niedziela, 31 marca 2019

Regresywny system podatkowy, czyli śmierć frajerom!

Cały system podatkowy przeżarty jest do cna głęboką, strukturalną patologią, którą można streścić dobitnie knajackim hasłem: „śmierć frajerom!”.

Jak wspominałem tu kilkukrotnie, mamy w Polsce de facto regresywny system podatkowy – tzn. ubożsi odprowadzają do budżetu państwa w różnych formach proporcjonalnie większą część swych zarobków, niż bogatsi. W konsekwencji, zważywszy na efekt skali, ciężar danin publicznych i utrzymania państwa spada na barki osób relatywnie mniej zamożnych (jest ich zwyczajnie wielokrotnie więcej niż ludzi bogatych, ponadto ci drudzy dysponują różnymi możliwościami „optymalizacyjnymi”). Przykładowo, płace poniżej średniej krajowej dotyczą u nas ponad 66,3 proc. pracowników - do tego, spośród 33,7 proc. zarabiających powyżej średniej aż 13,7 proc. przypada na przedział płacowy 4346 - 5433 zł. brutto – a więc też nie są to wielkie kokosy. Dla porównania, osoby zarabiające powyżej 7606 zł. brutto, to łącznie zaledwie 8,7 proc. zatrudnionych, co podważa rozpowszechniony pogląd, że to właśnie finansowa „wierchuszka” jest solą ziemi i podstawą funkcjonowania państwa – bo ile te niespełna 9 proc. jest w stanie odprowadzić podatków w porównaniu z ponad 90 proc. całej reszty?

Powyższa konstatacja właśnie znalazła potwierdzenie w twardych liczbach. Otóż 20 marca ukazał się raport autorstwa Jakuba Sawulskiego z think-tanku Instytut Badań Strukturalnych pt. „Kogo obciążają podatki w Polsce?”. Autor, bazując m.in. na danych Ministerstwa Finansów, jednoznacznie stwierdza, że system podatkowy w Polsce ma charakter regresywny – efektywne opodatkowanie jest wyższe dla osób o niskich dochodach, niż dla osób o dochodach wysokich. Na zjawisko to składa się szereg czynników – liniowe opodatkowanie pracy, stosunkowo niskie opodatkowanie wysokodochodowych działalności gospodarczych czy struktura opodatkowania konsumpcji (a więc VAT i akcyza).

W przypadku tego ostatniego, dla dolnego decyla (czyli 10 proc. najuboższych) efektywne obciążenie podatkiem VAT wynosi 14 proc., a akcyzą – 4 proc. Natomiast analogiczne wartości dla 10 proc. najbogatszych Polaków wynoszą 9 proc. (VAT) i 2 proc. (akcyza). Oczywiście, podatki pośrednie ze swej istoty bardziej uderzają po kieszeni ludzi uboższych – jest to ogólna prawidłowość, ponieważ mniej zamożni wydają na obciążone nimi artykuły niemal całą pensję. Dlatego też, jak zauważono w opracowaniu, kraje Europy Zachodniej starają się to przynajmniej częściowo zniwelować progresją podatków dochodowych – średnia unijnego „klina podatkowego” obciążającego wysokie zarobki (czyli od 167 proc. średniej płacy) jest o 8 pkt. proc. wyższa od podatków od niskich wynagrodzeń (czyli poniżej 67 proc. średniej) – w Polsce ów „klin” efektywnego opodatkowania wynosi zaledwie 1 pkt. proc. Zatem w Polsce mamy do czynienia w zasadzie z liniowym efektywnym opodatkowaniem pracy – niezależnie od przedziału dochodów oscyluje ono w granicach 37 proc.

