), sytuacja jest równie poważna – niemal wszędzie Prawo i Sprawiedliwość musiałoby uzyskać samodzielną większość. W przeciwnym razie będziemy mieli do czynienia z sytuacją, w której PiS nominalnie będzie zwycięzcą, ale pozostałe ugrupowania stworzą blokującą koalicję i wszystko zostanie po staremu. A jest czego bronić, bo sejmiki to nie tylko kolejne posady ratujące tyłki odsuniętym gdzie indziej od żłoba działaczom, lecz przede wszystkim ogromne pieniądze, którymi można wspierać „zaprzyjaźnione” samorządy, kreując w ten sposób w terenie mit „dobrych gospodarzy” i gwarantując „swoim” wybór na kolejną kadencję. Tu batalia będzie na noże. Obecnie PiS rządzi jedynie w sejmiku podkarpackim, mimo że w 2014 wygrało w sumie w pięciu województwach, notując zarazem najlepszy wynik w skali kraju. Na Podkarpaciu PiS dostało ponad 43 proc. głosów – i właśnie poparcie oscylujące w tych granicach jest niezbędne do samodzielnych rządów. Przykładowo, w Małopolsce, gdzie PiS osiągnęło ponad 36 proc., w sejmiku stworzono koalicję PO-PSL-SLD i było pozamiatane. To obrazuje skalę trudności, bowiem na dzień dzisiejszy trudno liczyć na zawiązanie w poszczególnych sejmikach „pisowskich” koalicji.

Na dodatek, wybory do sejmików zwykło się traktować jako odzwierciedlenie szerszych trendów politycznych i prefigurację wyborów parlamentarnych. Gra więc toczy się również o podtrzymanie wizerunku partii zwycięskiej – a wyborcy lubią zwycięzców. Niezwykle istotny w tym kontekście będzie wynik poszczególnych partii w skali ogólnopolskiej – da on bowiem wskazówki, czy PiS po przyszłorocznych wyborach parlamentarnych będzie w stanie utrzymać samodzielne rządy, a może nawet zbliżyć się do większości konstytucyjnej. I tu znów „opozycja totalna” ma ułatwione zadanie – wystarczy względna porażka partii rządzącej, by obóz anty-PiS nabrał wiatru w żagle.


III. Wielkie miasta – „lemingrady”

No i wreszcie zostają największe miasta typu Warszawa, Poznań, Kraków, Łódź, Wrocław czy Gdańsk. Tutaj „totalni” w zasadzie już ogłosili zwycięstwo – i nie bez podstaw, zważywszy na specyficzny elektorat, znacząco różniący się od reszty Polski. Dominuje tu mentalność liberalno-lewicowa, podszyta swoistym „kompleksem słoika” - im ktoś jest nowszym mieszkańcem aglomeracji, tym bardziej stara się udowodnić, że nie ma nic wspólnego z prowincjonalnym „zaściankiem”, a i starzy mieszkańcy jako probierz swego wielkomiejskiego statusu traktują nader często zestaw „właściwych” i „europejskich” poglądów. Ponadto lubią samych siebie postrzegać jako „ludzi sukcesu”, niechby jedynie symbolicznego – nawet jeżeli miarą owego „sukcesu” jest tyranie w „korpo” i mieszkanie na kredyt aż do śmierci, a po spłacie comiesięcznej raty ledwie wystarcza do pierwszego. Ci ludzie prędzej przegryzą sobie żyły, niż zagłosują na „pisiora” - bo zachwiałoby to ich poczuciem przynależności do „lepszego” i „nowoczesnego” świata.

