niedziela, 30 czerwca 2019

Dług publiczny vs. dług prywatny

Warto przypomnieć słownikowe znaczenia pojęcia „austerity” - oznacza ono „prostotę” i „surowość”, ale w drugim znaczeniu również „niedostatek” i „biedę”.

Porozmawiajmy sobie dziś o arcyciekawym procesie przebiegającym na naszych oczach: konwersji długu publicznego na dług prywatny. Jak się to odbywa? Otóż po kryzysie finansowym 2008 r. międzynarodowe gremia i instytucje w rodzaju Banku Światowego czy MFW uznały, że przyczyniła się do niego m.in. rozrzutność państw. Zarządzono zatem politykę austerity, oznaczającą „ekonomię zaciskania pasa” i mającą na celu redukcję deficytów budżetowych oraz trzymanie w ryzach długu publicznego. Jej namiastkę przerobiliśmy w pewnym momencie na własnej skórze, gdy Polska została objęta procedurą nadmiernego deficytu, co przełożyło się na np. zamrożenie płac w sferze budżetowej i oszczędności w sektorze publicznym. Lapidarnie ujął to ówczesny minister finansów Jacek Rostowski w słynnym zdaniu: „piniędzy nie ma i nie będzie”. Pokłosiem tego „programu naprawczego” są niedawne strajki policjantów, lekarzy, nauczycieli, a za rogiem do protestów szykują się kolejne grupy zawodowe „budżetówki”. Rzecz jasna, Polska nie była jedyna – podobne obostrzenia zaordynowały również rządy innych europejskich państw. Wszędzie cięto wydatki sektora publicznego i redukowano programy społeczne, co najboleśniej odczuły kraje południa Europy ze szczególnym uwzględnieniem Grecji, której „trojka” (Komisja Europejska, Europejski Bank Centralny i Międzynarodowy Fundusz Walutowy) przystawiła pistolet do głowy, wymuszając drakońskie cięcia i prywatyzację wszystkiego co się rusza.

Jednocześnie w tym samym czasie amerykański FED i EBC na potęgę wdrażały politykę „luzowania ilościowego” wpompowując w sektor finansowy nieprzytomne miliardy dolarów i euro. Założenie było takie, że pieniądze te trafią do realnej gospodarki, chociażby w postaci kredytów na inwestycje, pobudzając wzrost. Jak wiemy, nic takiego nie nastąpiło – zamiast tego rynek finansowy spuchł od nadmiaru wolnego pieniądza, nadymając kolejną, gigantyczną bańkę, która, jak wieszczy wielu ekonomistów, wkrótce pęknie z takim hukiem, że krach z końca 2008 r. będziemy traktować jak niewinne preludium do prawdziwej, globalnej katastrofy. Zresztą, na zdrowy rozum – jeżeli koncernom przemysłowym (np. samochodowym) bardziej od inwestowania we własnej branży opłaca się zakładać banki i rzucić się w wir spekulacji finansowych, to gołym okiem widać, że coś jest głęboko nie w porządku. Oznaką powyższego jest chociażby anemiczny wzrost gospodarczy w Unii Europejskiej, świadczący o tym, że kryzys przeszedł w fazę permanentną, a góry pieniędzy futrujące finansistów okazały się „w realu” zaledwie plasterkiem, doraźnie tylko łagodzącym dolegliwości. Na gorzką ironię zakrawa przy tym fakt, że na „luzowaniu” zyskali przede wszystkim ci, którzy doprowadzili do kryzysu i beztrosko szykują nam kolejną zapaść.

Ale jeden z celów został w znacznej mierze osiągnięty – faktycznie, „zaciskanie pasa” zdyscyplinowało budżety, a wszelkie próby poluzowania takiego podejścia spotykają się z gniewnymi reakcjami, co właśnie obserwujemy na przykładzie konfliktu Włochy – Komisja Europejska. Jednak ten kij ma dwa końce – ograniczenie państwowych wydatków odbiło się na wzroście gospodarczym, a koszta cięć ponieśli zwykli obywatele. Niedawno organizacja Human Right Watch zaalarmowała, że w Wlk. Brytanii rośnie liczba... niedożywionych dzieci. Ponadto, w zasadzie na całym kontynencie dramatycznie kurczy się sektor usług publicznych – służba zdrowia, edukacja, transport, bezpieczeństwo publiczne (niedofinansowana policja), pomoc społeczna itp.

I tu dochodzimy do sedna. Bowiem państwa, redukując wydatki, bynajmniej nie zmniejszyły podatków, których gros po staremu obciąża relatywnie mniej zamożne warstwy społeczne w ramach „regresywnego systemu podatkowego” z najbardziej dolegliwymi podatkami pośrednimi (VAT, akcyza) na czele. To zaś wymusza na gospodarstwach domowych zadłużanie się – i to bynajmniej nie na „rozrzutną” konsumpcję, lecz na podstawowe potrzeby. Jeżeli nie ma porządnej opieki zdrowotnej, szkoły czy transportu zbiorowego, to nie ma siły – trzeba brać kredyt na leczenie, edukację czy własny samochód. W ten oto sposób rządy walcząc z deficytami, skrycie „sprywatyzowały” zadłużenie, przerzucając je na ludzi. Brak wydatków państwa oznacza po prostu większe wydatki obywatela, bo leczyć się, uczyć i dojechać z punktu „A” do punktu „B” zwyczajnie trzeba. Tak oto odbywa się wspomniana na wstępie konwersja długu publicznego na dług prywatny. Tyle, że budżet domowy nie ma porównywalnego z państwem pola manewru – nie może chociażby kreować pieniądza, wskutek czego jest bardziej narażony na wszelkie zawirowania, co bardzo szybko odbija się na jego kondycji, w skrajnych przypadkach prowadząc do bankructwa. A potem świat dziwi się skąd się biorą na ulicach „żółte kamizelki” - przecież wskaźniki „makro” są w porządku... Cóż, na zakończenie warto przypomnieć słownikowe znaczenia pojęcia „austerity” - oznacza ono „prostotę” i „surowość”, ale w drugim znaczeniu również „niedostatek” i „biedę”.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Luzowanie ilościowe dla ludzi

Ludzka polityka monetarna

Regresywny system podatkowy, czyli śmierć frajerom!


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 26-27 (28.06-11.07.2019)

„Polityka” wg Patryka Vegi

Vega to reżyser, nazwijmy to, „kina dresiarskiego”, który teraz próbuje odgrywać Olivera Stone'a dla ubogich.

I. Kino najważniejszą ze sztuk

Uwaga - będę prorokował. Konkretnie - o filmie „Polityka” Patryka Krzemienieckiego, znanego szerzej jako Patryk Vega. Wpisuje się on w pewien trend, polegający na robieniu kampanii wyborczej siłami popkultury. Najwyraźniej w pewnym momencie liberalno-lewicowy mainstream artystyczno-medialny uznał, że musi wziąć sprawy we własne ręce, bo inaczej „pisiory” będą rządziły do końca świata. Przypomniano więc sobie o leninowskiej maksymie głoszącej, że „kino jest najważniejszą ze sztuk” i rzucono do boju filmowy półświatek pod wodzą różnych domorosłych Eisensteinów. Wskutek tego wkraczamy właśnie w trzecią z rzędu kampanię wyborczą, która w przestrzeni medialnej zdominowana zostanie przez film o jednoznacznie politycznym przesłaniu. Jak było to przy poprzednich tego typu „eventach”, towarzyszyć będzie mu profesjonalnie zorkiestrowany i rozpisany na wiele głosów zgiełk promocyjny, kreujący atmosferę skandalu i niemal drugiego Watergate. Oto bezkompromisowy twórca objawi przed Polakami mroczne zakamarki świata polityki i moralną zgniliznę rządzących.

To również wpisuje się w znany już schemat. Najpierw, przed wyborami samorządowymi uraczono nas „Klerem” Wojciecha Smarzowskiego, który też odsłaniać miał bulwersujące tajemnice duchowieństwa z niedwuznaczną intencją, że „prawda ekranu” uderzy rykoszetem w prawicę. Niedawno, przed wyborami europejskimi, podobnego zadania podjęli się bracia Sekielscy kręcąc na podstawie esbeckich kwitów dokument „Tylko nie mów nikomu” o pedofilii wśród księży i tuszowaniu jej przez biskupów. I to również miało pogrzebać PiS na zasadzie skojarzenia „Kościół = prawica”. No, a teraz, jak wiemy, rzucono na odcinek walki z reakcją Patryka Vegę – najpewniej uznano, że nie ma co się dłużej bawić w półśrodki i należy wprost przywalić w partię rządzącą, bo poprzednim razem głupi lud nie zrozumiał subtelnej aluzji.