Podobnie rzecz się ma z umowami cywilnoprawnymi – tu również mamy niemal liniowe efektywne opodatkowanie bez względu na dochody, aczkolwiek z akcentem regresywnym. Osoby w przedziale od 10 do 20 tys. zł. brutto rocznie płacą efektywnie 29 proc., zaś osoby zarabiające powyżej 50 tys. zł. - 26 proc. Warto zauważyć, że opodatkowanie umów cywilnoprawnych jest znacząco niższe od umów o pracę, co powoduje zaistnienie dwóch skrajności – z jednej strony wypychane są na nie osoby o najsłabszej rynkowej pozycji (prekariat), czego konsekwencją są słabe zabezpieczenia socjalne; z drugiej natomiast korzystają z tej formy osoby zarabiające najlepiej – uciekając przed wejściem w drugi próg podatkowy (obecnie stawkę 32 proc. płaci jedynie 3,5 proc. podatników). Stąd np. popularne zjawisko „prezesa na śmieciówce”. Na powyższe nakłada się dodatkowo tzw. fikcyjne samozatrudnienie – osoby realnie pracujące dla jednej firmy, formalnie prowadzą działalność gospodarczą, płacąc 19 proc. PIT i ryczałtowy ZUS w wysokości 1200 zł., ponadto mogą odliczać sobie VAT, bądź wrzucać różne wydatki w koszta. Raport ocenia skalę fikcyjnego samozatrudnienia na 166 tys. osób, czyli ok. 9 proc. pracujących na własny rachunek. Przyczyna jest oczywista – wyższe opodatkowanie pracy niż indywidualnej działalności gospodarczej (różnica w zależności od dochodów waha się od 8 do 13 pkt. proc.).

No i wreszcie struktura opodatkowania kapitału – tutaj regresja jest bodaj najwyraźniejsza. Przedsiębiorstwa o dochodach od 25 do 50 tys. zł. rocznie płacą efektywnie nawet 50 proc. (podatki i ZUS) – natomiast w przedziale dochodowym 100-200 tys. zł rocznie efektywne opodatkowanie to już tylko 25 proc. Z kolei wielkie firmy (korporacje) płacą efektywnie jedynie ok. 11 proc.

Podsumowując – mamy regresywne opodatkowanie konsumpcji, quasi-liniowe opodatkowanie pracy (z poprawką na ucieczkę podatkową na fikcyjne samozatrudnienie i „śmieciówki” - a więc, w istocie tu też występuje regresja) i regresywne opodatkowanie kapitału. Krótko mówiąc, cały system podatkowy przeżarty jest do cna głęboką, strukturalną patologią, którą można streścić dobitnie knajackim hasłem: „śmierć frajerom!”.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Podatek od nędzy

Janusze biznesu

Chcemy niewolników!

Dywidenda obywatelska – eksperyment czy konieczność?


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 13 (29.03-04.04.2019)

Polexit – czas na debatę

Mamy w tej chwili przed oczyma ponury spektakl brexitu – warto wyciągnąć z niego naukę i przygotować się zawczasu na najgorsze.

I. „Warszawska” jako kreator debaty

Dobrze się stało, że tygodnik „Do Rzeczy” podjął wątek polexitu i tego, jak debata o nim jest sztucznie wyciszana w przestrzeni publicznej. Cieszy mnie to tym bardziej, gdyż sam piszę o tym regularnie od lat – zarówno na łamach „Polski Niepodległej”, jak i „Warszawskiej Gazety”. Jak widać, uporczywe walenie głową w mur opłaciło się i temat zaczął się przebijać do prawicowego mainstreamu. Nie pierwszy to zresztą raz, gdy okazujemy się, mówiąc dzisiejszym językiem, „influencerem” poruszającym tematy podchwytywane później przez innych – podobnie było chociażby z kwestiami naszej uległości wobec Ukrainy czy totalnego braku asertywności w relacjach z Izraelem, środowiskami żydowskimi i USA. Pisaliśmy o tym wtedy, gdy w głównym nurcie prawicy panował niepodzielnie duch politycznej mitologii Giedroycia w połączeniu z mirażem „strategicznego sojuszu” z Izraelem – i za to wyłuszczanie bez ogródek nieprzyjemnych prawd oraz formułowanie diagnoz idących pod prąd dominujących poglądów spotykał nas ostracyzm i ujadanie o „ruskiej agenturze”. Później jednak okazywało się, że niepostrzeżenie również inne tytuły prasowe zaczynały mówić „Warszawską” i „Polską Niepodległą” - starannie jednak unikając podania źródeł inspiracji.