Dodatkowo charakteryzuje ich (przynajmniej werbalnie) korwinistyczno-balcerowiczowskie podejście do spraw socjalnych i ekonomicznych, na granicy darwinizmu społecznego. W skrócie: każdy jest kowalem własnego losu, jeśli komuś się nie udało, to pewnie za mało się starał, „nierobom” nic się nie należy (zwłaszcza z „moich podatków”), a „pięćsetplusy” to patologia przekupiona kiełbasą wyborczą. Wprawdzie sami również owo „pięćset” biorą, ale po pierwsze – im akurat „się należy” (bo „odzyskują” w ten sposób „swoje podatki”), po drugie zaś – biorą z wewnętrzną odrazą i poczuciem upokorzenia, że muszą dzielić to świadczenie z „patologią” (nienawidzą więc PiS-u jeszcze bardziej). Owładnięci „przymusem sukcesu” w życiu nie przyznają, że polityka społeczna rządu w czymkolwiek im pomogła – bo oznaczałoby to przyznanie się do osobistej porażki, ponadto zagłosowanie na „pisiora” zdegradowałoby ich we własnych oczach do poziomu „Januszy” i „Grażyn”. Ta wpojona im atawistyczna nienawiść jest nie do zwalczenia, więc PiS w dużych ośrodkach musi się starać o przyzwoity wynik głównych kandydatów (już to będzie jakąś wygraną) oraz mocną reprezentację w radach miejskich i poszczególnych dzielnic. Na szczęście, wyborów powszechnych nie wygrywa się w wielkich miastach, mają one jedynie wartość prestiżową.


IV. Odzyskać Polskę

Na zakończenie, warto jeszcze raz podkreślić o co toczy się gra. To mit, że PiS dysponuje w Polsce „pełnią władzy”. PiS ma jedynie w rękach władzę centralną, poza którą są olbrzymie obszary rządzone po dziś dzień przez stare, przeżarte patologiami układy – często decydujące o jakości życia milionów Polaków. Np. sejmik województwa pomorskiego usiłuje blokować przekop Mierzei Wiślanej, włodarze poszczególnych jednostek samorządowych prowadzą własną politykę (również zagraniczną – jak we Wrocławiu czy Gdańsku), co w praktyce przekłada się na pełzające rozbicie dzielnicowe. W dalszej perspektywie warto rozważyć likwidację sejmików wojewódzkich (kuriozalny system dwuwładzy w regionach), powiatów (zamęt kompetencyjny) i wprowadzenie dwukadencyjności władz samorządowych. Póki co jednak, celem podstawowym jest wyrwanie Polski z łap skorumpowanej, lokalnej „magnaterii” - od gminy po województwo. Bez tego każda próba realnej sanacji kraju będzie buksowała w bagnie obstrukcyjnego „imposybilizmu”.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Pełzające rozbicie dzielnicowe


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 42 (19-25.10.2018)

Frankowicze kontra Skarb Państwa

Ciekawe, czy prezes Kaczyński jest zadowolony, że frankowicze „wzięli sprawy w swoje ręce”?

Gdy Jarosław Kaczyński w lutym 2017 r. w wywiadzie dla „Sygnałów Dnia” radiowej Jedynki oznajmiał frankowiczom, że nie mają co liczyć na systemową pomoc rządu i w związku z tym „powinni oni wziąć sprawy we własne ręce i walczyć w sądach”, zapewne nie przewidywał długofalowego efektu swych słów. A jest on taki, że frankowicze postanowili nie ograniczać się jedynie do „walki w sądach” z bankami (co i tak robili bez światłych porad Prezesa), lecz zamierzają wnieść pozew zbiorowy... przeciw Skarbowi Państwa za niedostateczną ochronę praw konsumenckich.

Zanim jednak przejdziemy do szczegółów, przypomnijmy tło całej sprawy. Otóż ustawę regulującą kompleksowo kwestię tzw. kredytów frankowych zapowiedział w swej kampanii obecny prezydent Andrzej Duda, wątek ten przewijał się również w wypowiedziach innych polityków Prawa i Sprawiedliwości. Po pewnym czasie światło dzienne ujrzał prezydencki projekt zakładający przewalutowanie kredytów po tzw. kursie sprawiedliwym i zwrot części spreadów – czyli podzielenie się z bankami ryzykiem kursowym, obciążającym dotąd wyłącznie kredytobiorców. Oczywiście lobby bankowe przystąpiło do natychmiastowego kontrataku strasząc miliardowymi stratami, załamaniem sektora, tudzież pozwaniem Polski przed międzynarodowy arbitraż. Otwartym tekstem powiedział o tym rzecznik Kancelarii Prezydenta Marek Magierowski: „Jesteśmy pod bardzo silnym naciskiem sektora bankowego, który broni swoich interesów”. Na domiar złego, jawnie sceptyczne stanowisko zajął ówczesny wicepremier Mateusz Morawiecki. Gwoździem do trumny stała się opinia KNF wyliczająca na podstawie danych przesłanych z banków koszty ustawy na 67 mld. zł. Tajemnicą poliszynela jest, że PiS-owi ostatecznie „wychłódło”, gdy badania wykazały, że większość frankowiczów było wyborcami PO i Nowoczesnej. Wszelkie nadzieje zaś ucięła wspomniana na wstępie wypowiedź Kaczyńskiego, po której nota bene akcje banków wystrzeliły w górę. Oto popis sprawczości: jednym zdaniem podnieść giełdową wartość całej branży... Obecnie jakaś kadłubkowa wersja ustawy jest procedowana w komisji sejmowej – i zapewne pozostanie tam do końca kadencji. Wrobionym we franki kredytobiorcom pozostały ciągnące się latami, kosztowne procesy sądowe.

