czwartek, 30 sierpnia 2018

Cywilizacjonizm albo śmierć!

Receptą na postępującą kulturową degrengoladę Zachodu jest wg Daniela Pipesa cywilizacjonizm – samoobrona przed niszczącym wpływem muzułmańskiej migracji.

I. Lewactwo zamalowane do kąta

W czasach trwającej obecnie wojny kulturowej, jaką cywilizacji łacińskiej wydało wojujące lewactwo, kolonizując ideologicznie zachodni, liberalny establishment, muszą cieszyć jakiekolwiek objawy otrzeźwienia po „tamtej” stronie. Taką jaskółką jest Daniel Pipes (syn prof. Richarda Pipesa), szef think-tanku „Forum Bliskowschodnie” („The Middle East Forum”), wykładowca Uniwersytetu Chicago, Uniwersytetu Harvarda oraz Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej, a do tego były pracownik amerykańskiego Departamentu Stanu i Departamentu Obrony. Wyliczam te wszystkie byłe i obecne funkcje, by pokazać, że nie mamy do czynienia jedynie z synem sławnego ojca, lecz z człowiekiem mocno usytuowanym w strukturach władzy – i choćby z tego powodu wysłuchiwanym, gdy zabiera głos w sprawach publicznych. A mówi rzeczy ciekawe – m.in. wbrew utartemu schematowi głośno podnosi groźbę islamizacji świata Zachodu i niebezpieczeństwa związane z masową migracją muzułmanów do Europy (dla nas rzecz oczywista, lecz w uszach spętanego polityczną poprawnością mainstreamu wciąż brzmi to niczym herezja).

W naturalny sposób takie stanowisko pociąga za sobą krytykę postaw liberalno-lewicowych, ze szczególnym uwzględnieniem samobójczej idei multikulturalizmu. Pipes, co znamienne, wychodzi przy tym w swej analizie nie z pozycji nacjonalistycznych, lecz liberalnych, widząc to, czego uporczywie nie chcą dostrzec owładnięci ojkofobicznym wstrętem do wszystkiego co rodzime, lewicowi utopiści: że wojujący islam stanowi śmiertelne zagrożenie dla fundamentalnych swobód wypracowanych przez świat zachodu. Odkładając chwilowo na bok to, co sądzimy o takich „wartościach” jak rozmaite „rewolucje” kulturowo-obyczajowe, trzeba zauważyć, że religijno-polityczny islam ma na to jedną odpowiedź – śmierć lub nawrócenie na wiarę Mahometa. Tym samym, „postępowy” świat sam zakłada pętlę na własną szyję, posuwając się do zdrady własnych ideałów – a sfanatyzowani przybysze skrzętnie to wykorzystują.

Symptomatyczny jest tu obrazek sprzed kilku miesięcy ze Szwecji – w Sztokholmie lewacka bojówka Antify protestowała przeciw demonstracji LGBT, która zapuściła się do imigranckiej dzielnicy, gdyż ostentacyjne demonstrowanie homoseksualizmu... godzi w religijne uczucia muzułmanów. Członkowie Antify posunęli się wręcz do oskarżenia demonstrujących homoseksualistów o „faszyzm” i „nazizm”, zaś jedna z uczestniczek kontrmanifestacji stwierdziła: „To jawna manifestacja antymuzułmańska. To co robią geje w swoich łóżkach, to ich prywatna sprawa” - bezwiednie powtarzając tym samym to, co od lat mówią konserwatyści sprzeciwiający się zawłaszczaniu przestrzeni publicznej przez agresywną homopropagandę. W ten oto sposób lewactwo zamalowało się do kąta, dzieląc różne „mniejszości” na słuszne i słuszniejsze. Oczywiście, uczucia religijne chrześcijan wciąż można obrażać skolko ugodno, ale od uczuć przedstawicieli religii po stokroć bardziej opresyjnej, szowinistycznej, nietolerancyjnej i morderczej – wara.


II. Cywilizacjonizm albo śmierć!

Receptą na tego typu paroksyzmy i postępującą kulturową degrengoladę Zachodu jest wg Daniela Pipesa cywilizacjonizm – i warto sobie ten termin zapamiętać. W sferze polityczno-kulturowej oznacza on samoobronę przed niszczącym wpływem muzułmańskiej migracji wraz z takimi egzotycznymi atrakcjami, jak „poligamia, nikaby i burki, okaleczania żeńskich narządów płciowych, zabójstwa honorowe, taharrush (napaści na tle seksualnym), niechęć do Żydów i chrześcijan, sądy szariackie, islamizm i przemoc dżihadystów” - co Pipes skrupulatnie wylicza w jednym ze swych tekstów. Podkreśla przy tym, iż nie jet to żadna „islamofobia”, lecz realne, konkretne problemy, na które elity reagują zaprogramowaną ślepotą (Pipes stosuje tu termin „6 x P: policja, politycy, prasa, pastorowie (księża), profesorowie i prokuratorzy”).

Konsekwencją powyższego jest postulat Pipesa, by nie „izolować” i nie piętnować dochodzących w Europie do głosu ugrupowań „populistycznych”, lecz zacząć traktować je normalnie: jako wyrazicieli uzasadnionych obaw społecznych przed kulturową inwazją obcych, którzy nie dość, że się nie integrują, to wręcz dążą do narzucania swoich porządków. Zresztą, Pipes krytykuje samo słowo „populizm”, jako stygmatyzujące i fałszujące rzeczywistość, podobnie jak przypisywanie partiom z tego nurtu ciągot nacjonalistycznych czy zgoła „nazistowskich”. W istocie zaś, te rzekomo „populistyczne” formacje (takie jak francuski Front Narodowy, Alternatywa dla Niemiec czy austriacka FPÖ), są ruchami cywilizacjonistycznymi. Jak stwierdza w artykule „Izolowanie partii antyimigracyjnych to droga donikąd”: „Wyznają raczej europejski i zachodni światopogląd; można określić je terminem cywilizacyjnych. Po drugie, są defensywne, koncentrują się na ochronie zachodniej cywilizacji, a nie na jej niszczeniu, tak jak to robili komuniści i naziści, lub na jej przedłużaniu, jak długo próbował to robić rząd francuski. Nie dążą do podbojów, ale chcą zachować Europę w Atenach, Florencji i Amsterdamie. Po trzecie, partie te nie mogą być nazwane skrajnie prawicowymi, ponieważ oferują złożoną mieszankę prawicowości (kwestie kulturalne) i lewicowości (kwestie ekonomiczne)” (cyt. za „Euroislam.pl”). Kolejnym pozytywnym aspektem ich funkcjonowania jest stopniowe przejmowanie „populistycznych” postulatów przez dotychczasowy centroprawicowy mainstream, usiłujący w ten sposób walczyć o zachowanie wyborczego zaplecza – w ten sposób następuje przenikanie uważanych dotąd za „skrajne” poglądów do głównego nurtu.

Również w odniesieniu do naszego regionu Pipes przestrzega przed demonizowaniem Victora Orbana i jego Fideszu czy Prawa i Sprawiedliwości. Antyimigracyjną postawę rządów Polski i Węgier uznaje za w pełni racjonalną i uzasadnioną – czemu dał wyraz podczas niedawnej wizyty w Polsce. Owszem, nie podoba mu się „zamach na sądy” i tu postuluje swoisty „monitoring” PiS-u (tu daje o sobie znać typowy, zachodni paternalizm w podejściu do Europy Środkowej), lecz zasadniczo uważa, że nie dzieje się u nas nic strasznego – wbrew wrzaskom zarówno „totalnej opozycji”, jak i jej brukselskich mocodawców.

Generalnie, Daniel Pipes traktuje partie cywilizacjonistyczne jako taktycznych sojuszników w obronie europejskiej tożsamości (w debacie publicznej pojawia się również określenie „partie tożsamościowe”), gdyż „stanowią mniejsze zagrożenie niż islamiści (…) Zapewne są mniej groźne niż partie należące do establishmentu, które zezwoliły na imigrację i ignorują zagrożenia związane z islamistami.