II. Wypucować się przed ferajną

Tu, na marginesie, warto poruszyć ciekawy wątek swoistej ekspiacji - albo też, mówiąc językiem knajackim, bardziej pasującym do tego środowiska - „pucowania się” twórców w oczach swojej ferajny. Taki Smarzowski po nakręceniu „Wołynia”, uznanego nie wiedzieć czemu za film „pisowski” (czysty absurd, zważywszy jak długo PiS opierał się rękami i nogami przed zadrażnianiem relacji z Ukrainą na tle historycznych rozliczeń), spotkał się wręcz ze środowiskowym ostracyzmem, czego dobitnym dowodem było demonstracyjne pominięcie „Wołynia” przy rozdaniu najważniejszych nagród na festiwalu filmowym w Gdyni. Musiał więc szybko się naprostować, by zmyć z siebie odium „pisowca” - i brawurowo przeszedł przez ten czyściec „Klerem”, filmem nakręconym już po słusznej, lewackiej linii i na właściwej bazie. Trudno powiedzieć, za co pokutował Tomasz Sekielski wraz ze swym bratem – krew z krwi i kość z kości walterowskiego TVN-u. Za to, że dostał program w państwowej telewizji? W każdym razie, postanowił stać się „twórcą niezależnym”, co to zbiera po ludziach datki na „wstrząsający dokument”. Może zresztą zgłosił się do tej roboty na ochotnika, żeby dodatkowo się wykazać, nieważne. Ważne jest to, że jak ogłosił otwartym tekstem Jan Hartman w tekście „Czy Sekielscy obalą PiS?”, film wprawdzie może i „instrumentalizuje ofiary pedofilii”, lecz „w dobrej wierze i w dobrej sprawie”. Teraz natomiast certyfikat „koszerności” postanowił odzyskać Patryk Vega, który strefił się nieprawomyślnym „Botoksem” z antyaborcyjnym wątkiem i na dodatek jak ten głupi rozpowiadał na prawo i lewo o swym „nawróceniu”, kokietując prawicową publikę. Doprawdy, aż strach pomyśleć, jakie ciśnienia tu oddziałują w ramach środowiskowej presji, choć nieco światła rzucają na to losy aktorów, którzy odważyli się zagrać w „Smoleńsku” - odwracanie się plecami, zrywanie znajomości, niewybredne wyzwiska i oczywiście, uwalona kariera. Jeśli nie ominęło to nawet postaci o formacie i dorobku Jerzego Zelnika, to co mówić o artystach mniej znanych, dla których rola tu, rola tam, to być albo nie być? Środowiskowa dintojra w czystej postaci.


III. Oliver Stone dla ubogich

Po niezbędnym zarysowaniu tła środowiskowo-obyczajowego, przechodzimy teraz do zasadniczej części mojego proroctwa. Otóż z filmu Vegi nic nie będzie. Spójrzmy zresztą. „Kler” Smarzowskiego – najbardziej kasowy kinowy przebój III RP - nie powstrzymał PiS-u przed odwojowaniem szeregu sejmików. „Tylko nie mów nikomu” Sekielskich zebrał rekordową liczbę wyświetleń na You Tube, co nie przeszkodziło PiS w zdecydowanym wygraniu wyborów do europarlamentu, a dosłownie dzień później temat kościelnej pedofilii umarł, dziś ekscytując już tylko fanatycznych klerofobów. Stało się tak dlatego, że histeryczna kampania promocyjna może i napędziła frekwencję, ale jej nachalność i jawny zamiar „dowalenia PiS-owi” sprawiły, że do ludzi dotarło, iż poddawani są manipulatorskiej obróbce – to zaś rodzi efekt przekory, a nierzadko refleksję, że na tle tych oszalałych, antykościelnych fanatyków ten PiS to jednak jest całkiem umiarkowany i normalny. Śmiem wręcz twierdzić, że oba filmy przyniosłyby większy efekt, gdyby nie zostały obudowane tą całą toporną, medialną politgramotą – a tak, zostały odebrane w pakiecie razem z resztą przekazu skrajnego lewactwa, w tym z ekscesami w rodzaju ci...y na kiju podczas gdańskiej gej-parady.

Podobnie będzie z „Polityką” Patryka Vegi. Film ten trafi do dwóch podstawowych grup odbiorców – betonowych zwolenników „totalnej opozycji”, którzy i bez tego „wiedzą”, że PiS to wcielone zło oraz do dumnych posiadaczy ugruntowanego przekonania, że wszyscy politycy to świnie i kanalie. W obu przypadkach film nie spełni swego zadania, bo pierwsi i tak w żadnych okolicznościach na PiS by nie zagłosowali, drudzy zaś najczęściej nie chodzą na wybory, bo skoro wszyscy politycy to jedna złodziejska banda, to po co się fatygować. Rzecz jasna, frekwencja w kinach będzie jak ta lala, bo raz, że Vega to generalnie kasowy reżyser, dwa – machina marketingowa zrobi swoje (już robi) i ludzie pójdą z czystej ciekawości (tak jak ciekawość zagrała na rzecz oglądalności „Kleru” i „Tylko nie mów nikomu”). I właśnie tą frekwencją będą buzowały się przekaziory w przeświadczeniu, że film Vegi „zrobił” im kampanię wyborczą i tylko patrzeć, jak wnerwiona publika ruszy wprost z kinowych sal do lokali wyborczych, by zmieść „pisiorów” z powierzchni ziemi. Będą więc ze swojej strony dowalały do pieca – coraz mocniej, coraz bardziej bez sensu i umiaru, aż w końcu... ze szczętem „przegrzeją” temat.

Swoje zrobi również sam film i charakterystyczna dla Vegi estetyka. Vega to reżyser, nazwijmy to, „kina dresiarskiego”, który teraz próbuje odgrywać Olivera Stone'a dla ubogich (na tę okoliczność publicysta Jakub Majmurek ogłosił już Vegę na łamach „Wyborczej” „wieszczem klasy ludowej”). Tymczasem wystarczy zerknąć na udostępnione w ramach podgrzewania atmosfery fragmenty filmu, by zorientować się, jak to będzie wyglądało: zlepek karykaturalnych stereotypów, postaci przerysowane aż do groteski, kuriozalna charakteryzacja rodem z „rozmów w tłoku” pamiętanych z „Szymon Majewski Show”, gra aktorska jak w „Uchu prezesa”... No i jeszcze „Ferdek” Grabowski w roli Jarosława Kaczyńskiego oraz Zamachowski jako ojciec Rydzyk... litości. „Beki” na seansach będzie co niemiara – i właśnie owa „beka” w połączeniu z natarczywym waleniem widowni cepem po łbach zabije cały polityczny potencjał filmu, skutecznie odstraszając umiarkowany elektorat środka.

Z jednym wyjątkiem – im bardziej wrzaskliwą fetę urządzi lewactwo, im więcej towarzyszyć będzie obrazowi Vegi różnych „przegięć” w przestrzeni publicznej (a idę o zakład, że oni się nie powstrzymają), tym bardziej zmobilizuje się prawicowy elektorat – jak po filmie Sekielskich i z podobnym efektem. Tak więc, możemy sobie spokojnie przygotować popcorn, patrząc na to lewackie panopticum szaleństwa – a potem udać się do urn, z góry ciesząc się na ich skacowane miny dzień po wyborach.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

„Kler”, czyli antykościelny „Żyd Suss”


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 26 (28.06-04.07.2019)

Pod-Grzybki 166

Szanowni Państwo, wygląda na to, że należy zawiązać Ruch Poparcia Adama Bodnara i zorganizować akcję w rodzaju „Murem za Adamem!”. Powód jest prosty – jak wiadomo, czy to wskutek upałów, czy jakiejś nabytej wraz z lewacką ideologią umysłowej ułomności, nasz drogi niedorzecznik praw obywatelskich co i rusz wyskakuje z czymś niczym Filip z konopi. A to załamie ręce nad losem Elizy Michalik, która trzepnęła papierami w „Superstacji”, to uskuteczni szarżę w obronie zupełnie regulaminowo zatrzymanego mordercy 10-letniej dziewczynki, a to znów okaże się, że ma synka-rekietiera... Z kolei obłąkane lewactwo w swym kretyńskim zacietrzewieniu kibicuje mu jak oszalałe i nagłaśnia w swych mediach jego kolejne ekscesy. Ponieważ przeciętny wyborca identyfikuje Bodnara i całą resztę tej menażerii z „totalną opozycją”, to tylko patrzeć, jak jesienią ludzie wywiozą z Polski całe to towarzystwo na taczkach. A wtedy Bodnar zdejmie maskę i ujawni się jako agent Kaczyńskiego.


*

Kabaret. Nasza reprezentacja U-21 przegrała na ME mecz z Hiszpanią 0:5 i – uwaga - „Wyborcza” użyła słowa „pogrom”, za co została skarcona – znów, uwaga – przez American Jewish Committee (AJC). Szczerze mówiąc, mam mieszane uczucia – z jednej strony fajnie patrzeć, jak „Wyborcza”, która myślała, że podobne obostrzenia dotyczą jedynie głupich gojów, połyka własny język (przypominam, że po raz pierwszy afera się rozpętała, gdy słowa „pogrom” użyto na oficjalnym twitterowym profilu PZPN, po tym, jak dokopaliśmy 4:0 Izraelowi). Z drugiej – czy AJC ma nam dyktować dopuszczalne słownictwo? Chociaż, w sumie... dopóki sztorcują „Wyborczą”, to nic nam do tego – ot, takie przekomarzanki w rodzinie.