Nowy impuls do działania przyniósł jednak niedawny raport NIK (pisałem o nim w felietonie „Kredyty frankowe – granda i bezradność”) dotyczący ochrony konsumenckiej frankowiczów w latach 2005-2017, w którym kontrolerzy zmiażdżyli zarówno nieuczciwe praktyki banków, jak i legislacyjną oraz urzędniczą indolencję organów państwa. Generalnie, nadzór nad poczynaniami banków był niewystarczający, działania zaradcze niepełne i spóźnione, co pozwoliło bankom np. na czerpanie korzyści z klauzul niedozwolonych czy manipulowanie klientami poprzez przedstawianie im symulacji rat przy założeniu, że złoty osłabi się w stosunku do franka maksymalnie o 20 proc. We wnioskach końcowych NIK postuluje m.in. ustawowe wyeliminowanie skutków pobierania przez banki nienależnych świadczeń z tytułu klauzul abuzywnych, rozłożenie ryzyka kursowego na obie strony, wzmocnienie pozycji KNF, usprawnienie zasad postępowania cywilnego w zakresie dochodzenia roszczeń konsumenckich w postępowaniu indywidualnym i grupowym oraz wprowadzenie indywidualnej odpowiedzialności szefostwa instytucji finansowych za naruszenie przepisów z zakresu ochrony konsumentów (to ostatnie – osobistą odpowiedzialność karną - postulowałem zresztą na tych łamach już w lutym 2016 r. w felietonie „Kontratak banksterów”).

I właśnie ten raport stał się jedną z podstaw na których zostanie oparty pozew zbiorowy przygotowywany przez stowarzyszenie Stop Bankowemu Bezprawiu przy współpracy z kancelarią radcy prawnego Radosława Górskiego. Kolejnym istotnym elementem pozwu ma być wykazanie, że państwo polskie w sposób wadliwy i niepełny implementowało dyrektywę Rady Wspólnot Europejskich 93/13/EWG, nie zapewniając konsumentom właściwej ochrony. Przypomnę, że dyrektywa ta w art.7 p.1 stanowi, iż: „Zarówno w interesie konsumentów, jak i konkurentów Państwa Członkowskie zapewnią stosowne i skuteczne środki mające na celu zapobieganie stałemu stosowaniu nieuczciwych warunków w umowach zawieranych przez sprzedawców i dostawców z konsumentami”. Polskie państwo ewidentnie nie wywiązało się z tego zobowiązania, czego raport NIK jest krzyczącym dowodem. Jak czytamy na stronach Kancelarii: „Celem pozwu grupowego jest przede wszystkim przesądzenie o tym, że za szkodę konsumentów, którzy zaciągnęli umowy objęte ryzykiem walutowym, odpowiedzialność ponosi Skarb Państwa. Takie rozstrzygnięcie otworzy członkom postępowania grupowego drogę do uzyskania odszkodowania w uproszczonym procesie, w którym wykazać należy wyłącznie wysokość szkody”.

No cóż, państwo postanowiło schować głowę w piasek, to teraz będą kłopociki, mogące się zakończyć nawet w Trybunale Sprawiedliwości UE. Ciekawe, czy prezes Kaczyński jest zadowolony, że frankowicze „wzięli sprawy w swoje ręce”?