III. Taktyczny sojusz?

Żeby nie było tak słodko, warto jednak wspomnieć coś o motywacjach Pipesa – nie ograniczają się one bowiem do altruistycznej miłości do naszego kręgu kulturowego. Prowadzone przez niego „Forum Bliskowschodnie” w swą działalność wpisane ma „promowanie amerykańskich interesów”, w te zaś nieodmiennie wpisane jest bezwarunkowe poparcie dla Izraela (zresztą, sam Pipes jest z pochodzenia Żydem). Zatem, jego sprzeciw wobec islamizmu ma również podłoże w postaci konfliktu izraelsko-arabskiego oraz troski o bezpieczeństwo europejskich Żydów. W tym kontekście jesteśmy dla niego „dobrzy” o ile pozostajemy sprzymierzeńcami w antyislamistycznej batalii – co rzuca pewne światło na intencje z jakimi przyjechał miesiąc temu do Polski. Najwyraźniej ktoś uznał, że ponawiane co jakiś czas opowieści George'a Friedmana ze „Stratforu” (amerykańskiej, prywatnej wywiadowni), jak to już wkrótce Międzymorze pod polskim kierownictwem zostanie potęgą, wymagają dodatkowego wsparcia na innym odcinku – szczególnie w obliczu niedawnego sporu z Izraelem (i USA) o nowelizację Ustawy o IPN. Polityka jednak ma to do siebie, że nie kieruje się sentymentami, lecz chłodną kalkulacją – podobnie jak Pipes traktuje „cywilizacjonizm” użytkowo, tak my możemy potraktować taktycznie jego poglądy i wpływy w USA jako formę korzystnego wsparcia – bo tu akurat nasze interesy się zazębiają.

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 34 (24-30.08.2018)

Pani Wellman, do kogo ta mowa?

Pani Wellman, ideowi młodzi ludzie są. Noszą koszulki z orłem i Żołnierzami Wyklętymi. Nazywacie ich „faszystami”.

I. W obronie „zdobyczy kapitalizmu”

W obozie „totalnej opozycji” robi się coraz bardziej groteskowo. Sfrustrowani kodomici widząc na swoich wiecach wciąż te same, coraz bardziej zgrane twarze, wzięli się za sztorcowanie młodzieży, że się nie angażuje, nie walczy o demokrację i ma ich awantury głęboko w tyle. Stanowi to zresztą kolejne potwierdzenie mojej tezy, że obecna opozycja przerabia drogę prawicy z czasów, gdy ta zepchnięta była do narożnika – tyle, że tym razem historia powtarza się jako farsa. Pamiętam, że za czasów potęgi PO po „naszej” stronie też pojawiały się lamenty, że nie ma młodych, dominuje powszechna lemingoza - i, generalnie, co z nich wyrośnie, pani kochana... W tym samym czasie salonowszczyzna nasładzała się „młodymi z fejsbuka”, którzy „zabrali babci dowód”, są nowocześni, europejscy i nie działają na nich patriotyczne zrzędzenia „moherów”, które miały „wymrzeć jak dinozaury”. Pamiętamy to, prawda?

No więc, dziś karta się odwróciła i kodziarstwo w wieku okołoemerytalnym zaczyna przelewać frustracje na pokolenie swoich dzieci (a nierzadko już wnuków) wytykając im, mówiąc językiem poprzedniej epoki, społeczną alienację. W ich optyce młodzi ludzie są dłużnikami tych, którzy zafundowali im fantastyczną III RP, Unię Europejską i możliwość podróżowania na Zachód – a teraz nadszedł czas, by ów kredyt wdzięczności spłacić, najlepiej pomagając w obaleniu „Kaczora-dyktatora”. Nie tak dawno działacz KOD, niejaki Theo Nawrocki, popełnił utrzymany w tym duchu wpis na Facebooku, z którego później nabijało się pół internetu, zamieszczając coraz bardziej odjechane parodie. Wedle pana Nawrockiego życie młodzieży w Polsce to istna sielanka - „fura”, „klamoty z butiku”, własna kawalerka, zimowy snowboard w Solden i letni „adventure-camp” w Nowej Zelandii. Mówi to wiele o odrealnieniu autora oraz „bańce” towarzyskiej w jakiej się obraca – niewykluczone, że wśród tego promila polskiej populacji faktycznie podobne ekstrawagancje są dla pokolenia dwudziestoparolatków normą. A ponieważ zawdzięczają to swoim rodzicom (w co akurat nie wątpię) – więc, cytując, mają „powyłączać kompy” i „ruszyć d...y na ulice”. Dlaczego tak? Bo oczywiście złowrogi PiS zaraz im zabierze te wszystkie „zdobycze kapitalizmu”.


II. Politruk od młodzieży

W podobną poetykę weszła niedawno Dorota Wellman – najpierw przemawiając do młodzieży na owsiakowym festiwalu „Pol'and'Rock” w ramach tzw. „Akademii Sztuk Przepięknych”, a następnie powtarzając swój apel drukiem w gazetowyborczym magazynie „Wysokie Obcasy”. Najpierw jednak dygresja naświetlająca szerszy kontekst. Otóż owa „Akademia Sztuk Przepięknych” to takie młodzieżowe kursy z politgramoty, podczas których Owsiak stręczy młodemu pokoleniu w charakterze idoli kolejne skamieliny III RP - i żeby było zabawniej, przekonuje, że klaskanie ludziom z samego jądra establishmentu jest wielce kontestatorskie i buntownicze. W istocie, Owsiak urabia w ten sposób nastoletnią publikę, by zaakceptowała III RP z całym dobrodziejstwem inwentarza - w tym, z patologiczną strukturą opartą na społecznym darwinizmie i kastą „nachapanych” resortowych dzieci na szczycie piramidy dziobania. Służyć temu ma prezentowanie różnych pieszczochów systemu jako fajnych kolesi z którymi „da się pogadać”, co jako żywo przypomina PRL-owskie ustawki spod znaku „towarzysz iksiński spotyka się z młodzieżą”.

To zresztą wpisuje się w działalność Owsiaka od samego początku - już za zdychającej komuny był de facto politrukiem oddelegowanym na młodzieżowy odcinek, ze swym Towarzystwem Przyjaźni Chińskich Ręczników, niby-kontestatorskim festiwalem „Letnia Zadyma w Środku Zimy”, hasełkiem „uwolnić słonia” (gdy ludzie naprawdę ideowi gnili po więzieniach), wreszcie - próbą „oswojenia” Jarocina. A w tle nieodmiennie majaczył cień Waltera Chełstowskiego - zawodowego specjalisty od śpiewu i mas. Późniejsze mutacje - WOŚP, Przystanek Woodstock i wreszcie KOD, którego Chełstowski był jednym z inicjatorów - to wszystko są działania wg tej samej sztancy: pozorowany bunt w interesie uprzywilejowanego establishmentu. Za każdym razem chodziło o to samo – skanalizować pokoleniową kontestację i przekierunkować ją w bezpieczne dla systemu koleiny. Chcecie się buntować? - pyta Owsiak – to się buntujcie, ale przeciw klechom, rodzicom i prawicy. Od III RP i jej „autorytetów” - wara, bo ich nie lubią tylko nienawistni „faszyści”.


III. Do kogo ta mowa?

W takich to okolicznościach przyrody wystąpiła pani Wellman, wzywając – jakże by inaczej – do „buntu” przeciw pisiorom w obronie zagrożonej demokracji. Młodzież zamiast pić piwko nad Wisłą ma się „ruszyć” w obronie wolności, zanim ktoś zabierze im paszporty i internet. W „Wysokich Obcasach” zaprezentowała z kolei wizję braku „cafe latte z sojowym mlekiem” i wyłączonego Netflixa. Zaczęła przy tym wszystkim najgorzej jak się da: szantażem emocjonalnym w stylu „za moich czasów młodzi walczyli z komuną, a wy co?”. Potem było już tylko lepiej: „Teraz mamy młodych ludzi bez właściwości, bezideowych”. I wreszcie: „To jest wasz kraj i wasza ojczyzna. Nie możecie jej mieć w dupie!”.