O tym, że problem polexitu stanie w bliskiej perspektywie czasowej na porządku dziennym i nie pomoże chowanie głowy w piasek, pisałem już w 2015 r. - nie była zresztą do tego potrzebna jakaś nadzwyczajna przenikliwość, wystarczyło obserwować procesy zachodzące na naszych oczach w „twardym jądrze” Unii i sposób traktowania „Mitteleuropy” przez brukselską centralę sterowaną zdalnie z Berlina. Nasze elity polityczne wybrały jednak strategię strusia, co sprawiło, że zmarnowaliśmy minione cztery lata. Dziś zatem jest ostatni dzwonek na rozpoczęcie poważnej debaty o naszej dalszej obecności w UE – do czego zbliżające się eurowybory są doskonałą okazją.


II. Między demagogią, histerią a dogmatyzmem

Póki co jednak, obijamy się w zaklętym kręgu demagogii, indukowanej cynicznie histerii i politycznego dogmatyzmu.

Z jednej strony mamy „totalną opozycję” złożoną z bandy targowiczan i liberalne elity, często przyspawane do europejskiego lub wprost niemieckiego jurgieltu. Ci oczywiście, we własnym interesie, uprawiają propagandowy szantaż polegający na przedstawianiu jakiegokolwiek sporu z Brukselą czy Berlinem jako katastrofy, wypychającej nas z „głównego nurtu”, a docelowo – z europejskich struktur. Alternatywą ma być posłuszne żyrowanie wszystkiego, co urodzi się w brukselskiej centrali, no i rzecz jasna jak najszybsze przyjęcie waluty euro – czyli zakamuflowanej niemieckiej marki, po którym to kroku jakikolwiek „exit” stanie się zwyczajnie niemożliwy. W tle tego wszystkiego mamy tęsknotę za europejskim superpaństwem, postrzeganym jako dobrotliwy hegemon, narzucający nam wzorce modernizacyjne – począwszy od demokratycznych standardów, poprzez model gospodarczy, a skończywszy na sprawach obyczajowych. Swoją drogą, czy ktoś jeszcze pamięta, jak przed akcesją uporczywie przekonywano nas, że kwestie kulturowe pozostają poza obszarem zainteresowania UE? Tymczasem, z biegiem lat, coraz bardziej okazywało się, że „wzorce kulturowe” przenikające do nas bądź to drogą „cywilizacyjnej osmozy”, bądź też wprost pod postacią normatywną (np. karta praw podstawowych) służyć mają specyficznemu procesowi wychowawczemu – inżynierii społecznej mającej przerobić zacofanych rzekomo Polaków w nowoczesnych „europejczyków”. Takie podejście stanowi logiczne dopełnienie drogi politycznej obozu gerontów III RP i ich młodszych o pokolenie wychowanków, dla których zakotwiczenie Polski w zachodnich strukturach miało być swoistym „końcem historii”, po którym wystarczy już tylko skrupulatnie implementować napływające z Brukseli dyrektywy i wytyczne.