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Kredyty frankowe – granda i bezradność

Kurs sprawiedliwy – dla wszystkich!

Kontratak banksterów

Kontratak banksterów – c.d.


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 41 (19-25.10.2018)

poniedziałek, 15 października 2018

Czy Grecja sprocesuje Niemcy?

Wyprocesowane od Berlina reparacje stanowiłyby znakomitą poduszkę bezpieczeństwa, zapewniając nam miękkie lądowanie poza euro-kołchozem.

I. Wyrównać rachunki

Jak doniósł „Der Spiegel”, Grecja od listopada ma rozpocząć polityczną ofensywę w sprawie niemieckich reparacji za II wojnę światową. Sygnał dał kilka tygodni temu premier Aleksis Tsipras, podkreślając, iż sprawa odszkodowań to „historyczny obowiązek”, co niedawno potwierdził prezydent Prokopis Pawlopulos podczas obchodów upamiętniających ofiary hitlerowskiej okupacji. Stosowny raport w tej sprawie został przygotowany już w sierpniu 2016 r., jednak ze względu na trudne położenie zbankrutowanej Grecji i konieczność układania się z wierzycielami, trzymano go do tej pory w zamrażarce. Teraz jednak sytuacja się zmieniła – Grecja z końcem sierpnia zakończyła realizację ostatniego, trzeciego planu pomocowego, budżet (po odjęciu kosztów obsługi długu) zaczyna wychodzić na prostą, więc rząd w Atenach zapalił zielone światło. Raport o reparacjach ma zostać poddany w parlamencie pod głosowanie, a równolegle wystartuje kampania informacyjna. Jak twierdzi „Spiegel”, kolejnym etapem będzie przedstawienie greckiego stanowiska na forum międzynarodowym: przed Parlamentem Europejskim, Radą Europejską, ONZ, a także w samych Niemczech. Następny krok to oficjalne zaprezentowanie roszczeń niemieckiemu rządowi, a wobec spodziewanego odrzucenia żądań – wytoczenie procesu przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze.

Kwota o którą toczy się gra jest niebagatelna: niemal 280 mld. euro (dokładnie 279,8 mld.), z czego 269,5 mld. przypada na odszkodowania, zaś 10,3 mld. euro to obecna wartość nieoprocentowanego kredytu, jakiego okupowana Grecja została zmuszona udzielić III Rzeszy. Warto tu dodać, że formalnie rzecz biorąc Niemcy wypłaciły już Grecji reparacje – stało się tak wskutek dwustronnej umowy zawartej w 1960 r., na mocy której Grecja otrzymała 115 mln. marek. Co więcej, do umowy włączono wówczas klauzulę, że suma ta zaspokaja wszystkie roszczenia. Jednak zważywszy, iż sama pożyczka z 1942 r. opiewała na 476 mln. reichsmarek, niemieckie „odszkodowanie” było wręcz śmiesznie niskie – szczególnie jeśli dodać zniszczenia wojenne i okupacyjny rabunek kraju. Dziś zatem rząd w Atenach postanowił wyrównać rachunki.


II. Zemsta za „bratnią pomoc”

Termin nie jest bynajmniej przypadkowy, bowiem w wyniku kryzysu finansowego Grecja padła po raz kolejny ofiarą niemieckiego dyktatu – tym razem w kwestii przyjęcia „pomocy międzynarodowej” i zablokowania możliwości wyjścia ze strefy euro. Nie od rzeczy będzie przypomnienie, jak się to odbywało. Po pierwsze, Grecja nie powinna była zostać przyjęta do strefy euro – zrobiono to wyłącznie na skutek presji Niemiec, dla których wspólna waluta stała się narzędziem ekonomicznej eksploatacji kontynentu i blokowania konkurencyjności słabszych gospodarek. Zatem Grecji (ale też i Włochom) „podrasowano” odpowiednie wskaźniki (z pełnym błogosławieństwem władz UE i organów finansowych) i wciągnięto do eurolandu, wskutek czego grecka gospodarka z dnia na dzień utraciła konkurencyjność (euro było silniejsze od drachmy, co odbiło się na możliwościach eksportowych). W efekcie Grecja została sprowadzona do roli rynku zbytu dla wyżej rozwiniętych krajów, głównie Niemiec – i to na kredyt. Wzrost gospodarczy w tamtym okresie napędzany był długiem, a wierzycielami w znacznej mierze były niemieckie instytucje finansowe. W takich warunkach wystarczyło globalne tąpnięcie, by cała piramida zawaliła się z hukiem.