Pomijając histeryczne diapazony (ona chyba naprawdę wierzy, że PiS wyłączy internet, zabierze paszporty i zamknie kawiarnie), uwagę zwraca podejście pani Wellman (a wcześniej cytowanego Theo Nawrockiego) do młodego pokolenia sprowadzonego do roli bezmyślnych konsumentów – jak się zdaje, jest to w środowisku „kodziarskim” powszechna opinia. Aż chciałoby się zapytać – pani Wellman, do kogo ta mowa? Do hipsterów ze „Zbawixa”? Zaręczam, że młodzi ludzie w Polsce mają zgoła inne problemy, niż dostępność sojowego latte – prekaryzacja rynku pracy skazująca na wieczną niestabilność życiową, brak mieszkania, praca za wynagrodzenie rzędu 1600 „na rękę” (w tych okolicach oscyluje od lat tzw. dominanta, czyli najczęściej wypłacana pensja), perspektywa emigracji zarobkowej i takie tam drobiazgi... Taką Polskę zafundowaliście młodemu pokoleniu, które teraz chcecie pognać na ulice w charakterze janczarów w waszej wojence o zagrożone apanaże.

Swoją drogą, jeszcze kilka lat temu środowisko pani Wellman nie mogło się wprost nachwalić młodocianej palikociarni, która pod wodzą Dominika Tarasa zorganizowała pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu „radosny Hyde Park” z krucyfiksem z puszek po piwie i ukrzyżowanym misiem. Wtedy młodzież była dobra, a teraz jest zła i jej nie zależy? Gdzie się zatem tamci młodzi podziali? Powiem Pani. Otóż oni dorośli, zderzyli się ze „szklanym sufitem”, groszową pracą na „śmieciówkach” i brakiem perspektyw - a następnie wyjechali za granicę. Ci nasto- oraz dwudziestolatkowie, do których przemawiała Pani na owsiakowym spędzie, znają takie historie ze swych rodzin i najbliższego otoczenia. Większość z nich nie pochodzi z „warszawki” lecz z prowincji – widzieli np. swych rodziców, którym godność i pracę odebrała III RP urządzona przez tych wszystkich lansowanych przez Owsiaka jako wzór dla młodzieży nachapanych beneficjentów „transformacji”.

A poza tym - kto tę „bezideową” młodzież wychował? Czy aby nie pokolenie zachwycone hasełkiem „wybierzmy przyszłość” Kwaśniewskiego? Kpiące z „kombatanctwa” działaczy pierwszej „Solidarności”? Wmawiające, że wartości się nie liczą, tylko trzeba ustawić się i zgarniać ile wlezie pod siebie? Zapatrzone w egoistyczny, neoliberalny model gospodarczy a la Balcerowicz?

A teraz pani Wellman jak gdyby nigdy nic nagle wyjeżdża z tym samym solidarnościowym „kombatanctwem”, z którego jej środowisko jeszcze tak niedawno darło łacha. Teraz nagle się okazuje, że ta stara „Solidarność” znów jest trendy - oczywiście w odpowiednio spreparowanej i zinstrumentalizowanej wersji, w której jest miejsce dla „legendarnego” Frasyniuka i innych zadowolonych z siebie architektów Okrągłego Stołu, ale po staremu nie ma miejsca dla tysięcy działaczy „S” wyrzuconych przez tę cudowną III RP na margines. Nie ma miejsca dla robotników zwalnianych z likwidowanych, bądź wykupywanych za bezcen zakładów pracy, którym na odchodne przyklejono, dla większego upodlenia, etykietkę „roszczeniowych warchołów” i „homo sovieticus”. Droga pani Wellman - ta młodzież bawiąca się na Woodstocku, to często dzieci i wnuki tych wykluczonych, tego „zaścianka” i „motłochu”, którym na co dzień tak serdecznie gardzicie. Oni widzieli na własne oczy jak wygląda ta rajska III RP - na prowincji, w umierających od beznadziei miastach gdzie zlikwidowano przemysł, w staczających się w patologię i biedę blokowiskach z których każdy kto mógł wiał gdzie pieprz rośnie – choćby na zmywak w Londynie. Latami albo nie przyjmowaliście do wiadomości ich istnienia, albo kwitowaliście, że sami są sobie winni. A teraz żądacie od ich dzieci solidarności i nawet przypomniało się wam na tę okoliczność słowo „ojczyzna”? A kim wy u diabła jesteście, żeby kogokolwiek pouczać?

Natomiast co do ideowych młodych ludzi – oni są. Noszą koszulki z orłem i Żołnierzami Wyklętymi. Nazywacie ich „faszystami”.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 16 (22.08-11.09.2018)

Pod-Grzybki 136

Dorota Wellman obsobaczyła na łamach „Wysokich Obcasów”' młodych ludzi, że ruszą się w „obronie wolności” dopiero wtedy, gdy zabraknie „sojowego latte”. Piszę o tym szerzej w osobnym tekście, więc tutaj tylko małe pytanie, jako że jestem tłukiem z prowincji: co to w zasadzie jest, to całe „sojowe latte” o którym wszyscy ciągle gadają? To się wącha, wciera, czy aplikuje dożylnie?


*

A tymczasem, jak donosi na Twitterze tygodnik „Polityka”, studentki protestujące pod Sejmem żalą się na brutalność policji, bo gdy chwytały za barierki, to funkcjonariusze... głaskali je po rękach. Słowem – gwałting i molesting. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby policjanci zamiast głaskać, zaczęli je po tych rączkach szarmancko całować. No chyba, żeby głaskać i całować zaczęły policjantki – wtedy nie byłby to gwałting, tylko postępowy coming-out.


*

Tomasz „Sakiewka” Sakiewicz opublikował dramatyczny apel na temat rynku prasy. Bo to, panie, papier drożeje, dystrybucja szwankuje, nakłady spadają – a rząd z tym nic nie robi! Trzeba mieć nielichy tupet – przypomnę, że „Gazeta Polska” po Smoleńsku sprzedawała po kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy, co „Sakiewka” koncertowo zmarnował przekształcając naprawdę dobry tygodnik w biuletyn jednej z frakcji PiS-u. A teraz się żali, że mu sprzedaż leci, bo ludzie już mają po kokardy tej nachalnej propagandy i w związku z tym „GaPol” spadł ostatnio poniżej „Obłudnika Powszechnego”. Dziś jego „Zona Wolnego Słowa” kasuje za rządowe reklamy, a całkiem niedawno dostała ponad 7 baniek na „białowieski” portal „krzaki.tv” (czy jakoś tak). Ale to, jak widać, mało. Szefowi „Zony” pozostaje zatem dołączyć do rolników i zażądać interwencyjnego skupu redakcyjnych zwrotów po ustalonej z góry cenie. I wtedy będzie można pożyć, a nie jak teraz, puchnąć z głodu.


*

Ze sportu. Nasze kluby zapatrzyły się w reprezentację i kontynuują zawstydzającą passę polskiego futbolu na arenie międzynarodowej – tym razem w eliminacjach do Ligi Europy. Niedawno Legia Warszawa przegrała u siebie w żenującym stylu z półamatorami z Luksemburga (Dudelange, 1:2), wcześniej zaś przepadła w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów wyeliminowana przez jakichś ogórków ze Słowacji. Mam w związku z tym swoją teorię. Podejrzewam, że piłkarzom zwyczajnie nie chce się grać w europejskich pucharach – albowiem regularna gra w pucharach oznacza konieczność rozgrywania 2 meczów tygodniowo, co bywa dość męczące. A po co grać dwa mecze, skoro można jeden? Ponadto w pucharach jest wyższy poziom - czyli, trzeba się więcej napocić nabiegać, namęczyć, naszarpać... Na co to komu? Lepiej na samym początku dać w kwalifikacjach ciała i mieć spokój, a na koniec sezonu cieszyć się z „majstra”.


*

Ale, żeby nie było tak smutno, przyszedł telegram z lekkoatletycznych Mistrzostw Europy w Berlinie: „Sukces. Stop. Siedem złotych medali. Stop. Drugie miejsce w klasyfikacji generalnej. Stop. Kibice się cieszą. Stop. Janda w żałobie. Stop”.

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 16 (22.08-11.09.2018)

Kredyty frankowe – granda i bezradność

Banki, zamiast wycofać się z ryzykownego „towaru” (jak przystałoby na instytucje zaufania publicznego), w najlepsze wciskały go rzeszom niedoinformowanych klientów.

Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport dotyczący skuteczności ochrony konsumentów w kwestii tzw. kredytów frankowych w latach 2005-2017. Wyniki są miażdżące – zarówno dla banków, jak i dla organów państwa. Przykładowo, praktyki banków zostały określone jako „niewłaściwe” i „nieuczciwe”. Dobrze, że zostało to napisane czarno na białym – dzięki temu otrzymaliśmy bowiem oficjalne potwierdzenie, że banki z premedytacją działały na niekorzyść klientów. Paleta nieczystych chwytów obejmowała np. niedozwolone postanowienia umowne pozwalające bankom kształtować kurs waluty czy oprocentowanie na kompletnie nieprzejrzystych dla kredytobiorców zasadach; podobnie rzecz się miała z ubezpieczeniami niskiego wkładu własnego „na warunkach które nie były znane kredytobiorcy w momencie zawierania umowy kredytu”. Warto również dodać przerzucenie całości ryzyka kursowego na klienta.

W efekcie, jak podkreśla NIK, „banki uzyskały korzyści, wynikające ze stosowania niedozwolonych postanowień umownych. Jednocześnie, z nielicznymi wyjątkami, nie poniosły kar pieniężnych z tego tytułu, a ciężar i ryzyka związane z odzyskaniem tych kwot został przeniesiony na kredytobiorców”. Co więcej, nawet w przypadku interwencji organów państwa skutkiem było na ogół zaprzestanie „stosowania danej praktyki przez bank w przyszłości, a tylko w niewielkim stopniu usunięcie skutków tych praktyk, wynikających z dotychczasowej realizacji umów, choć w ich wyniku banki uzyskały nienależne korzyści kosztem konsumentów”. I znów – dobrze, że padło stwierdzenie o „nienależnych korzyściach” osiąganych kosztem klientów. Ogólnie rzecz biorąc, otrzymujemy obraz szalbierczego procederu, którego ofiarą padło blisko milion polskich rodzin, a łączna wartość łże-kredytów wynosiła w szczytowym momencie (2011 r.) ok. 200 mld. zł (obecnie jest to 135 mld.).

Na tym tle państwo wykazało zadziwiającą bezradność. Jak podnosi NIK, organy typu UOKiK czy KNF z różnych względów działały opieszale i mało skutecznie. Uwagę zwraca również trwająca latami sytuacja, gdy instytucje publiczne miały w znacznej mierze związane ręce wskutek ograniczenia ich ustawowych kompetencji. Np. prezes UOKiK dopiero w 2016 r. został wyposażony w możliwość ochrony konsumentów na drodze administracyjnej, zamiast przewlekłej ścieżki sądowej. Pozytywnie ocenione zostało powołanie Rzecznika Finansowego, lecz – i tu znów kamyczek do bankierskiego ogródka – jego bezpośrednie interwencje okazywały się mało skuteczne „z uwagi na postawę banków”. Rzecznikowi pozostawało więc wspieranie frankowiczów za pomocą tzw. istotnych poglądów formułowanych na użytek procesów sądowych. Jeżeli dodać do tego fakt, że stosowne instytucje publiczne nie wykorzystywały w pełni nawet tych uprawnień, jakimi dysponowały, rysuje się nam wyraźna dysproporcja sił między państwem a sektorem bankowym. Jak np. wytłumaczyć, że rekomendacja „S” KNF zalecała bankom przedstawianie symulacji rat kredytu do granicy zaledwie 20 proc. osłabienia się złotego względem franka? Jakim cudem zakładano, że na przestrzeni 30 lat nie dojdzie do poważniejszych zawirowań? Wystarczy sobie porównać kurs szwajcarskiej waluty z okresu największego boomu niby-kredytów frankowych (a w istocie, zawsze będę to powtarzał, produktów spekulacyjnych wysokiego ryzyka) i obecny, by uświadomić sobie księżycowość takiego założenia.

Jak konkluduje NIK, saldo nieuczciwych praktyk banków i zaniechań ze strony państwa jest takie, że obecnie nie bardzo wiadomo, co z tym fantem zrobić, gdyż „wyeliminowanie ryzyk (…) wiązałoby się z poniesieniem znaczących kosztów przez banki lub zadłużonych obywateli”. We wnioskach końcowych formułuje jednak pewne zalecenia, takie jak ustawowe uniemożliwienie bankom czerpania zysków z klauzul abuzywnych, rozłożenie ryzyka kursowego między obie strony, wzmocnienie pozycji KNF czy chociażby zwiększenie osobistej odpowiedzialności szefostwa instytucji finansowych za naruszenie przepisów z zakresu ochrony konsumentów.

W kontekście powyższego na kiepski dowcip zakrawają wypowiedzi przedstawicieli sektora o „politycznych naciskach” na KNF czy NBP, by nie ograniczać udzielania kredytów frankowych. Ale, jak rozumiem, ci źli politycy nie kazali na siłę bankom oferować toksycznego produktu? Tymczasem banki, zamiast wycofać się z ryzykownego „towaru” (jak przystałoby na instytucje zaufania publicznego), w najlepsze wciskały go rzeszom niedoinformowanych klientów. Wysłały tym samym sygnał – jesteśmy jacy jesteśmy i trzeba dopiero ustawowego bata, żebyśmy przestali nabijać ludzi w butelkę. Co więcej, dziś politycy są równie „niedobrzy” - np. postulując przewalutowanie kredytów po kursie sprawiedliwym (vide - prezydencki projekt ustawy), zmuszając tym samym banki do wzięcia na siebie części ryzyka. Cóż, tzw. „ustawa frankowa” ma ujrzeć światło dzienne jesienią – zobaczymy, czy rządzący wyciągną z raportu NIK wnioski, czy też po staremu okaże się, że bankom, broń Boże, nie można nastąpić na odcisk.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 33-34 (24.08-06.09.2018)

niedziela, 19 sierpnia 2018

Pełzające rozbicie dzielnicowe

Adamowicz rugając polskie władze, a następnie wspaniałomyślnie pozwalając im na udział w uroczystościach, pokazał, że zaproszenie kogokolwiek zależy wyłącznie od jego humoru i dobrej woli.

I. „Danzig” Adamowicza

Prezydent Gdańska, Paweł Adamowicz, w ramach wojenki z PiS odmówił zaproszenia na uroczystości 1 Września na Westerplatte przedstawicieli Wojska Polskiego. Ostatecznie łaskawie zmienił decyzję i wojsko będzie, ale sam fakt, że doszło do takiej sytuacji jest tyleż skandaliczny, co znaczący. Pomyślmy tylko: 79. rocznica rozpętania przez Niemcy ludobójczej wojny, miejsce w którym doszło do pierwszych starć zbrojnych, placówka bohatersko broniona przez polskich żołnierzy przelewających krew w obronie ojczyzny i odpierających ataki przeważających sił wroga – i zabrakłoby reprezentantów Polskich Sił Zbrojnych, by oddać hołd poległym. To kto tam miałby się zjawić? Urzędasy z ratusza? Bundeswehra? Grupa rekonstrukcyjna imitująca załogę ze zdradzieckiego pancernika Schleswig-Holstein? To nasuwa mi wspomnienie z obchodów w 2009 r. kiedy to zawitali na Westerplatte Angela Merkel i Władimir Putin, a rozentuzjazmowana tymi splendorami panienka z TVN24 palnęła, że europejscy przywódcy przybyli, by ŚWIĘTOWAĆ rocznicę wybuchu II Wojny Światowej. Cóż, z punktu widzenia Niemiec i Rosji faktycznie był to powód do świętowania IV rozbioru Polski we wrześniu 1939 r. To ich wspólny sukces.

Zresztą, dla prezydenta Adamowicza takie podejście nie musiało być wcale obce, albowiem zgadzając się na zaproszenie wojska (po zdecydowanej interwencji ministra Błaszczaka) zdążył niemal na jednym oddechu oskarżyć szefa MON, iż ten chce „wzniecać niesnaski” i „wykopać rów pomiędzy Polakami i Niemcami”. Jak rozumiem, uznał iż Niemcy mogliby potraktować obecność polskich żołnierzy w Wolnym Mieście Gdańsku jako zbrojną prowokację? To wpisywałoby się w dotychczasową politykę Pawła Adamowicza, nadskakującego niemieckiemu „partnerowi” - choćby za pomocą przedziwnej polityki historycznej w ramach której Gdańsk (czy może - „Danzig”?) widział już tramwaj w przedwojennych barwach Wolnego Miasta (de facto – ówczesnego niemieckiego protektoratu, w którym systematycznie prześladowano Polaków, a bojówki NSDAP urządzały antypolskie rozruchy), napis „Postamt” na historycznym budynku Poczty Polskiej, Rondo Graniczne Wolnego Miasta Gdańsk (wraz z historycznym kamieniem granicznym oddanym na tę okazję przez Muzeum Historii Gdańska), a nawet... osiedle „Wolne Miasto”. I proszę mi nie mówić, że to ostatnie jest skutkiem niefortunnej inwencji twórczej prywatnego developera, bo władze miasta mają tysiąc sposobów, by wpłynąć na zmianę nazwy – potrzeba tylko woli politycznej, a tej najwyraźniej zabrakło. Z jakiegoś powodu akurat ta część ponad tysiącletniej historii Gdańska jest jego włodarzom nader miła.