*

W sezonie ogórkowym media żyją protestem 13-letniej Ingi, która postanowiła walczyć z klimatem i ogłosiła „strajk klimatyczny” - nie wiedzieć czemu, akurat przed Sejmem. Na zdjęciach widać wyraźnie, jak mała Inga z pełną determinacją szantażuje klimat rozpaczliwie wstrzymując oddech. Rany boskie, niech ktoś jej powie, że od tego można się udusić!


*

Biedne dziecko... właśnie doczytałem, że tych wszystkich bzdur narobiła jej do głowy mamuśka – zaangażowana ekoaktywistka, której się uroiło, że córka zostanie polską Gretą Thunberg (szwedzka dziewczynka, która rok temu wstrzymywała oddech przed tamtejszym parlamentem i stała się eko-celebrytką, choć nie wpisano jej nawet do Księgi Rekordów Guinnessa – obecny rekord w tej konkurencji to ponad 24 minuty). Widać, taki teraz „trynd” – trzeba walczyć z klimatem już od dziecka, żeby przetrzeć sobie ścieżki kariery w różnych Greenpeace'ach. A że to całkiem niezła fucha, to wiadomo – im wcześniej się wkręcisz, tym lepiej.


*

Jak ogórki, to ogórki – uaktywnił się „nasz wielki przyjaciel” Jonny Daniels, który stwierdził, że Auschwitz należy „maksymalnie oderwać od współczesnej Polski”. Nic nowego – to się nazywa „suwerenność wyspowa” i jest starym, żydowskim patentem na zrobienie tutaj Judeopolonii.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 26 (28.06-04.07.2019)

wtorek, 25 czerwca 2019

Sprawa ks. Kneblewskiego

Czy na bp. Tyrawę są obyczajowe „haki”, które teraz uruchomiono? Czyżby biskup nagłym ruchem w sprawie ks. Kneblewskiego chciał odwrócić od siebie uwagę?

I. Niewygodny kapłan

Kilka dni temu lewackie media zawyły z dzikiej radochy. Oto znienawidzony przez nie kapłan, ks. prałat dr Roman Kneblewski, proboszcz bydgoskiej parafii pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa, został odwołany z urzędu przez bp. Jana Tyrawę. Więcej – równocześnie, dekretem z dn. 05 czerwca 2019 r. został przeniesiony na emeryturę. Krótki dekret kończą słowa podziękowania „za wieloletnią służbę dla Kościoła, najpierw w Archidiecezji Gnieźnieńskiej a następnie w Diecezji Bydgoskiej” oraz błogosławieństwo, co – w kontekście wcześniejszych wydarzeń o których sobie zaraz opowiemy – zakrawa wręcz na drwinę. Tym samym, wieloletnia medialna nagonka na konserwatywnego kapłana została uwieńczona „sukcesem”, co oznacza w praktyce, że zaprzysięgli wrogowie Kościoła są władni dyktować hierarchom politykę personalną i doprowadzić do usuwania niewygodnych księży.

Na przestrzeni minionych lat ks. Roman Kneblewski był obiektem zmasowanych ataków ze strony lewicowo-liberalnych mediów, z „Gazetą Wyborczą” na czele. Ta akcja dyfamacyjna prowadzona była w iście komunistycznym stylu, nie odbiegając w stosowanej retoryce od paszkwili Jerzego Urbana przeciw ks. Jerzemu Popiełuszce z lat '80. Ks. Kneblewski nazywany był „kapłanem nacjonalistów”, „kapelanem środowisk neofaszystów”, zarzucano mu „homofobię”, „mowę nienawiści”, zachłystywano się z oburzenia, że śmie krytykować Jerzego Owsiaka - słowem, pełna paleta lewackich „grzechów głównych”. Regularnie formułowane były też apele do biskupa bydgoskiego o odwołanie kapłana z urzędu proboszcza. Niekiedy nagonka przekraczała granicę groteski, jak wtedy, gdy usiłowano rozkręcić aferę wokół tego, że ks. Kneblewski podczas podróży pociągiem wypił piwo w „Warsie”. Innym razem z kolei usiłowano „przyszyć” mu... pochwalanie pedofilii, po tym, jak na Facebooku zamieścił zdjęcie chłopca przyjmującego Komunię Św. opatrując je komentarzem: „po katolicku: na kolanach i do ust, a na rękę co najwyżej trzciną”. Co trzeba mieć w głowie, by wskazówkę jak tradycyjny katolik powinien przystępować do Komunii uznawać za pochwałę obrzydliwej dewiacji? Generalnie, nie było takiej podłości, która zostałaby wziętemu na celownik księdzu oszczędzona.

Efekty widoczne były już dwa lata temu. W maju 2017 r. po paszkwilanckim artykule niejakiego Marcina Kowalskiego w bydgoskiej mutacji „Wyborczej”, bp Tyrawa zabronił ks. Kneblewskiemu wypowiadania się na tematy polityczne. Był to pierwszy niepokojący sygnał, że bydgoski dostojnik zaczyna się uginać pod lewacką presją. Teraz złamał się ostatecznie.


II. Bezprawna dymisja?

Jakie były przyczyny odwołania ks. Kneblewskiego? Przecież nie złamanie wspomnianego zakazu, bo tu zdymisjonowany ksiądz dochował posłuszeństwa. Motywacja lewaków jest oczywista – dla nich cierniem w oku był sam fakt pełnienia posługi przez kapłana dla którego patriotyzm (umiłowanie ojczyzny) i nacjonalizm (umiłowanie własnego narodu) są komplementarnymi cnotami, którymi winien kierować się katolik. Do tego tenże kapłan miał czelność stawać w obronie kościelnej tradycji, przypominał nauczanie Kościoła w takich kwestiach jak homoseksualizm czy „ordo caritatis” (porządek miłosierdzia) w kontekście najazdu muzułmańskich imigrantów oraz odprawiał msze w rycie trydenckim. Ale jakie były motywy bp. Jana Tyrawy?

Korespondencję na ten temat ks. Kneblewski ujawnił w swoim oświadczeniu zamieszczonym na kanale Tuba Cordis w serwisie You Tube. Wynika z niej, że bydgoski biskup zarzucał proboszczowi szereg uchybień w pełnieniu posługi. Zarzuty obejmują m.in. rzekome zdominowanie Eucharystii w parafii przez ryt trydencki, zaniedbania duszpasterskie (kolęda w cyklu dwuletnim czy nieobecności w biurze parafialnym), zły stan zdrowia oraz opóźnienia w pracach remontowych wieży i elewacji kościoła. Jak wynika z odpowiedzi ks. Kneblewskiego, msze trydenckie odprawiane są raptem dwa razy na ogólną liczbę 23 mszy tygodniowo, sam ks. Kneblewski odprawia przynajmniej jedną mszę św. dziennie, zaś do pracy w biurze parafialnym oddelegował jednego z wikariuszy, co bynajmniej nie jest normą, bowiem w innych parafiach często biurem zawiaduje wyznaczona osoba świecka. Kolędowanie co dwa lata spowodowane jest natomiast szczupłością kadr – prócz ks. Kneblewskiego w parafii jest jedynie dwóch wikariuszy – i zdarzało się również za poprzednich proboszczów. Ponadto ks. Kneblewski poinformował, że podjął stosowne leczenie dla poprawy stanu zdrowia, natomiast opóźnienia remontowe wynikają z procedur budowlanych i konieczności zgromadzenia środków. Krótko mówiąc, z pism biskupa Tyrawy ewidentnie wyłania się szukanie pretekstu do odwołania kłopotliwego proboszcza. Co ciekawe, w tym roku przed Wielkanocą bp Tyrawa osobiście wizytował parafię i nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń. Pierwsze pismo z żądaniem złożenia rezygnacji z probostwa datowane jest dopiero na 24 kwietnia.

Na całą sprawę nakłada się jeszcze aspekt prawny – ks. Kneblewski ma obecnie 67 lat, tymczasem ksiądz osiąga wiek emerytalny w wieku 75 lat. Dalej, zgodnie z kanonami 1740-1741 księdza można złożyć z urzędu proboszcza w ściśle określonych warunkach: sposób postępowania przynoszący szkodę wspólnocie kościelnej, zły stan zdrowia, utrata dobrego imienia wśród uczciwych i poważanych parafian, poważne zaniedbanie obowiązków parafialnych, złe zarządzanie dobrami doczesnymi. Żadna z tych okoliczności nie zaistniała, co więcej – w 2017 r. ks. Kneblewski został w drugiej edycji plebiscytu „Expressu Bydgoskiego” przeprowadzonego pod patronatem bp. Jana Tyrawy wybrany proboszczem roku, a jego parafia uplasowała się na czwartej pozycji. Dodajmy, że po tym zwycięstwie w następnych latach plebiscyt nie był już kontynuowany... No i wreszcie – czy fakt podniesienia do godności prałata nic nie znaczy? Czy takie wyróżnienie nadawane jest kiepskim księżom i lichym proboszczom?