I wtedy nastąpił drugi akt greckiej tragedii – pozostająca pod wpływem Berlina „trojka” (Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Europejski Bank Centralny i Komisja Europejska) narzuciły Grecji „plan pomocowy” polegający... na dalszym zadłużeniu kraju (bo cala ta „pomoc”, to nic innego jak kolejne pożyczki). Ówczesny grecki minister finansów Janis Warufakis miał plan wyjścia ze strefy euro (w innym wariancie – wprowadzenia greckiej „waluty pomocniczej” równoległej do euro), zaś premier Tsipras zapowiedział referendum w sprawie przyjęcia uzależniającej na dekady finansowej „bratniej pomocy”. To jednak oznaczałoby, że Niemcy nie zobaczą większości swoich pieniędzy utopionych w greckich papierach dłużnych. „Dyktator” EBC Mario Draghi odpowiedział więc wstrzymaniem kroplówki dla greckich banków, co spowodowało ich czasowe zamknięcie i wybuch społecznej paniki. Poskutkowało - wystraszeni Grecy zaaprobowali „pomocowy dyktat”, premier Tsipras grzecznie podpisał to, co mu kazano, Janis Warufakis musiał podać się do dymisji – a Grecja przyjmując wsparcie zaczęła w ekspresowym tempie nabijać swój dług publiczny i wyprzedawać majątek narodowy. Na dodatek, cała „pomoc” opierała się na fikcyjnej inżynierii finansowej (teoretycznie EBC nie może wspierać niewypłacalnych państw strefy euro) – otóż, by uzasadnić wypłatę kolejnych transzy EBC przyjął założenie, że „zabezpieczeniem” będą... greckie obligacje. Innymi słowy, iluzję wypłacalności bankruta miały podtrzymywać jego „śmieciowe” papiery wartościowe – udzielono więc kredytu pod zastaw... poprzednich długów – wszystko po to, by wypłacone pieniądze mogły poprzez grecki budżet wrócić do Niemiec i uratować tamtejsze banki. W ten sposób „przepompowano” ok. 300 mld. euro, które Grecja ma spłacić, co w praktyce jest oczywiście niewykonalne.

W kontekście powyższego, trudno nie odnieść wrażenia, że podniesienie sprawy reparacji jest swoistą zemstą za tamtą, narzuconą siłą „bratnią pomoc”. Zwróćmy uwagę, że owe 280 mld. euro wojennych odszkodowań niemal wystarczyłoby na odwrócenie skutków międzynarodowej interwencji i pozwoliło Grekom złapać oddech – a może nawet wymiksować się z eurolandu. Warto zatem całej sprawie bacznie się przyglądać.


III. Sojusz poszkodowanych

Jednak sprawa greckich roszczeń może być kluczowa również ze względu na nasze roszczenia reparacyjne – tym bardziej, że mamy solidniejsze podstawy prawne niż Grecy, a i straty wojenne ponieśliśmy nieporównywalnie większe. Wg ustaleń politologa Grzegorza Kostrzewy-Zorbasa mogą one sięgać ok 845 mld. dolarów (stan na rok 2014) – a po doliczeniu odsetek za zwłokę jeszcze więcej. Możemy więc mówić nawet o kwocie w okolicach biliona dolarów. Sporządzona we wrześniu 2017 r. opinia prawna Biura Analiz Sejmowych podkreśla m.in., że słynna deklaracja rządu PRL z 1953 r. zrzekająca się odszkodowań dotyczyła jedynie NRD i nie miała podstaw w ówczesnej konstytucji – umowy międzynarodowe leżały bowiem w gestii Rady Państwa. Dodatkowo, ustalenia poczdamskie, w myśl których mieliśmy zaspokajać swoje roszczenia z puli ZSRR są nader wątpliwe, bowiem w zamian za „odszkodowania” zmuszeni byliśmy dostarczać ZSRR kontyngenty węgla po zaniżonych cenach, co stawia pod znakiem zapytania charakter owych świadczeń. W późniejszych latach sprawę roszczeń wobec RFN przedstawiciel PRL podnosił chociażby na XXI i XXII sesji Komisji Praw Człowieka ONZ – ponadto, nigdy nie zawarliśmy z niemieckim rządem umowy zamykającej ten temat (chociażby na wzór umowy z 1929 r., regulującej sprawę odszkodowań za I wojnę światową). No i wreszcie, prawo międzynarodowe nie przewiduje przedawnienia odnośnie zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości oraz roszczeń z ich tytułu.