II. Samorządowa magnateria

Na awanturę wokół obecności polskich żołnierzy na Westerplatte warto spojrzeć w szerszym kontekście. Otóż, od czasu reformy samorządowej Jerzego Buzka z 1999 r. obserwujemy proces pełzającego rozbicia dzielnicowego. Już wówczas ostrzegano, że nadmierna decentralizacja może skutkować w przyszłości „landyzacją” Polski. W praktyce, najlepiej widać tę tendencję na przykładzie dużych metropolii, gdzie niejednokrotnie rządzą od szeregu kadencji te same osoby i wspierające ich siły polityczne, które zaczęły traktować swe miasta jako udzielne księstwa. To, że Adamowiczowi w ogóle przyszło do głowy, że Westerplatte jest częścią jego prywatnego folwarku i może sobie po uważaniu dobierać gości na oficjalne, państwowe obchody, nie jest przypadkiem. To była demonstracja i próba sił. Wyobraźmy sobie, że pan „gospodarz” jednak idzie w zaparte i nie zaprasza przedstawicieli MON czy armii – co wówczas miałby zrobić rząd? Zająć Westerplatte zbrojnie? Odpuścić i pokazać tym samym słabość centralnego ośrodka władzy? Adamowicz rugając polskie władze, a następnie wspaniałomyślnie pozwalając im na udział w uroczystościach, pokazał, że zaproszenie kogokolwiek zależy wyłącznie od jego humoru i dobrej woli. Póki co, mamy do czynienia ze sporem wokół spraw symbolicznych – ale po pierwsze, owe symbole są również ważne dla spoistości polskiego państwa; po drugie – w warunkach zaostrzającej się walki politycznej każdy tego typu przypadek stanowi niebezpieczny precedens i jest w istocie wypowiedzeniem lojalności legalnie wybranej władzy. Przypomina to jako żywo sobiepaństwo magnackich „królewiąt” z czasów upadku I Rzeczypospolitej.

„Totalna opozycja” czuje, niczym targowiczanie po uchwaleniu Konstytucji 3 Maja, że grunt usuwa się jej spod nóg, a samorządy są jej ostatnim, liczącym się bastionem – stąd też walka idzie na rympał, przybierając wręcz niekiedy znamiona rokoszu. Jaskrawym przykładem jest chociażby kwestia dekomunizacji przestrzeni publicznej – poszczególne samorządy otwarcie sabotują zmiany nazw ulic (znajdując tu sprzymierzeńca w postaci zrewoltowanych sądów), demonstrując tym samym swą autonomię wobec władzy.

Spójrzmy zresztą na samą stolicę – trzeba było ustawowej ekwilibrystyki, by postawić wreszcie pomnik upamiętniający Tragedię Smoleńską, przy otwartym sprzeciwie Hanny Gronkiewicz-Waltz i warszawskiego ratusza. Przygotowania do wielkiej defilady w rocznicę Bitwy Warszawskiej 1920 r. (będącej jednocześnie Świętem Wojska Polskiego) odbywają się w atmosferze pomstowań na „blokowanie miasta” i „niszczenie Wisłostrady”. Prezydent miasta stołecznego ostentacyjnie ignoruje wezwania do stawienia się przed komisją reprywatyzacyjną, natomiast w momencie gdy piszę te słowa, warszawscy urzędnicy starają się nie dopuścić do zbadania przez posłów na Sejm RP (Robert Winnicki, Tomasz Rzymkowski i Bartosz Jóźwiak) dokumentów odnoszących się do okoliczności rozwiązania Marszu Powstania Warszawskiego. Samo rozwiązanie nosiło cechy ewidentnej prowokacji obliczonej na wywołanie zamieszek – niczym podczas Marszy Niepodległości za rządów PO. W ten sposób samorządowi „królewięta” usiłują rozhuśtać sytuację wewnętrzną w kraju.

Inny przykład, z Wrocławia. W 2013 r. na Uniwersytecie Wrocławskim odbył się wykład prof. Zygmunta Baumana (były major KBW i agent Informacji Wojskowej, ps. „Semjon”), będący częścią – uwaga – obchodów rocznicy powstania niemieckiej socjaldemokracji i zorganizowany przez powiązaną z niemiecką SPD Fundację Friedricha Eberta, przy współudziale niemieckiego konsulatu i z błogosławieństwem prezydenta Rafała Dutkiewicza. Protestowali narodowcy, na których rektor nasłał policję, łamiąc autonomię własnej uczelni – jak zeznał później na procesie, zrobił to na „prośbę” niemieckiego konsula. Pełnego wsparcia udzielił mu wspomniany prezydent Dutkiewicz grzmiąc: „Nie będę tolerował nacjonalistycznej hołoty w moim mieście”. Mamy tu wręcz zręby kształtowania autonomicznej polityki zagranicznej przez lokalne „książątko”. Tenże Dutkiewicz w wywiadzie dla „Onetu” nazwał obecność 100 tys. Ukraińców w obrębie wrocławskiej aglomeracji „błogosławionym zjawiskiem” i „lekarstwem na polską ksenofobię” - niedwuznacznie aspirując do kształtowania polityki narodowościowej na „swoim” terenie. Podobnie zresztą Adamowicz, demonstracyjnie zapraszający do Gdańska muzułmańskich nachodźców wbrew oficjalnej linii politycznej rządu. Dodajmy jeszcze prezydenta Słupska, Roberta Biedronia, który w szczycie sporu na linii Warszawa-Bruksela zaapelował, by Unia Europejska przekazywała fundusze bezpośrednio samorządom.


III. Powstrzymać „regionalizację”

Opisane tu zjawisko jest potencjalnie bardzo niebezpieczne – szczególnie w odniesieniu do tzw. Ziem Zachodnich, których największe ośrodki ciążą kulturowo i politycznie ku Niemcom (a „regionalizacji” otwarcie sprzyja także Bruksela). Niestety, prezydent Duda zawetował ustawę o Regionalnych Izbach Obrachunkowych, która dawała rządowi do ręki prawdziwe, bo finansowe, narzędzie kontroli nad udzielnymi księstwami w jakie zamieniają się poszczególne jednostki terytorialne. Tymczasem należy jak najprędzej przywrócić realny nadzór nad samorządami, inaczej za kilka-, kilkanaście lat zobaczymy jak Polska rozpada się niczym rozszarpywany przez lokalnych kacyków postaw czerwonego sukna.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 33 (17-23.08.2018)

czwartek, 16 sierpnia 2018

Rebelia, czyli sędziokracja w działaniu

Sąd Najwyższy demonstracyjnie wypowiedział posłuszeństwo obowiązującemu porządkowi prawnemu Rzeczypospolitej.


I. Sędziowska hucpa

Jak zapewne Państwo wiedzą, Sąd Najwyższy skierował do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej w Luksemburgu (TSUE) pięć tzw. pytań prejudycjalnych (czyli zadawanych przed wydaniem orzeczenia) i w ramach „środka zabezpieczającego” tymczasowo „zawiesił” (powołując się na art. 755 §1 kpc) stosowanie przepisów Ustawy o Sądzie Najwyższym dotyczących zasad przechodzenia sędziów SN w stan spoczynku.