Nic więc dziwnego, że ks. Roman Kneblewski zapowiedział odwołanie się od decyzji bp. Tyrawy do Watykanu – do czego ma pełne prawo, szczególnie w kontekście kuriozalnych motywów podanych w pismach z kurii biskupiej.


III. Ks. Kneblewski – kozioł ofiarny?

Opisywane wydarzenia mogą mieć jednak również dodatkowe dno. Jeżeli spojrzymy na daty kolejnych pism kurialnych (24 kwietnia, 10 maja, 23 maja, 5 czerwca), to widać wyraźnie, że akcja usuwania ks. Kneblewskiego z urzędu zbiegła się w czasie ze zmasowanym atakiem na Kościół pod pretekstem walki z pedofilią, a sam bp Tyrawa był jednym z negatywnych bohaterów filmu braci Sekielskich. Jego konto ma obciążać tuszowanie głośnego przypadku ks. Pawła Kani, który już po postawieniu mu zarzutów został przeniesiony do diecezji bydgoskiej, gdzie wciąż mógł pracować z dziećmi i młodzieżą (został odsunięty dopiero po uprawomocnieniu się wyroku). Po ujawnieniu sprawy posypały się wezwania do ustąpienia bp. Tyrawy ze stolicy biskupiej. Jest jednak coś jeszcze – nader „zażyła” znajomość z pewnym młodym człowiekiem (datująca się od czasów gimnazjalnych tegoż młodzieńca), którego bp Tyrawa osobiście rekomendował do częstochowskiego seminarium (został wyrzucony już po trzech miesiącach), a który dziś jest bywalcem gej-parad, gdzie lansuje się w peruce i makijażu. Spytajmy zatem wprost – czy na bp. Tyrawę są obyczajowe „haki”, które teraz uruchomiono? Czyżby biskup nagłym ruchem w sprawie ks. Kneblewskiego chciał odwrócić od siebie uwagę? Liczy, że dzięki tej „zasłudze” będzie miał spokój? Błąd. Oni nie dadzą mu spokoju, wręcz przeciwnie – swą uległością bydgoski biskup jedynie rozzuchwala wrogów Kościoła do kolejnych ataków.

Zakończę ogólnym apelem do hierarchów: jeżeli którykolwiek nie ma czystego sumienia, jeżeli na kogokolwiek istnieją „haki” - niech ustąpi. Będzie to z pewnością z mniejszą szkodą dla Kościoła, niż trwanie w zakłamaniu i wystawianie się na szantaż wojującego lewactwa. Tym bardziej, że jak pokazuje przykład ks. Kneblewskiego, ofiarą padają tu uczciwi kapłani, którzy nigdy nie zboczyli z właściwej drogi.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Księża nie klękali przed komunistami...

Nie ma patriotyzmu bez nacjonalizmu!

Ten okropny nacjonalizm...


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 25 (21-27.06.2019)

Pod-Grzybki 165

Biskup bydgoski Jan Tyrawa usunął z parafii ks. Romana Kneblewskiego i przeniósł go na przedwczesną emeryturę. Lewactwo świętuje. A oto próbka ścieku, przed którym ugiął się hierarcha (wszystkie cytaty z gazeta.pl, pisownia oryginalna). Trzymajcie się foteli: „On się nadaje do psychiatryka, a nie na emeryturę”; „Gdy pomyślę, że z moich podatków opłacane są składki emerytalne takim łajzom lub innym degeneratom, by później też z moich podatków też opłacać ich emeryturę, to zwyczajnie krew mnie zalewa”; „kneblowski z takim podłym ryjem mógł zostać tylko księdzem !!!!”; „emeryturę temu pasożytowi sponsoruje zbydlęcone katolicyzmem polskie społeczeństwo”. I tak dalej. Bp. Tyrawa z pewnością musi być z siebie bardzo dumny.


*

Wygląda na to, że polska filmografia zaczyna funkcjonować w rytmie kalendarza wyborczego. Przed wyborami samorządowymi był „Kler” Smarzowskiego, przed europejskimi „Tylko nie mów nikomu”, a teraz, przed parlamentarnymi - „Polityka” Patryka Vegi. Najwyraźniej Vega uznał, że po „Botoksie” musi się „wypucować” w oczach liberalnego mainstreamu, tak samo jak Smarzowski po nakręceniu „Wołynia”. Panikarzy uspokajam – film stanowić będzie przegląd utartych stereotypów i skierowany jest do tych, którzy i tak z góry „wiedzą”, że PiS to „zło”, ewentualnie trafi do publiki uważającej, że wszyscy politycy to świnie i złodzieje. Tyle, że obie grupy i bez tego albo są betonowym „anty-PiSem”, albo nie chodzą na wybory, bo po co. Czy efekt filmu Vegi będzie więc zerowy? Nie. Zmobilizuje prawicowych wyborców, a sporą część elektoratu środka skutecznie odstręczy od głosowania na opozycję nachalna propaganda, która ani chybi „przegrzeje temat”, tak jak było to z produkcją Sekielskich. A potem PiS wygra wybory i lewactwo stanie z rozdziawionymi gębami, nie mogąc sobie wytłumaczyć „jak to się stało” - przecież w kinach była taka frekwencja...


*

A propos – Sekielski zagroził pozwami tym, którzy będą łączyć ataki na duchownych i kościoły z jego filmem. Czekam zatem, aż wytoczy proces nożownikowi z Wrocławia, który wyjaśniając motyw ataku na księdza sam stwierdził, iż „Tylko nie mów nikomu” to „dobry trop”. No chyba, że sprawca kupi okolicznościową koszulkę, wtedy wszystko będzie grało – bo jeśli zgadza się kasa, to po co się handryczyć?


*

Tęczowy faszyzm w natarciu – niemiecka „Interia” wywaliła Rafała Ziemkiewicza za kilka słów prawdy o ideologii homoaktywistów. W tym samym czasie jakiś postępowy „eurogejczyk” na warszawskiej paradzie degeneratów dzielił się z dziennikarzami nadzieją, że w końcu „wymrą stare k...y głosujące na PiS”. Czyli po staremu – lewactwo nie jest w stanie funkcjonować bez terroru i cenzury. Mam dla nich jednak kiepską wiadomość – otóż rozmnażają się właśnie te „stare k...y” (bo są hetero), a nie „eurogejczycy” (jak mawiał J. T. Stanisławski - „nie da rady, oba samce”), zaś dzieci rodzące się w związkach jednopłciowych istnieją jedynie w głowie prof. Płatek.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 25 (21-27.06.2019)

Homo-sponsoring

Zarówno koncerny, jak i skrajna lewica mają wspólny interes – inżynierię społeczną, której celem jest wykorzenienie z ludzi jakiejkolwiek trwałej tożsamości.

Tegoroczna gej-parada w Warszawie była wyjątkowa pod jednym, szczególnym względem – po raz pierwszy w takiej liczbie uaktywnił się wielki, międzynarodowy biznes, afiliując się przy wydarzeniu jako siła wspierająca postulaty ruchu LGBT(QWERTY). Jak zauważyli komentatorzy, wkroczenie globalnych korporacji do gry po stronie środowisk „nieheteronormatywnych” (proszę darować mi tę pokraczną nowomowę, ale odzwierciedla ona postępy political correctness – gdybym zaczął tu używać normalnego języka, nazywając rzeczy po imieniu, niechybnie posypałyby się oskarżenia o „homofobię”) stanowi przeniesienie na nasz grunt trendu panującego od lat na Zachodzie, gdzie wielkie koncerny już dawno wpisały ideologiczne zaangażowanie na rzecz homoaktywistów do swych biznesowo-wizerunkowych strategii. A więc, „doganiamy Europę”. Brawo my.

A zatem, w warszawskiej Paradzie Równości mieliśmy platformy i sektory, w których można było zobaczyć przedstawicieli Google, Universal, Microsoft, IBM, Nielsen, producenta lodów Ben&Jerry's (Unilever), Levi's, Discovery, Netflixa, JP Morgan, MTV, Procter&Gamble, Goldman Sachs, City Bank, a należący do Coca-Coli Sprite wypuścił okolicznościową serię puszek z tęczowym logo... Wydarzenie wspierał również Empik oraz Agora, która uczestnikom rozdawała darmowe kody do internetowej prenumeraty „Gazety Wyborczej”. Wszystkie te firmy pragną uchodzić za „gay friendly” i wcielić się w powszechnym odbiorze w bojowników o równouprawnienie. Smaczku całej sytuacji przydaje okoliczność, że w tej samej paradzie wzięły udział różne skrajnie lewicowe organizacje – m.in. walczące o ochronę środowiska i prawa pracownicze (Greenpeace, Pracownicza Demokracja, Zieloni), które na co dzień mają z globalnymi koncernami (przynajmniej oficjalnie) mocno na pieńku. Tym razem jednak musiały jakoś przełknąć dewastowanie przyrody, zasobów wodnych, lasów tropikalnych i półniewolniczy wyzysk pracowników w krajach trzeciego świata. Jak widać, są sprawy ważne i ważniejsze.