Strona druga, to obóz Zjednoczonej Prawicy pod przywództwem PiS. Ci z kolei dali się ze szczętem zaszantażować histerią na tle domniemanego polexitu i na wyprzódki starają się udowodnić, że nie, nigdy i w żadnych okolicznościach taka myśl nie postała im w głowach, a dla naszej obecności w UE „nie ma alternatywy”, jak to lapidarnie ujął Jarosław Kaczyński. Próżne wysiłki, bo obóz przeciwny ma na to odpowiedź, że PiS może i nie chce nas z Unii wyprowadzić, ale jego polityka „obiektywnie” do tego właśnie zmierza, na co nakładają się dodatkowo groteskowe insynuacje o pozostawaniu na usługach Putina. To błąd numer jeden. Błędem numer dwa jest natomiast ostentacyjne podkreślanie „bezalternatywności” naszej obecności w Unii – w ten sposób sami zamalowujemy się do kąta i pozbawiamy możliwości manewru, osłabiając naszą pozycję przetargową w sporze z Brukselą, co ta błyskawicznie nauczyła się wykorzystywać, podsycając na naszym podwórku paniczne nastroje. Co gorsza, przypuszczam, że PiS w swych zapewnieniach jest jak najbardziej szczery i możliwość „exitu” rzeczywiście przekracza granice ich wyobraźni.

Trzeci uczestnik, na razie marginalny lecz zauważalny, to różnej maści gorącokrwiści antysystemowcy – od radykalnych wolnościowców po narodowców – którzy chcieliby wystąpić z „eurokołchozu” bez oglądania się na okoliczności i konsekwencje – najlepiej natychmiast, a najdalej w przyszły poniedziałek.


III. Przygotować się na najgorsze

Wszystkie te postawy łączy jedno – zdeterminowane są bieżącą walką polityczną. „Totalni” do spółki z łże-elitami III RP walczą o powrót do władzy, w czym jawnym sojusznikiem jest unijny establishment, żywotnie zainteresowany utrąceniem obecnego rządu. PiS stara się uniknąć wizerunkowego zapędzenia do skrajnie eurosceptycznej niszy – bo to odebrałoby poparcie wśród wciąż generalnie przychylnego Unii elektoratu. Antysystemowcy zaś walczą o szersze zaistnienie na scenie politycznej na prawo od PiS, w czym pomóc ma wyrazista retoryka.

W opisywanej tu doraźnej szarpaninie brakuje rzeczywistego namysłu i prób dokonania bilansu naszej dotychczasowej obecności w Unii oraz zarysowania perspektyw na przyszłość. A kształtują się one co najmniej niepokojąco. Największe ośrodki decyzyjne otwarcie dążą do przekształcenia UE w państwo federalne. Postulat „suwerennej Europy” sformułował w ubiegłym roku szef niemieckiego MSZ Heiko Maas; zawtórowała mu kanclerz Angela Merkel mówiąc, iż państwa narodowe powinny być gotowe na zrzeczenie się własnej suwerenności; w podobną stronę ciągnie Macron upatrujący w „superpaństwie” panaceum na francuskie bolączki; w naturalny sposób poszerzeniem swej władzy zainteresowana jest również brukselska biurokracja, już dziś uzurpująca sobie pozatraktatowe prerogatywy. W takim tworze Polska i kraje naszego regionu zostałyby nieodwracalnie „skonsumowane” przez największych graczy, przekształcając się ostatecznie w coś na kształt „wewnętrznych kolonii”. Do powyższego dochodzi kwestia finansów – perspektywa budżetowa na lata 2021-2027 będzie o wiele szczuplejsza, dodatkowo fundusze strukturalne mają zostać uzależnione od „przestrzegania praworządności”. Oznacza to, że staniemy się płatnikiem netto, a Bruksela zyska narzędzie szantażu i arbitralnego ingerowania w nasze wewnętrzne sprawy. Warto też rzetelnie podsumować, ile nasza gospodarka na obecności w UE zyskuje, a ile traci. No i wreszcie pozostaje sprawa wzmagającego się ideologicznego kulturkampfu, kluczowa dla naszej narodowej tożsamości.