Podsumowując, sądzę, że warto z Grekami zawrzeć nieformalny „sojusz poszkodowanych”, który obejmowałby wzajemne wspieranie się na arenie międzynarodowej – a może nawet z Namibią, która również walczy o sprawiedliwość za ludobójstwo rdzennej ludności z czasów kolonialnych (lata 1904-1908). Póki co bowiem, Niemcy stali się prawdziwymi mistrzami świata w epatowaniu „moralnymi rozliczeniami” przy jednoczesnym unikaniu materialnej odpowiedzialności za swe zbrodnie. Poza wszystkim, wielkimi krokami zbliża się moment, gdy trzeba będzie opuścić brukselski grajdół, obcinający metodą salami naszą suwerenność – tym bardziej, że i finansowo obecność w UE staje się coraz mniej opłacalna. Wyprocesowane od Berlina reparacje stanowiłyby wówczas znakomitą poduszkę bezpieczeństwa, zapewniając nam miękkie lądowanie poza euro-kołchozem.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Na podobny temat:

Namibia a sprawa polska

Zbrodnie niemieckiego kolonializmu

Od reparacji do „polexitu”

Czy Polska faktycznie zrzekła się reparacji?

Reparacje – polska broń atomowa

Teutońska buta

Reparacje – polska odpowiedź


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 41 (12-18.10.2018)

Wykluczenie komunikacyjne

Zamiast opowiadać bajki o „drugiej Bawarii”, może zacząć najpierw od publicznego transportu – czyli tego, co podniosłoby bieżącą jakość życia niemal 14 mln. Polaków?

W tym sezonie politycznym jesteśmy świadkami wyjątkowo dziwacznej kampanii samorządowej – na „topie” są albo bzdury w rodzaju kolejnych taśm kelnerów na których obecny premier dzieli się spostrzeżeniami na temat chciwości światowej oligarchii finansowej, albo giga-inwestycje w rodzaju legendarnego już przekopu Mierzei Wiślanej, ewentualnie bombastyczne zapowiedzi zrobienia z Podkarpacia „drugiej Bawarii”. No, może jeszcze doniesienia z wyborczego wyścigu w Warszawie przypominające relacje z Tour de Pologne – ile przewagi przed metą ma w danej chwili „ucieczka” Trzaskowskiego nad goniącym go „peletonem” Jakiego. Nic poniżej nie wydaje się godne rozbuchanych ambicji naszych polityków. Tymczasem odłogiem leży chociażby temat dotykający naprawdę szerokich rzesz społeczeństwa – wykluczenie komunikacyjne, któremu kilka miesięcy temu, na starcie kampanii, poświęciłem już na tych łamach felieton pt. „Niechciany transport publiczny”. Od tamtej pory sytuacja w komunikacji zbiorowej zmieniła się tylko o tyle, że zamknięto kolejne lokalne placówki PKS, a szereg następnych jest zagrożonych likwidacją.