Zanim rozłożymy na łopatki ten wykwit bezczelności „nadzwyczajnej kasty”, wyjaśnijmy wpierw kruczek prawny, do jakiego uciekli się sędziowie (z góry proszę o cierpliwość, ale jest to konieczne do naświetlenia całej hucpy). Otóż do wchodzącej w skład SN Izby Pracy i Ubezpieczeń Społecznych wpłynęło 18 lipca br. pytanie odnośnie podlegania systemom rentowym w różnych krajach UE (sygn. III UZP 4/18). Do rozstrzygnięcia tego specjalistycznego zagadnienia z dziedziny harmonizacji unijnych ubezpieczeń społecznych wydelegowano skład orzekający w liczbie siedmiu sędziów, w tym - uwaga, bo to jest clou – dwóch, którzy ukończyli już 65 rok życia i zgodnie ze znowelizowaną ustawą o Sądzie Najwyższym powinni przejść z mocy prawa w stan spoczynku lub zwrócić się do prezydenta z wnioskiem o przedłużenie sprawowania funkcji. I to właśnie posłużyło składowi za pretekst do wysłania słynnych zapytań do TSUE. Następnie owych siedmiu sędziów uchwaliło wspomniane „zawieszenie” stosowania przepisów w odniesieniu do wszystkich członków SN którzy ukończyli 65 lat na czas rozpatrywania sprawy przez unijny trybunał.

Dla porządku przypomnijmy jeszcze te pytania. Pierwsze dotyczyło rzekomego złamania przez ustawę o SN zasady nieusuwalności sędziów poprzez obniżenie wieku emerytalnego. Drugie odnosiło się do niezawisłości sędziów i niezależności sądów, które jakoby ma naruszać konieczność uzyskania zgody prezydenta na dalsze orzekanie po osiągnięciu wieku emerytalnego. Pytania trzecie i czwarte sugerują „dyskryminację ze względu na wiek” przy czym SN domaga się od TSUE uznania, że każdy skład orzekający z udziałem sędziego powyżej 65 roku życia ma prawo odmówić stosowania odnośnych przepisów Ustawy o SN. No i wreszcie, w pytaniu piątym, SN domaga się potwierdzenia dopuszczalności użycia środka zabezpieczającego pod postacią odmowy stosowania przepisów krajowych „sprzecznych z prawem unijnym”. Innymi słowy – TSUE ma potwierdzić, że SN miał prawo zrobić to, co zrobił. Zwróćmy uwagę – owe pytania nie mają nic wspólnego z meritum sprawy do której powołano skład orzekający, a koncentrują się jedynie na samych sędziach z niedwuznaczną intencją wysadzenia w powietrze cudzymi rękami całej reformy Sądu Najwyższego.


II. „Nemo iudex in causa sua”

Jest to oczywiście ciąg dalszy pełzającego rokoszu „nadzwyczajnej kasty”. Charakterystyczne, że SN nie odwołuje się w swych „zapytaniach” (a w zasadzie tezach, bowiem sformułowane są one w sposób sugerujący z góry odpowiedź) do prawa polskiego, w tym Konstytucji. Ta bowiem jasno stanowi, że w przypadku reorganizacji sądów można przenieść sędziego w stan spoczynku (art. 180 p.5), a także, że granicę wieku przechodzenia w stan spoczynku określa ustawa (art. 180 p.4). A zatem, rzekoma „dyskryminacja ze względu na wiek” wynika wprost z delegacji ustawowej zawartej w najwyższym akcie normatywnym Rzeczpospolitej. Jeśli zaś chodzi o słynną „niezależność” i „niezawisłość”, to wystarczy spojrzeć chociażby na Niemcy, gdzie sędziowie najwyższych organów sądowniczych powoływani są w tajnym głosowaniu przez specjalną komisję złożoną z 16 landowych ministrów i 16 delegatów Bundestagu, a jej skład i wynik głosowania bezpośrednio odzwierciedlają układ sił politycznych i są efektem zakulisowych targów. Sędziowie SN doskonale o tym wiedzą, dlatego też w swym piśmie wolą się odwoływać do ogólnikowych zasad UE i orzecznictwa luksemburskiego trybunału. Jest tylko jeden szkopuł – orzecznictwo unijnych sądów obowiązuje jedynie w konkretnych sprawach i nie stanowi w Polsce źródła prawa. Tymczasem SN zdaje się przechodzić nad tym do porządku dziennego i traktuje wyroki TSUE na wzór anglosaskiego prawa precedensowego, co jest kompletnie sprzeczne z polskim systemem prawnym.

Największym skandalem jest jednak uzurpowanie sobie uprawnienia do „czasowego zawieszania” przepisów. Należy powiedzieć jasno: Sąd Najwyższy (ani żaden inny) nie ma takich kompetencji! Tu mamy wprost złamanie prawa, a odwoływanie się do art. 755 §1 kpc (traktującego o zabezpieczeniu roszczeń cywilnych) zakrawa na kpinę – nie ma tam bowiem słowa o tym, że w ramach „zabezpieczenia” sąd może lekceważyć przepisy jakiejkolwiek ustawy. Wspomniany artykuł mówi o „środkach zabezpieczających” - ale przecież w granicach obowiązującego prawa! W przeciwnym razie otrzymalibyśmy swoistą prawniczą anarchię i „sędziokrację”, kiedy to sąd pod byle pretekstem mógłby stawiać się ponad ustawami. Zresztą, generalnie, stosowanie regulacji cywilnoprawnej na zasadzie jakiejś zadziwiającej pseudo-analogii w odniesieniu do materii konstytucyjnej stanowi kuriozalne pomieszanie porządków.

Mamy zatem do czynienia z dalece posuniętym zawłaszczeniem nienależnych prerogatyw. Po pierwsze, Sąd Najwyższy wkroczył w kompetencje Trybunału Konstytucyjnego, który jako jedyny może orzekać w kwestii obowiązywania i zgodności ustaw z Konstytucją. Po drugie, SN przywłaszczył sobie kompetencje władzy ustawodawczej tworząc nieistniejącą w polskim prawie konstrukcję „tymczasowego zwieszenia stosowania przepisów”. W związku z tym – po trzecie - SN demonstracyjnie wypowiedział posłuszeństwo obowiązującemu porządkowi prawnemu Rzeczypospolitej. Jest to moim zdaniem materiał dla powstającej właśnie Izby Dyscyplinarnej – sędziowie, którzy dopuścili się tak rażącej obrazy przepisów prawa w sposób oczywisty udowodnili bowiem, że nie ma dla nich dłużej miejsca w tym zawodzie. A co do „nieskazitelności charakteru” mającej cechować sędziego – wystarczy przypomnieć, że ta skandaliczna uchwała stanowi jawne naruszenie pamiętającej prawo rzymskie zasady „nemo iudex in causa sua” („nikt nie może być sędzią we własnej sprawie”), będącej jednym z fundamentów naszej cywilizacji.


III. Sędziokracja w działaniu

No dobrze, ale skąd w ogóle przyszedł sędziom do głowy ten pomysł? Już wyjaśniam. Otóż podczas zeszłorocznego Kongresu Prawników Polskich prof. Wojciech Popiołek wystąpił z obrażającą rozum, antykonstytucyjną koncepcją „suwerena”, głosząc iż „w demokratycznym państwie prawnym suwerenem nie są wyborcy. Suwerenem są wartości znajdujące się w prawie, a na straży tych wartości stoją niezależne sądy i niezawiśli sędziowie”. Pozostaje to oczywiście w jaskrawej sprzeczności z art.4 p.1 Konstytucji stwierdzającym, że „władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu”. Z kolei prof. Marek Safjan roztaczał wizję „alternatywnego” Trybunału Konstytucyjnego – w myśl tego pomysłu, to sędziowie mieliby prowadzić „stały monitoring” i wydawać „swoiste orzeczenia o konstytucyjności regulacji”. Wszystko to bez jakichkolwiek podstaw prawnych, a nawet wbrew nim. Tym samym, obaj panowie proklamowali „sędziokrację”. Jak wówczas pisałem, „nadzwyczajna kasta” ogłosiła się suwerenem. Dziś widzimy efekty: omawiana uchwała Sądu Najwyższego jest prostą kontynuacją i praktyczną realizacją tamtych postulatów. Nawiasem mówiąc, prof. Safjan jest obecnie sędzią Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej do którego jego koledzy z SN skierowali „do zatwierdzenia” swe „pytania”. Ot, i wszystko ładnie się zazębia...