Skąd ten nagły przypływ aktywizmu ze strony zimnego i cynicznego biznesu? Przecież nie chodzi o żadne „prawa obywatelskie”, bądźmy poważni. Gdyby koncernom leżało na sercu dobro społeczeństw krajów w których funkcjonują, to płaciłyby podatki tam, gdzie wypracowują swoje gigantyczne zyski, zamiast uciekać do rajów podatkowych i nie eksploatowałyby w kolonialnym stylu państw do których przenoszą produkcję. Otóż wydarzenia typu Parada Równości są przede wszystkim gigantycznym, PR-owym oknem wystawowym – i najprawdopodobniej uznano, że polskie społeczeństwo (przynajmniej w największych miastach) „dojrzało” już do takiej ostentacji w promowaniu „odmienności seksualnych”. Specom od marketingu wyszło po prostu, że „geje” są wymarzonymi klientami – często są dobrze sytuowani materialnie, zazwyczaj nie są obarczeni rodziną o dzieciach nie wspominając, prowadzą „luźniejszy” od większości społeczeństwa tryb życia, więcej wydają na różnego rodzaju przyjemności, ciuchy, gadżety, rozrywkę... Do tego pracują w mediach i nowych technologiach, modzie, reklamie – warto zatem zainwestować w takich sprzymierzeńców. Przy tym, zindoktrynowani na punkcie „walki z dyskryminacją” gejowscy aktywiści stanowią wyjątkowo lojalną grupę i wybierają produkty tych firm i marek, które robią im pozytywną kampanię w przestrzeni publicznej. Jeżeli więc ktoś się zastanawiał dlaczego np. na portalach społecznościowych bezwzględnie tnie się zasięgi profili, osób i kanałów promujących treści konserwatywne pod pretekstem „homofobii” (a do przyklejenia takiej łatki wystarczy już nie tylko krytyka homoseksualizmu, lecz nawet brak tzw. „afirmującej tolerancji”) - to właśnie ma odpowiedź. Wiernemu „targetowi” konsumenckiemu trzeba robić dobrze.

Wszystko to ma jednak również wymiar głębszy. Mianowicie, zarówno koncerny, jak i skrajna lewica (nie tylko LGBT itd.) mają wspólny interes – inżynierię społeczną, której celem jest wykorzenienie z ludzi jakiejkolwiek trwałej tożsamości. Z punktu widzenia globalnego biznesu, osoby z „płynną tożsamością” (również płciową, jak poucza wujek gender) są bowiem bardziej podatne na kolejne lansowane mody – a to oznacza wychowywanie dla swych potrzeb konsumentów kupujących każdy badziew, jaki podetknie się im pod nos.

Toteż tradycjonalistyczna część społeczeństwa nie cieszy się względami firm takich jak te, które postanowiły się promować na warszawskiej paradzie. Zbyt często ogląda każdą złotówkę, większość dochodów przeznacza na artykuły pierwszej potrzeby, na urlop pojedzie co najwyżej raz w roku i też raczej bez szaleństw... Komu tacy są potrzebni? Na pewno nie wielkim koncernom. Coca-Cola przypomni sobie o „rodzinnych wartościach” raz do roku przed Bożym Narodzeniem, kiedy to wszędzie będzie straszył przerośnięty gnom w czerwonej czapie – i wystarczy. To dlatego jakoś nie ma chętnych, by promować się przy okazji odbywających się równolegle wielotysięcznych Marszy Dla Życia i Rodziny. No bo, kto niby miałby tam wywieszać bannery? Biedronka?

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 24-25 (14-27.06.2019)

Pełzające rozbicie dzielnicowe II

Doczekaliśmy się powstania warstwy samorządowej oligarchii - „królewiąt”, do złudzenia przypominających magnaterię z czasów I Rzeczypospolitej.


I. Polska „patchworkowa”

Gdy w ubiegłym roku pisałem artykuł pt. „Pełzające rozbicie dzielnicowe” nie spodziewałem się, że już po kilku miesiącach jego główne tezy znajdą tak ostentacyjne odzwierciedlenie w programie „totalnej opozycji”. Do tej pory bowiem „landyzacja” Polski postępowała podskórnie, na zasadzie „tisze jediesz, dalsze budiesz” - metodą tworzenia faktów dokonanych, kształtowania pewnego polityczno-administracyjnego ususu. Ten stan rzeczy zawdzięczamy „wiekopomnej” reformie samorządowej rządu Jerzego Buzka z 1999 r., w wyniku której państwo polskie przy formalnym zachowaniu unitarnego charakteru de facto zmieniło ustrój na „patchworkowy” - prócz administracji rządowej, zostaliśmy obdarowani trójstopniową administracją samorządową. Do gmin doszły powiaty i rządowo-samorządowe województwa-regiony, z czego szczebel powiatowy jest po prostu zbędny, bo jego rolę z powodzeniem mogłyby wypełniać związki gmin tworzone dla realizacji określonych celów, a „usamorządowienie” województw (sejmiki wojewódzkie wyłaniające regionalne quasi-rządy, działające równolegle do wojewodów, czyli organów administracji centralnej) wprowadza wręcz dualizm władzy w terenie. Już w momencie wprowadzania tego systemu niektórzy ostrzegali, że na dłuższą metę może on zachwiać spoistością państwa – ale cóż, ciśnienie złaknionych posad partyjnych aparatów okazało się zbyt silne. Naturalna dynamika wyłonienia się silnych lokalnych struktur politycznych zwyczajnie musi prowadzić do tego, że będą one starały się dążyć do maksimum samodzielności i zrzucenia z siebie centralnej, rządowej „czapy”. Entuzjaści tłumaczyli wówczas, że rozbudowany samorząd stanie się kuźnią sprawnych elit zarządzających państwem – jak wiemy, nic takiego nie nastąpiło, w zamian otrzymaliśmy natomiast lokalne „układy zamknięte” w których rządzi wójt/burmistrz/starosta rozdający posady, zblatowany z miejscowym biznesem (a często również z prokuraturą, sądem i skarbówką), trzymający pod butem lokalną prasę i reprodukując przy pomocy tych „zasobów władzy” swój stan posiadania z kadencji na kadencję. To nie przypadek, że większość wyroków skazujących na karę więzienia za zniesławienie (słynny art. 212 Kodeksu Karnego) dotyczyła właśnie lokalnych dziennikarzy, którzy ośmielili się zadrzeć z „waadzą”.

Na powyższe nałożyła się nasza akcesja do Unii Europejskiej, a samorządy zyskały w Brukseli potężnego sojusznika. Zagrały tu dwa czynniki – po pierwsze, kasta brukselskich mandarynów dążących do poszerzenia zakresu swej władzy w oczywisty sposób zainteresowana jest osłabieniem państw członkowskich. Stąd usilne promowanie „regionalizacji” - docelowo klientami unijnej centrali mają być „euroregiony” jedynie symbolicznie podporządkowane swoim rządom. W ten sposób „federalizacja” Unii Europejskiej dokonałyby się niejako tylnymi drzwiami, bez konieczności wprowadzania zmian traktatowych, przy ewentualnym wsparciu orzecznictwa TSUE interpretującego rozszerzająco zasadę subsydiarności. Nie bez powodu reformę samorządową Jerzego Buzka wprowadzano przy aprobacie i poparciu Brukseli, traktując ją wręcz jako część naszego procesu akcesyjnego. Czynnik drugi zaś, to rzecz jasna eurofundusze, których duża część płynie właśnie do struktur samorządowych – formalnie za pośrednictwem polskiego rządu, ale i tu pojawiają się głosy, jak chociażby Roberta Biedronia, kiedy jeszcze był prezydentem Słupska, by fundusze strukturalne kierować bezpośrednio do samorządów.


II. Samorządowi „królewięta”

Efektem wieloletniego nawarstwienia się wspomnianych okoliczności jest obecna tendencja, którą można scharakteryzować jako tytułowe „pełzające rozbicie dzielnicowe”. Najbardziej jaskrawym przykładem są wielkie metropolie, konsekwentnie zamieniane przez wielokadencyjnych włodarzy w udzielne księstwa. W ten sposób doczekaliśmy się powstania warstwy samorządowej oligarchii - „królewiąt”, do złudzenia przypominających swym zachowaniem i polityką magnaterię z czasów I Rzeczypospolitej. Proszę zwrócić uwagę, że nawet przekazanie władzy odbywa się w tych miastach często poprzez „namaszczenie do sukcesji”, a kolejni prezydenci są emanacją rządzących miastami zasiedziałych układów, które przez lata wypracowały sobie systemy rozlicznych zależności skutkujące wiernymi, zdyscyplinowanymi elektoratami zdolnymi zawsze przechylić szalę na korzyść tych, którzy mają wygrać. Tak było w Warszawie z prezydenturą Trzaskowskiego, tak było w Gdańsku, gdzie Aleksandra Dulkiewicz jeszcze przed przyśpieszonymi wyborami została obwołana spadkobierczynią zamordowanego Pawła Adamowicza niemal na jakiejś para-feudalnej zasadzie dziedziczenia władzy.