To, że kolejne rządy starannie omijają temat, nie dziwi – nikt tak naprawdę nie ma pomysłu, jak powstrzymać „pomór PKS-ów”, o odbudowaniu siatki połączeń nie wspominając. Godna uwagi jest w tym kontekście analiza Klubu Jagiellońskiego „Publiczny transport zbiorowy w Polsce. Studium upadku” z kwietnia br. Otóż, u progu naszej sławetnej transformacji podzielono państwowego przewoźnika na 176 przedsiębiorstw, najczęściej wpychając to niechciane i kosztowne dziecko samorządom. Taki podział oznaczał zaś, że biedniejsze jednostki terytorialne zwyczajnie nie udźwigną ciężaru, ponadto rezygnując z ogólnokrajowego monopolu stracono możliwość utrzymywania nierentownych, acz społecznie potrzebnych linii w „Polsce powiatowej” z połączeń przynoszących dochód. W efekcie samorządy zaczęły „swoje” PKS-y na gwałt prywatyzować, a dziś prywatni operatorzy konsekwentnie zamykają nieopłacalne linie i całe placówki. Skutek jest taki, że przystanki na wsiach (czyli, jak się to określa - „terenach niezurbanizowanych”) od lat zarastają chwastami, a od pewnego czasu tendencja ta rozszerza się na miasta - i to nawet te stosunkowo duże.

Dla przykładu, tylko w tym roku ofiarami likwidacji padły PKS-y w Bieszczadach (wycofała się należąca do Deutsche Bahn „Arriva”), a także należące do izraelskiego potentata „Mobilis” oddziały w Ciechanowie, Ostrołęce, Mińsku Mazowieckim, Bartoszycach, Przasnyszu, Płocku, Mrągowie, Piotrkowie Trybunalskim. A można jeszcze dodać np. Lubliniec czy Krosno... Inne placówki z kolei redukują liczbę obsługiwanych połączeń. Jeszcze w kwietniu wspomniany Klub Jagielloński szacował liczbę mieszkańców gmin pozbawionych organizowanej przez samorząd komunikacji zbiorowej na 13,8 mln. Od tamtego czasu, w ciągu kilku miesięcy, problem tylko się pogłębił. Tak wygląda „zwijanie się” państwa w praktyce.

Owszem, po 1989 r. Polacy masowo przesiedli się do samochodów, działalność rozpoczęli również drobni przewoźnicy (tzw. „busiki”), łatając część dziur komunikacyjnych. Problem w tym, że nie wszyscy Polacy jeżdżą samochodami – dotyczy to w szczególności osób starszych, niepełnosprawnych i pochodzących z obszarów biednych, których nie stać na kupno (i utrzymanie) własnego pojazdu. Natomiast „busiki” kursują jedynie na opłacalnych trasach (robiąc dodatkowo konkurencję „oficjalnym” przewoźnikom). Zmierzam do tego, że rentowność nie może być jedynym kryterium utrzymywania transportu zbiorowego – równie ważny jest aspekt społeczny. To po prostu pewien cywilizacyjny standard, tak jak elektryfikacja, szkolnictwo czy służba zdrowia. Poza tym, komunikacja publiczna często jest dla użytkowników zwyczajnie wygodniejszym rozwiązaniem. Osobiście, kiedy mam coś załatwić np. w Warszawie, to kiedy tylko mogę wybieram autobus – nie denerwuję się w korkach, nie tracę czasu na rozpaczliwe poszukiwanie miejsca parkingowego (za które też trzeba dodatkowo zapłacić), nie mówiąc już o tym, że podróż komunikacją po prostu taniej wychodzi.

Problem pogłębia patologiczny system dopłat do biletów ulgowych (przewoźnicy sztucznie podbijają ceny biletów, by zgarnąć większe dopłaty) czy chaos organizacyjny (występuje aż 8 kategorii podmiotów - gmina, związek międzygminny, powiat, związek powiatów, województwo, minister transportu, związek powiatowo-gminny oraz związek metropolitalny). To wszystko wymaga uporządkowania i zapewnienia stabilnego, przejrzystego systemu finansowania. Co ciekawe, takich problemów nie mają np. Czesi, co na co dzień mogą zaobserwować mieszkańcy terenów przygranicznych. Samemu zdarzało mi się na urlopach korzystać z czeskich linii autobusowych i kolejowych obsługujących okolice np. Kudowy czy Szklarskiej Poręby. Im jakoś się opłaca. Tak więc, zamiast opowiadać bajki o „drugiej Bawarii”, to może zacząć najpierw od publicznego transportu – czyli tego, co podniosłoby bieżącą jakość życia niemal 14 mln. Polaków?


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Niechciany transport publiczny


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 40 (12-18.10.2018)