Na zakończenie jeszcze dwie uwagi. Pierwsza to taka, że obecne sędziowskie rozwydrzenie jest pokłosiem weta Andrzeja Dudy z lipca zeszłego roku - polityczni zagończycy w togach poczuli się dzięki niemu aż nazbyt pewnie. I uwaga druga – należy bezwzględnie wpisać do Konstytucji zasadę nadrzędności polskiego prawa nad prawem unijnym. Bez tego nasza suwerenność będzie bezustannie podważana przez różnych sprzedawczyków rozzuchwalonych poparciem „zagranicy”.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Kasta w amoku

Sędziowski rokosz

Nadzwyczajna kasta ogłasza się suwerenem

Kaczyński tłumi rokosz



Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 32 (10-16.08.2018)

Nikt nie może być „zbyt wielki, by upaść”

Jeżeli w przypadku kryzysu z 2008 r. można mówić o jakiejkolwiek lekcji, to jest to lekcja demoralizacji.

Stan światowych rynków finansowych budzi rosnące zaniepokojenie i staje się powodem do formułowania kasandrycznych przepowiedni o zbliżającym się kolejnym kryzysie. Również w „Gazecie Finansowej” niedawno Robert Cheda podjął wątek zbliżającego się „finansowego Armagedonu” - i wszystko wskazuje na to, że faktycznie katastrofa wydaje się nieuchronna, a co więcej jej rozmiary mogą przyćmić wielki krach z 2008 roku. Dość powiedzieć, że globalny dług wynosi obecnie 247 bilionów dolarów, z czego 61 bln. przypada na sektor finansowy. Oznacza to, że światowe zadłużenie opiewa na 318 proc. w relacji do PKB. Z kolei Europejski Urząd Nadzoru Bankowego podał ostatnio informację (przytaczam za „Deutsche Welle”), wg której suma złych kredytów w europejskich bankach osiągnęła kwotę 813 mld. euro, przy czym 186,7 mld. euro przypada na banki włoskie. Zresztą, generalnie, motorem destrukcji jest sytuacja na południu kontynentu – prócz Włoch, mamy tu Grecję, gdzie za zagrożone uważa się 44,9 proc. kredytów oraz Cypr z 38,9 proc. złych długów. Jeżeli dodać, że większość z nich przypada na rynek nieruchomości, to analogie z rokiem 2008 nasuwają się same.

Na marginesie, w tej sytuacji nie dziwi, że Niemcy niechętnie spoglądają na koncepcję powołania wspólnego budżetu strefy euro, na co naciska zadłużona po uszy Francja (97 proc. PKB). Taki krok bowiem oznaczałby uwspólnotowienie długów, zaś w niemieckim interesie jest zachowanie obecnego statusu „wielkiego wierzyciela” strefy euro, zarabiającego na drenowaniu słabszych gospodarek – a nawet na ich bankructwach, czego dowiódł przykład Grecji, która wskutek kolejnych „transzy pomocowych” powiększyła swoje zadłużenie ze 108 do 180 proc. PKB, podczas gdy równolegle niemieckie banki zarobiły na odsetkach od greckich obligacji 2,9 mld. euro.

Wracając do głównego wątku. Mamy do czynienia z gigantyczną bańką zadłużeniowo-spekalucyjną, rodzajem światowej piramidy finansowej, która prędzej czy później musi się zawalić – wystarczy chociażby podniesienie stóp procentowych, by wywołać efekt domina. Takie są efekty „luzowania ilościowego”, czyli zasypywania poprzedniego kryzysu stertami dolarów i euro. Nafutrowane tanim pieniądzem „rynki” rzuciły się w wir spekulacyjnego hazardu w globalnym kasynie, domagając się przy okazji dalszej deregulacji i zwiększania swobody działania. Oznacza to, że świat finansów z załamania w 2008 r. nie wyciągnął żadnych wniosków i ochoczo ciągnie nas za sobą w tę samą przepaść. W efekcie, będziemy mieli kolejny kataklizm i to w sytuacji, kiedy wciąż odczuwamy jeszcze skutki poprzedniego, powierzchownie tylko zaleczonego dodrukiem pieniądza.

Dlaczego jesteśmy skazani na ponowne przerabianie patologii kreowanych przez rozpasanie globalnych spekulantów? Mówiąc najprościej – dlatego, że poprzednio niemal nikt nie poniósł żadnych konsekwencji. Szefowie skompromitowanych banków i instytucji finansowych cieszą się wolnością i zgromadzonym majątkiem, co najwyżej niektórzy z nich musieli odejść z branży inkasując na koniec sute odprawy. Rządy, z USA na czele, rzuciły się na wyprzódki ratować banksterskie korporacje publicznymi pieniędzmi – jako że, ponoć są „zbyt wielkie, by upaść”. Nawiasem, management tychże ratowanych podmiotów z miejsca został przez udziałowców wynagrodzony za skuteczny lobbying milionowymi premiami, ku bezsilnemu oburzeniu opinii publicznej. Jedynym chlubnym wyjątkiem była Islandia, której rząd pod społeczną presją pozwolił zbankrutować swoim umoczonym w spekulacje bankom, zaś ich szefostwu wytoczono procesy zakończone karami więzienia.

Jednak w USA i Europie było inaczej, co w oczywisty sposób rozzuchwaliło finansowe hieny i utwierdziło je w przekonaniu o bezkarności. Nic więc dziwnego, że gdy minął pierwszy strach, z miejsca zaczęli robić dokładnie to samo co wcześniej, ostentacyjnie odmawiając uczenia się na błędach. Znów więc mamy szaleństwo kredytowe, piętrowe instrumenty pochodne wysokiego ryzyka i całą gamę toksycznych produktów finansowych. Skutkiem będzie kolejna odsłona prywatyzacji zysków i upublicznienia strat, za co w pierwszym rzędzie zapłacą jak zwykle szarzy ciułacze. Jeżeli więc w przypadku kryzysu z 2008 r. można mówić o jakiejkolwiek lekcji, to jest to lekcja demoralizacji.

Czy jest na to rada? Hm, znalazłaby się, ale wymagałoby to od rządów nie byle jakiej asertywności w kontaktach z instytucjami finansowymi. Przede wszystkim, należałoby jasno zapowiedzieć, że nikt nie może być „zbyt wielki, by upaść”. Jeżeli przez swą pazerną, nieodpowiedzialną politykę banki czy fundusze inwestycyjne wpadną w kłopoty, to mają być to ich kłopoty, a nie rządów czy obywateli. Przypomnę tu znów Islandię, która program pomocowy skierowała właśnie do zwykłych ludzi, a nie do kieszeni banksterów. Takie podejście jest nie tylko sprawiedliwe, lecz również racjonalne, bowiem dzięki temu pieniądze trafią do realnej gospodarki, zamiast pompować kolejne „bańki”, tak jak niestety dzieje się to obecnie.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Euro-utopia

Islandia nie odpuszcza banksterom

Islandia, czyli jak się nie dać

A tymczasem na Islandii...


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 31-32 (10-23.08.2018)

niedziela, 5 sierpnia 2018

Koniec wędrówki ludów?

Widać wyraźnie, że mamy do czynienia jeśli nie z kresem „wędrówki ludów”, to przynajmniej z początkiem jej końca.

I. W odmętach szaleństwa

Być może z perspektywy czasu rok 2018 będzie oceniany jako moment zwrotny rozpętanej w 2015 r. „wędrówki ludów”. Owo szaleństwo na które złożyły się ideologiczne zacietrzewienie lewactwa, błędne kalkulacje połączone z indolencją europejskich elit oraz otumanienie zachodnich społeczeństw, przeraziło swymi skutkami nawet tych, którzy wcześniej ochoczo uwalniali imigracyjnego dżinna. Wystarczy porównać obecną sytuację z tym, co było jeszcze niedawno – przedstawianie nachodźców jako dobrodziejstwa „ubogacającego” Europę, zachęcanie do szturmowania granic polityką „otwartych drzwi” (w czym główną „zasługę” mają Niemcy pod rządami Angeli Merkel), organizacje pozarządowe bezkarnie współuczestniczące w procederze przemytu ludzi (tu z kolei kłania się „siatka” George'a Sorosa)... Wszystko to przy akompaniamencie propagandowego jazgotu piętnującego przeciwników niekontrolowanej migracji jako szowinistów, ksenofobów, islamofobów i faszystów. Państwom wzbraniającym się przed udziałem w tym zbiorowym samobójstwie grożono międzynarodowymi konsekwencjami (pamiętne tyrady Martina Schulza, ówczesnego szefa Parlamentu Europejskiego, skierowane przeciw Polsce i Węgrom), a Soros roztaczał wizję rzekomej „konieczności” sprowadzania do Europy milionowych rzesz imigrantów, których „integracja” miałaby zostać sfinansowana z emisji euroobligacji. Tu przynajmniej został jasno sformułowany partykularny interes rynków finansowych – to one bowiem zarabiałyby na obrocie i spekulacji europejskimi papierami.