Te odśrodkowe nurty na co dzień wzbierają niezauważalnie, stopniowo – lecz wystarczy sytuacja ostrego, plemiennego niemal konfliktu politycznego, by objawiły z pełną mocą swój destrukcyjny potencjał. Z takim konfliktem mamy do czynienia obecnie, a jego skutkiem jest niemal otwarty rokosz sprzyjających opozycji samorządów pod wodzą prezydentów największych miast. W tych metropoliach od dawna prowadzono odrębną politykę, uzewnętrzniającą się chociażby w warstwie kulturowo-historycznej, czy gospodarczej. Mamy zatem wspieranie skrajnego lewactwa i ruchów LGBT, alternatywną politykę historyczną (szczególnie widoczną w Gdańsku, otwarcie nawiązującym do Wolnego Miasta Gdańsk), politykę ludnościową i społeczną (tu służy przykładem Wrocław za prezydentury Rafała Dutkiewicza jawnie dążącego do zasiedlania wrocławskiej aglomeracji rzeszami Ukraińców, mającymi być „błogosławieństwem i lekarstwem na polską ksenofobię”), a nawet politykę zagraniczną – dziwnym trafem głównie tam, gdzie funkcjonują niemieckie placówki dyplomatyczne i fundacje afiliowane przy wiodących niemieckich partiach politycznych. Słowem, stanęliśmy w obliczu próby sił na linii władza centralna-samorządy.


III. Próba sił

Wymienienie tych wszystkich czynników jest konieczne, by uświadomić sobie podglebie na jakim wyrosło „21 postulatów samorządowych” ogłoszonych 4 czerwca przez Fundację Batorego i podchwyconych entuzjastycznie przez „totalną opozycję” oraz związanych z nią samorządowców. To nic innego, jak logiczna konsekwencja dotychczasowego procesu „regionalizacji” Polski – tym razem wyrażona już wprost, bez owijania w bawełnę. Spójrzmy na niektóre z postulatów: - zwiększenie autonomii programowej szkół i samorządów i likwidacja kuratoriów (czyli wstęp do jawnej, lewackiej inżynierii społecznej w duchu warszawskiej „karty LGBT+”); - wprowadzenie „powiatowej policji” podporządkowanej samorządowi; - gminny podatek katastralny i kształtowanie lokalnej stawki PIT; - grające na korzyść metropolii ulgi w „janosikowym” pokrywane przez państwo i biorące pod uwagę „potrzeby wydatkowe” największych miast; - lokalne „rządy” w miastach na prawach powiatu; - likwidacja samorządowych kolegiów odwoławczych; - zniesienie nadzoru wojewodów nad samorządami na rzecz „niezależnej” izby audytu, mającej w przyszłości rozstrzygać również spory na linii samorząd – władza centralna; - powołanie „federacji samorządowej” reprezentującej samorządy wobec rządu; - „weto samorządowe” mogące czasowo wstrzymywać proces legislacyjny.

Wszystko to razem wzięte oznacza zanegowanie ustrojowych fundamentów państwa unitarnego i zamianę Polski w luźną federację różnych szczebli samorządowych. Jak ktoś trafnie określił – otrzymalibyśmy setki „małych Sycylii” rządzonych przez lokalne mafie z własnym aparatem przemocy (lokalna policja) i iluzorycznym zwierzchnictwem rządu centralnego. Przyczyna jest jasna - „totalna opozycja” i sorosowska Fundacja Batorego zorientowały się, że jesienne wybory mogą ugruntować władzę Prawa i Sprawiedliwości w wymiarze jeszcze większym niż obecnie, stąd też rozpaczliwie próbują ocalić swój ostatni bastion, jakim jest stan posiadania w samorządach lokalnych, ze szczególnym uwzględnieniem wielkich miast. Do wyborów pójdą więc z programem rozbicia Polski – by żyło się lepiej. Sitwom.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Pełzające rozbicie dzielnicowe


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 24 (14-20.06.2019)

Pod-Grzybki 164

Media obiegła hiobowa wieść: w Skierniewicach zabrakło wody! Oczywiście, z miejsca zaczęła się jazda spod znaku „globalnego ocieplenia”. Co prawda, dobrze pamiętam, że za komuny też latem brakowało wody w kranach – bo to, już tłumaczę „ekologistom”, kwestia inwestycji w infrastrukturę. Reżyser Andrzej Kondratiuk nakręcił nawet o tym komedię „Hydrozagadka”, którą polecam różnym domorosłym „AS-om” (kto oglądał, ten wie) gwoli dokształcenia. A poza tym - „stój elemencie aspołeczny!”.


*

Przy okazji – ekologiści często pouczają nas, by odróżniać „klimat” od „pogody”. Bo „pogoda”, to chwilowy zespół zjawisk atmosferycznych, a „klimat” to zjawisko globalne i długofalowe. Dziwnym trafem jednak, jeśli zdarzy się mroźna zima, to słyszymy, że to właśnie tylko „pogoda” i absolutnie nie unieważnia „globalnego ocieplenia”, natomiast gdy przyjdzie letnia fala upałów – ooo, wtedy to już jest niechybnie „klimat”. Zatem pytanie – czy teraz mamy „klimat” czy tylko „pogodę”?


*

Nasza reprezentacja rozegrała pierwszy dobry mecz od niepamiętnych czasów i dokopała Izraelowi 4:0. W związku z tym, zszokowani dziennikarze izraelscy dopytywali się swojego trenera na pomeczowej konferencji „jak to się stało?”. I słuszna ich bulwersacja – przecież taki wynik, jak pouczał w TVP pewien rabbi, „nie wchodzi do żadna rubryka”, bo „to niedobra jest”. Co tym Polaczkom odbiło – do tej pory w każdym meczu męczyli się aż oczy bolały od patrzenia, a tu na Izrael taka mobilizacja? An-ty-se-mi-tyzm, ot co! W związku z powyższym, w Nowym Jorku zawiązała się właśnie organizacja rewindykacyjna, która będzie żądać od UEFA i Polski restytucji utraconych punktów.


*

Ryszard Petru w formie. Wybrał się do Niemiec, by udowodnić, że można tam zrobić zakupy w niedzielę. Biedak nie sprawdził tylko, że przypadały akurat Zielone Świątki i musiał finalnie przejechać ponad 130 km., by trafić w końcu na jakiś czynny sklep. Polszczyzna wzbogaci się zatem o nowe powiedzonko: ogarnięty, jak Petru na zakupach. Następne sprawunki w Niemczech nasz ogarnięty pan Rysio planuje w święto Sześciu Króli.


*

Eliza Michalik (ex-Gazeta Polska, ex-Salon24, ex-plagiatorka cudzych tekstów) odchodzi z Superstacji, bo ta rezygnuje z polityki. Rzecznik stacji wyjaśnił, że programy polityczne nie cieszyły się oglądalnością, więc profil ulegnie pewnemu przeformatowaniu, co tłumacząc na ludzki język oznacza, że widzowie mieli już powyżej uszu nachalnej, lewackiej propagandy. Nie przeszkodziło to jednak Adamowi Bodnarowi wyrazić zaniepokojenia nad „kurczeniem się przestrzeni debaty publicznej”. Panie Adamie, spoko – Eliza wróci pod skrzydła Tomasza „Sakiewki” i będzie dobrze. Jak to mawiają – stara miłość nie rdzewieje.


*

Rozstań ciąg dalszy. Z TVN Style żegna się Katarzyna Bosacka wskutek jakichś biznesowo-wizerunkowych nieporozumień. Niech wezmą na jej miejsce Dorotę Wellman – też będzie dobrze, a program „Wiem co jem” jeszcze bardziej zyska na wiarygodności.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 24 (14-20.06.2019)

niedziela, 16 czerwca 2019

15 lat w Unii – czas na ewakuację?

Pewnego dnia „polexit” wybuchnie naszym politycznym elitom w twarze, na co te oczywiście nie będą przygotowane – a konsekwencje takiego niekontrolowanego rozwoju wydarzeń mogą być nieobliczalne.

I. Unijna „demokracja”

W chwili ukazania się tego tekstu będzie już po eurowyborach – dowiemy się kto wygrał, czy Konfederacja przekroczyła magiczną barierę progu wyborczego, a nade wszystko – jaką siłą w Parlamencie Europejskim będą dysponowały ugrupowania suwerennościowe z różnych krajów i czy dojdzie do zawiązania szerokiej koalicji. Szczególnie ten ostatni element odegra kluczową rolę, bowiem po raz pierwszy rysuje się realna szansa na powstrzymanie samobójczego, nieprzytomnego pędu eurofederalistów opętanych utopijną wizją totalnego zglajszachtowania kontynentu. Euromandaryni zresztą, wbrew urzędowemu optymizmowi, zdają sobie sprawę z zagrożenia, toteż Donald Tusk postanowił zwołać szczyt unijnych przywódców już na 28 maja – raptem dwa dni po wyborach – by zainicjować proces wyłonienia nowych szefów europejskich instytucji. Do ostatecznego uzgodnienia obsady stanowisk miałoby natomiast dojść podczas kolejnego szczytu przewidzianego na czerwiec. A jest co dzielić, ponieważ 31 października 2019 r. upływają kadencje całej Komisji Europejskiej wraz z przewodniczącym Jean-Claude Junckerem oraz prezesa Europejskiego Banku Centralnego, Mario Draghiego. Do tego, 30 listopada kończy się kadencja Donalda Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej. Zważywszy, że pierwsze posiedzenie PE po wyborach przewidziane jest dopiero na 2-4 lipca, intencja jest jasna: postawić nowy europarlament przed faktem dokonanym. Ot, unijne „standardy demokracji” w praktyce. Warto dodać, że podobny scenariusz przećwiczono również pięć lat temu, po eurowyborach w 2014 r.