Nad powyższym unosiła się medialna zmowa milczenia wokół skokowo rosnącej przestępczości (casus sylwestrowych gwałtów w Kolonii), próby relatywizowania zamachów terrorystycznych jako dzieła samotnych „szaleńców” nie mających ponoć nic wspólnego z islamem (słynna „religia pokoju”) oraz nieformalny zakaz informowania o przynależności etnicznej i religijnej sprawców przedstawianych jako „Belgowie”, „Francuzi” czy „Niemcy”. Polityków usiłujących sprzeciwiać się rosnącemu zagrożeniu przedstawiano jako populistycznych ekstremistów, a każdy głos krytyki czy diagnozy mówiącej o realnym niebezpieczeństwie islamizacji uciszano wrzaskami o „mowie nienawiści”. Krótko mówiąc – histeryczny, autodestrukcyjny amok. Wydawało się, że ogłupiała od przesytu Europa postanowiła ostatecznie wkroczyć na ścieżkę samozagłady.


II. Otrzeźwienie

Na szczęście okazało się, że europejskie społeczeństwa nie zatraciły ze szczętem instynktu samozachowawczego i skonfrontowane z realiami „ubogacania” zaczęły powoli budzić się z otępiającego letargu. Obecnie bezrefleksyjne multi-kulti jest domeną jedynie najbardziej zindoktrynowanych lewaków, zaś „milcząca większość” wyraziła w kolejnych krajach swój sprzeciw za pomocą kartki wyborczej. Dziś trudno sobie wyobrazić, by reakcją na zamach terrorystyczny było rysowanie na chodnikach kwiatków, wypisywanie pacyfistycznych hasełek i zawodzenie „Imagine”. Polityczno-medialnemu mainstreamowi daje to asumpt do lamentów nad „falą populizmu”, czyli mówiąc po ludzku – rosnącą popularnością ugrupowań słuchających ludzi i ich problemów. W ten sposób niepostrzeżenie okazało się, że kraje Grupy Wyszehradzkiej ze sztorcowanych na brukselskich salonach pariasów stały się prekursorami nowych politycznych trendów w Europie. Widomym znakiem tej zmiany był niedawny szczyt w Brukseli, kiedy to ostatecznie pogrzebano poronioną koncepcję przymusowej relokacji migrantów, zamiast tego stawiając na zewnętrzne „obozy filtracyjne”, uszczelnienie unijnych granic i usprawnienie procedur deportacyjnych wobec przybyszów którym nie przyznano azylu. Słowem, zgodzono się na rozwiązania od dawna postulowane przez rządy krajów naszego regionu - jeszcze niedawno pryncypialnie gromionych za brak „europejskiej solidarności”.

Owa zmiana nastawienia europejskich elit nie byłaby możliwa bez coraz silniej wyczuwanej oddolnej presji. W Niemczech AfD w kolejnych sondażach wyrasta na drugą siłę polityczną, co ma istotny wpływ m.in. na bawarską CSU przejmującą część antyimigranckich i tożsamościowych postulatów. Również w dotkniętej kryzysem migracyjnym Austrii do głosu doszły siły niechętne nachodźcom – symbolem zmiany (również pokoleniowej) stał się obecny kanclerz Sebastian Kurz (ÖVP) i koalicyjna FPÖ. We Francji jedynie pokerowa zagrywka z kandydaturą Macrona i drakońskie przepisy wprowadzające de facto na stałe stan wyjątkowy uchroniły establishment przed zwycięstwem Marine Le Pen, ale jej Zjednoczenie Narodowe (do niedawna – Front Narodowy) jest silne jak nigdy wcześniej. No i nade wszystko należy podkreślić wagę niedawnego zwycięstwa Ruchu 5 Gwiazd i Ligi we Włoszech. Koalicyjny rząd obu ugrupowań praktycznie w ciągu kilku tygodni zatrzymał falę migracji z Afryki Północnej zamykając porty przed „wodnymi taksówkami” Sorosa – nie przejmując się wrzaskami lewaków, za to zaskarbiając sobie wdzięczność wyborców. Przypomnijmy, że proceder przemytniczy opiera się w znacznej mierze na symbiozie gangów i tzw. organizacji humanitarnych. Ponton wypełniony „żywym towarem” wypływa na kilkanaście mil w morze i nadaje sygnał SOS – a potem pozostaje już tylko czekać na przejęcie przez jednostkę należącą do organizacji pozarządowej, która odstawia nachodźców bezpiecznie do Europy. Co ciekawe, bierze w tym udział również oficjalnie Unia Europejska - a to za sprawą wojskowej operacji „Sophia”. Akcja, która pierwotnie miała zwalczać przemyt ludzi, szybko przerodziła się w dostarczanie „rozbitków” na kontynent. Od 2015 r. okręty państw unijnych przetransportowały w ten sposób do Włoch 49 tys. osób. Nic więc dziwnego, że obecny włoski rząd zagroził zamknięciem portów również przed statkami biorącymi udział w tej operacji.

Jeżeli spojrzeć na mapę obecnych tras przerzutowych, to okaże się, że Europa ma w zasadzie już tylko jeden słaby punkt – Hiszpanię, gdzie niedawno władzę przejęli fanatyczni, „zapaterowscy” socjaliści i z miejsca „humanitarnie” otworzyli granice dla „uchodźców”, wskutek czego zyskał na znaczeniu szlak z Maroka na Półwysep Iberyjski. Być może Hiszpanom jeszcze nie dopiekły wystarczająco uroki multi-kulti i do zamachów w Barcelonie chcą sobie dołożyć kolejne. Tu potrzeba determinacji pozostałych krajów UE a przede wszystkim graniczącej z Hiszpanią Francji, by nie dopuścić do dalszego przemieszczania się tych nowych „nabytków” na resztę kontynentu. Niemniej, widać wyraźnie, że mamy do czynienia jeśli nie z kresem „wędrówki ludów”, to przynajmniej z początkiem jej końca.


III. Kluczowe eurowybory

W tym kontekście istotne znaczenie będą miały przyszłoroczne wybory do Parlamentu Europejskiego. Często są one lekceważone przez wyborców o czym świadczy niska frekwencja. Niesłusznie, ponieważ w obecnej sytuacji mogą one zadecydować o przyszłości zachodniej cywilizacji. Po raz pierwszy bowiem rysuje się realna szansa, by na serio zaistniały partie tożsamościowe. Ugrupowania tego typu mogą albo zdominować Europejską Partię Ludową (teraz z tego nurtu jest w niej tylko węgierski Fidesz), albo stworzyć w europarlamencie własną, liczącą się frakcję, wywierając istotny wpływ na politykę Brukseli. Lewicowi liberałowie już dziś czują zagrożenie alarmując (np. na łamach „Politico”), że „za rok Unię mogą przejąć populiści”. Niedawne badania Eurobarometru pokazują, że aż 44 proc. ankietowanych twierdzi, że UE zmierza w złym kierunku, a pozytywnie sytuację ocenia jedynie 32 proc. Ta tendencja może wpłynąć mobilizująco na rozczarowanych wyborców i przysporzyć głosów ruchom i ugrupowaniom antysystemowym, co w połączeniu z niską frekwencją ma szanse przełożyć się na sukces „eurosceptyków”. Dla nas jest to o tyle istotne, że taki wynik w skali kontynentu poprawiłby notowania Polski w Brukseli i sprawiłby, że z chłopców do bicia awansowalibyśmy do roli jednego z rozgrywających. Tym samym może się okazać, że w najbliższym czasie indywidua pokroju Junckera czy Timmermansa użyźnią śmietnik historii – i choćby dlatego warto będzie pofatygować się do urn.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 31 (03-09.08.2018)