I tutaj pojawia się kluczowe pytanie – na ile nowe siły polityczne będą w stanie postawić się zakulisowym uzgodnieniom, marginalizującym rolę jedynego demokratycznego organu UE? Teoretycznie, Parlament Europejski ma w tej materii całkiem spore prerogatywy – zatwierdza większością głosów Komisję Europejską i jej przewodniczącego, może również większością 2/3 głosów uchwalić wobec Komisji wotum nieufności. Nic dziwnego, że zasiedziałemu, unijnemu establishmentowi tak się śpieszy – rozgrywający liczą na to, że zanim eurosceptycy w świeżo ukonstytuowanym parlamencie zdążą okrzepnąć i zorganizować się we frakcje, przedstawione kandydatury zostaną „klepnięte” głosami starych, chadecko-socjalistycznych wyjadaczy. Później będzie już „po ptokach”, bo zgromadzić 2/3 głosów do utrącenia całej Komisji będzie niezwykle ciężko. W tym pośpiechu jest jednak jeden, znamienny wyjątek – otóż dochodzące z Brukseli przecieki wskazują, że dominujące frakcje gotowe byłyby wstrzymać się z obsadą stanowisk przypadających „z rozdzielnika” Polsce do jesiennych wyborów parlamentarnych w naszym kraju, w nadziei na porażkę PiS i wysunięcie polskich kandydatur przez nowy, „niepisowski” rząd.


II. „Syndrom 80 proc.”

Opisałem pokrótce te zabiegi i korowody, by unaocznić z czym mamy do czynienia – do jakiego stopnia instytucjonalne struktury Unii Europejskiej wyrodziły się w dyktat urzędniczej kasty uzupełniającej się na zasadzie kooptacji, drogą kuluarowych „dogadywanek” i poza jakąkolwiek demokratyczną kontrolą. Ma to znaczenie o tyle, że zarysowana tu problematyka powinna być na zdrowy rozum główną osią kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego – ze szczególnym uwzględnieniem osławionych „deficytów demokracji”. Niestety, nic z tego – dominujące wątki koncentrowały się na sprawach wewnętrznych: kolejnych obietnicach socjalnych (PiS), antyklerykalnym jazgocie i pedofilii w szeregach duchowieństwa (opozycja) oraz roszczeniach żydowskich (Konfederacja). Jeżeli już w ogóle poruszano tematy stricte europejskie, to wiodące ugrupowania albo prześcigały się w euroentuzjazmie (KE, PiS), albo deklarowały ogólnikowy eurosceptycyzm (Konfederacja, w której ściera się kilka nurtów – począwszy od „reformowania” Unii, poprzez chęć jej „zniszczenia”, aż do twardego polexitu). Wyjątkowo groteskowa była tu propozycja Andrzeja Dudy ogłoszona przy okazji naszego 15-lecia w UE, by członkostwo w UE i NATO wpisać do Konstytucji.

Tymczasem, po 15 latach, potrzeba nam uczciwej, wielowątkowej dyskusji na temat bilansu polskiej obecności w Unii Europejskiej. Debaty tej unika się jednak jak ognia, wymagałaby ona bowiem podniesienia nie tylko plusów, lecz i minusów – to zaś niemal nikomu nie jest na rękę i to z kilku powodów. Po pierwsze, każdy kto poruszyłby negatywne aspekty naszej przynależności do UE, z miejsca naraziłby się na zarzut sprzyjania „polexitowi” - wystarczy spojrzeć, jak gorliwie w „pucował” się PiS, pragnący zetrzeć z siebie odium eurosceptycyzmu, by uświadomić sobie polityczne obciążenia związane z takim oskarżeniem. Po drugie, polski establishment polityczny od lewa do prawa „umoczony” jest zarówno w bezwarunkowe propagowanie akcesji po najmniejszej linii oporu („bo inaczej nas nie przyjmą”), jak i poparcie dla systemowej ewolucji UE (Traktat Lizboński). Zatem, akcentowanie rozmaitych kosztów naszego funkcjonowania w Unii, oznaczałoby podważanie własnych politycznych biografii. No i wreszcie, po trzecie – wciąż pokutuje mit euroentuzjazmu Polaków, jakoby bezkrytycznie zapatrzonych w Europę. Ów mit, który pozwolę sobie nazwać „syndromem 80 proc.” od powtarzanego do znudzenia sondażowego poparcia dla naszego członkostwa, skutecznie terroryzuje zarówno scenę polityczną, jak i wiodące ośrodki opinii.

Zacznijmy więc może właśnie od rozbrojenia owego „syndromu 80 procent”. Owszem, Polacy są prounijni – ale dość powierzchownie, na zasadzie „jest dobrze, gdy jest dobrze”. Fajnie jest mieć otwarte granice, absorbować kasę z Brukseli, jeździć nowymi drogami, czy patrzeć na zrewitalizowane rynki miasteczek. Ale, gdy pojawiają się problemy, ten cukierkowy euroentuzjazm w znacznej mierze znika. Wspominałem kiedyś o sondażu, który wprawił lewicową „Politykę” w nerwowy dygot – w szczycie kryzysu migracyjnego i nacisku Berlina i Brukseli na „relokację” nachodźców, Polacy nagle stanęli okoniem i zadeklarowali, że są przeciw (70 proc.), nawet gdyby wiązało się to z utratą eurofunduszy (56 proc.), a wręcz koniecznością opuszczenia UE (51 proc.). Inny przykład: Fundacja Batorego na podstawie zbiorczej analizy różnych badań wydała w grudniu 2016 r. alarmistyczny raport pt. „Polacy wobec UE: koniec konsensusu”, z którego wynika, że 65 proc. optuje za prymatem państwa nad unijnymi strukturami („państwo w pierwszym rzędzie powinno zajmować się własnymi sprawami i pozwolić innym państwom zajmować się ich problemami najlepiej, jak potrafią”); 37 proc. uważa, że Polska mogłaby sobie lepiej poradzić z wyzwaniami przyszłości, gdyby pozostawała poza UE; 39 proc. nie chce dalszego poszerzania prerogatyw UE, zaś 38 proc. chciałoby przywrócenia części kompetencji krajom członkowskim. No i „eurosceptyczna” wisienka na torcie – całkiem niedawno podważony został dogmat korzyści płynących ze strefy Schengen i otwartych granic. W badaniach think-tanku o nazwie „Europejska Rada Stosunków Międzynarodowych” blisko połowa Polaków opowiedziała się za wprowadzeniem prawa zakazującego wyjazdu z kraju na dłuższe okresy czasu – co ewidentnie jest reakcją na falę emigracji zarobkowej z ostatnich lat. Innymi słowy – miło jest podróżować, lecz zarazem dostrzegamy negatywne skutki drenażu populacji. Dodajmy do tego jeszcze niezmienny sprzeciw większości Polaków wobec przyjęcia euro, czy lewackiej agendy obyczajowej, a wyjdzie, że jest społeczne podglebie do debaty na temat zarówno bilansu naszej obecności, jak i przyszłości – w ramach UE, bądź poza nią.

Warto, by polityczne elity przyjrzały się tym badaniom, weryfikują one bowiem utarty stereotyp o rzekomym bezkrytycznym euroentuzjazmie Polaków – okazuje się, że wystarczy nieco poskrobać, a obraz przestaje być tak jednoznaczny. Tyle, że poza zadeklarowanymi eurosceptykami z Konfederacji nikt się do tego nie pali – jak sądzę, głównie dlatego, że polityczny mainstream jak ognia boi się wywołania demona „polexitu”, co może tłumaczyć również dość miękką postawę PiS w relacjach z Brukselą. Najwyraźniej nie chcą „przeginać”, a poglądowa lekcja brexitu dodatkowo zniechęca do grania eurosceptyczną kartą. Rzecz jasna, na dłuższą metę takie chowanie głowy w piasek się zemści – tak jak zemściło się w przypadku żydowskich roszczeń majątkowych i zaordynowanego nam odgórnie „strategicznego sojuszu” z Izraelem. I jak zwykle, PiS przekona się o tym dopiero poniewczasie, gdy wątek „polexitu” weźmie na swoje sztandary kto inny.


III. Słona cena członkostwa

Tymczasem, warto wreszcie zacząć uczciwie mówić społeczeństwu, że nasze przystąpienie do UE nie jest wynikiem jakiejś niespotykanej łaski Zachodu, tylko doskonałym interesem na którym Europa Zachodnia (w tym głównie Niemcy) zyskała na wiele sposobów. Co więcej, cenę za integrację europejską zaczęliśmy płacić na długo przed 1 maja 2004 r.

Otworzyliśmy swój rynek na przestrzał, wpuszczając zachodnie koncerny i kapitał, wyprzedając za bezcen masę upadłościową po PRL, indukując w „szokowym” tempie masowe bezrobocie i w efekcie stając się krajem neokolonialnym – o czym mówił niejednokrotnie prof. Witold Kieżun. Weszliśmy do globalnej gry ekonomicznej totalnie nieprzygotowani, by konkurować z europejskimi i światowymi gigantami. Skutkiem było chociażby zamordowanie rodzącej się w bólach polskiej klasy średniej. Tu uwaga – przez klasę średnią rozumiem rodzimych przedsiębiorców prowadzących działalność „na swoim”, a nie np. korporacyjny management na fikcyjnym „samozatrudnieniu”. Na domiar złego, ów fetyszyzowany kapitał zagraniczny mógł u nas cieszyć się przywilejami niedostępnymi dla krajowych podmiotów, na których barki siłą rzeczy przerzucono gros obciążeń podatkowych. W ten sposób przetrącono kręgosłup np. polskiemu handlowi, który eksplodował na przełomie lat '80 i '90 dowodząc w bezprzykładny sposób naszej zaradności – te wyszydzane z niesmakiem na salonach bazarowe „szczęki” i łóżka polowe, później sklepiki, były zalążkiem polskiej przedsiębiorczości, dając utrzymanie dziesiątkom tysięcy rodzin. Zanim jednak okrzepły, zniszczono je z jednej strony fiskalizmem, z drugiej – przedwczesną konfrontacją z wielkimi sieciami i galeriami handlowymi.

Z perspektywy czasu widać wyraźnie, że Polsce z góry przeznaczono rolę rezerwuaru siły roboczej i rynku zbytu, a wszystkie systemowe działania spod znaku „modernizacji” szły właśnie w tym kierunku. Wynikiem jest nasza obecna pozycja w międzynarodowym łańcuchu produkcji – podwykonawcy, uwikłanego w pułapkę średniego rozwoju i skazanego na konkurowanie niskimi kosztami pracy. Wejście do Unii Europejskiej, po takiej wstępnej „obróbce” ekonomicznej z lat '90 i początku dwutysięcznych, jedynie utrwaliło ten model. Warto to zobrazować przykładem zachodnich Niemiec po II wojnie światowej. Pozbawione połowy terytorium, ze zbombardowanym przemysłem i wykrwawioną populacją mężczyzn w wieku produkcyjnym – po 20 - 30 latach były już jedną z potęg gospodarczych. Gdzie my jesteśmy po 30 latach „transformacji”, mimo że w 1989 r. startowaliśmy z relatywnie lepszej pozycji, niż RFN w 1945? Ano właśnie.

Dlatego trzeba podkreślać na każdym kroku, że fundusze unijne, które przedstawia się nam jako wielkie dobrodziejstwo są jedynie ochłapem, śladową rekompensatą za otwarcie się na morderczą konkurencję w skrajnie nierównoprawnych warunkach – co przypłaciliśmy ogromnymi kosztami gospodarczymi i społecznymi. Wygenerowane chroniczne bezrobocie już po naszej akcesji stało się ratunkiem dla zachodnich gospodarek, zasilonych rzeszami polskich pracowników – tych samych, których w tej chwili brakuje nam do tego stopnia, że musimy ratować się masami Ukraińców i Azjatów, dokonując potencjalnie arcyniebezpiecznej podmiany populacji.

Poza tym, nawet korzyści płynące z eurofunduszy stają się po bliższej analizie dość problematyczne. Do krajów Europy Zachodniej, w tym przede wszystkim Niemiec, z każdego euro wraca od 70 do 85 eurocentów. To bowiem ich firmy realizują wiodące inwestycje i są dostarczycielami sprzętu – innymi słowy, fundusze unijne stanowią w lwiej części formę ukrytego dotowania zachodniej produkcji i eksportu. Tak więc, jeśli wg oficjalnych danych Ministerstwa Finansów do sierpnia 2018 r. otrzymaliśmy „na czysto” (po odliczeniu składki członkowskiej) 102,8 mld. euro, to należy wziąć pod uwagę, że pieniądze te były u nas w większości tylko przez chwilę, a na Zachód wróciło z tej kwoty od 71,96 do 87,38 mld. euro. Inną formą „dokarmiania” gospodarek „starej Europy” są miliardowe zyski wyprowadzane z Polski. Słynny ekonomista Thomas Piketty wyliczył, że w latach 2010 – 2016 napływ unijnych środków netto wynosił 2,7 proc. naszego PKB, podczas gdy wyprowadzane z Polski zyski wynosiły 4,7 proc. PKB.

Do powyższego doliczyć należy swoisty „generator długu”, jaki stanowią eurofundusze. Partycypując w jakimkolwiek projekcie współfinansowanym z środków unijnych dany podmiot (państwo, samorząd) bierze kredyt na wkład własny – często w filii zagranicznego banku - który następnie musi oczywiście spłacić wraz z odsetkami. Na to jeszcze nakładają się kredyty firm-podwykonawców na realizację inwestycji - wszystko zanim nastąpi finalne rozliczenie z unijnych pieniędzy. A ponieważ mamy do czynienia z nieprawdopodobną, propagandową i polityczną presją na „wykorzystywanie” europejskich środków, to proporcjonalnie do owego „wykorzystywania” rośnie zadłużenie np. samorządów budujących aquaparki, kładących kostkę i rewitalizujących miejskie ryneczki. Do tej pory zapłaciliśmy ponad 50 mld. euro unijnej składki. Pytanie, czy przy racjonalnym wydatkowaniu kwota ta przekierowana bezpośrednio na nasze potrzeby nie wystarczyłaby do zrealizowania kluczowych inwestycji – tym bardziej, że mogłaby zostać skierowana do rodzimych firm, nie napędzając przy tym długu w zagranicznych bankach?


IV. Zanim wybuchnie polexit

Reasumując, od strony gospodarczej nasze członkostwo w UE jawi się jako co najmniej problematyczne, tym bardziej że doliczyć należy jeszcze koszta implementacji kolejnych unijnych dyrektyw, zatrudnienia armii dodatkowych urzędników, a od pewnego momentu również eko-szaleństwo na punkcie „dekarbonizacji” i kwot CO2, powodujące skokowy wzrost cen energii. Co mamy w zamian? Zakotwiczenie w zachodnich strukturach politycznych, w jakiejś mierze chroniące nas przed agresywną polityką Rosji, co było zresztą jednym z głównych powodów naszego przystąpienia do UE i NATO. Tyle, że w dobie coraz ściślejszej współpracy niemiecko-rosyjskiej pieczętowanej gazociągami Nord Stream, również i to staje pod znakiem zapytania. Natomiast jawne już dążenie do federalizacji Unii Europejskiej pod hegemonią Berlina i spychanie nas oraz całej Europy Środkowej do roli „wewnętrznych kolonii” i współczesnej Mitteleuropy, staje się wprost egzystencjalnym zagrożeniem dla naszej suwerenności – na co dodatkowo nakładają się uroszczenia brukselskiej kasty biurokratycznej, uzurpującej sobie kolejne, pozatraktatowe prerogatywy i ostentacyjnie mieszającej się w nasze wewnętrzne sprawy.

Będę to powtarzał jak mantrę: o tym należy społeczeństwu mówić, przygotowując je na ewentualność polexitu, gdyby okazało się, że dłuższe pozostawanie w unijnych strukturach grozi nam utratą państwowości. Nade wszystko jednak należy opracować „mapę drogową”, na wypadek konieczności „wygaszenia” naszego członkostwa – choćby po to, by nie powtórzyć błędów Wlk. Brytanii. Tyle, że PiS boi się jak ognia choćby dotknięcia tego tematu, spętane ciasnym doktrynerstwem spod znaku „dla Unii Europejskiej nie ma alternatywy”. To zaś z kolei oznacza, że podskórne, oddolne ciśnienie będzie narastało w miarę nawarstwiania się kolejnych negatywnych efektów członkostwa – zwłaszcza po 2020 r., wraz z chudszą perspektywą budżetową w połączeniu ze stopniowym okrawaniem podmiotowości państw narodowych przez Brukselę. Skutek będzie taki, że pewnego dnia „polexit” wybuchnie naszym politycznym elitom w twarze, na co te oczywiście nie będą przygotowane – a konsekwencje takiego niekontrolowanego rozwoju wydarzeń mogą być nieobliczalne.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Polska w UE – kiedy bilans?

Między brexitem a polexitem

Polexit – czas na debatę

Niemiecka strefa euro

EFTA – alternatywa dla Polski?

Kiedy nastąpi „polski exit”?

Opuścić Eurokołchoz!

Exodus z domu niewoli

Żegnaj Brukselo!

Exit Wyszehradu?

Porozmawiajmy o Polexicie

Chcecie sankcji? Dobrze!

Polexit coraz bliżej?

Niemiecka Europa

Śmierć eurokomunie!

Brexit – lekcja na 2019 rok

Coudenhove-Kalergi – europejski federalista

Euro-jurgielt

Drenaż kolonialny


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 07 (Czerwiec 2019)