O tym wszystkim należy Polakom mówić – spokojnie, racjonalnie, bez histerii i taniej demagogii. Społeczeństwo trzeba po prostu oswoić z obecnością tematyki polexitu w publicznej debacie, na wypadek gdyby dalsze członkostwo stało się nieakceptowalnym zagrożeniem dla naszej podmiotowości. Nade wszystko zaś – nigdy dość powtarzania - palącą potrzebą jest opracowanie „mapy drogowej” dla ewentualnego polexitu, tak byśmy nie byli zdani w kluczowym momencie na rozpaczliwą improwizację. Mamy w tej chwili przed oczyma ponury spektakl brexitu – warto wyciągnąć z niego naukę i przygotować się zawczasu na najgorsze.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Niemiecka strefa euro

EFTA – alternatywa dla Polski?

Kiedy nastąpi „polski exit”?

Opuścić Eurokołchoz!

Exodus z domu niewoli

Żegnaj Brukselo!

Exit Wyszehradu?

Porozmawiajmy o Polexicie

Chcecie sankcji? Dobrze!

Polexit coraz bliżej?

Niemiecka Europa

Śmierć eurokomunie!

Brexit – lekcja na 2019 rok

Coudenhove-Kalergi – europejski federalista

Euro-jurgielt


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 13 (29.03-04.04.2019)

Pod-Grzybki 153

Bronisław Komorowski postanowił stracić okazję, żeby siedzieć cicho i zalecił wyborcom, aby brać 500+, trzynastą emeryturę, nie kwitować i nie głosować na PiS. Nie ma co, eksperta zawsze miło posłuchać – przypomnę, że Komorowski na odchodnym ogołocił Kancelarię Prezydenta oraz służbowe wille z różnych „fantów”, takich jak zastawa stołowa, sokowirówka, ekspres do kawy, telewizor, blender czy żelazko. Nie da się ukryć – w „braniu i niekwitowaniu” akurat Komorowski ma wyjątkowe doświadczenie.


*

Kultura. W Teatrze Powszechnym wystawiono „Mein Kampf” znanego dramaturga Adolfa Hitlera. Zastanawia tylko jedno – skoro mamy taką wolność słowa, to skąd oburzenie na happening ku czci tegoż literata w krzakach pod Wodzisławiem Śląskim? I czy ekipa Teatru Powszechnego sprawiła sobie na okoliczność premiery torcik z wunderwafelkami? A jak tam z gażą dla aktorów – było 20 tys. czy może więcej?


*

W ostatnich dniach obserwujemy groteskowy upadek szefa Żydowskiego Instytutu Historycznego, prof. Pawła Śpiewaka. Najpierw doznał objawienia za sprawą piłkarza Lionela Messiego, który ukazał mu się we śnie i powiedział, że „Polska to faszystowski kraj”. Następnie zaczął histeryzować, że „nie może słuchać” o Polakach ratujących Żydów (co jest o tyle kuriozalne, że bez tych Polaków najpewniej nie byłoby go na świecie, podobnie jak szeregu innych czołowych żydowskich opluwaczy Polski). W końcu zaś odpalił bombę, obwieszczając, iż jest „niezwykle prawdopodobne”, że Polacy zabili więcej Żydów niż Niemców. Smutne to wszystko, gdyż akurat prof. Śpiewak wydawał się do pewnego momentu najbardziej przytomny spośród tych wszystkich „badaczy holocaustu” przyuczonych do zawodu historyka (Śpiewak, podobnie jak Gross czy Barbara Engelking jest z wykształcenia socjologiem). Ale cóż – najwyraźniej ktoś uświadomił mu, że piastując taką funkcję nie może odstawać od reszty, tylko śpiewać ze wskazanej partytury – więc śpiewa.


*

Nawiasem mówiąc, objawienie jako metoda badawcza zostało usankcjonowane przez J.T. Grossa już w 2001 r. w wywiadzie dla „New Yorkera”, kiedy to właśnie doznanym „objawieniem” tłumaczył swoją wizję wydarzeń w Jedwabnem. Ciekawe tylko, jaki piłkarz ukazał się Grossowi, bo Messi był chyba jeszcze wtedy ciut za młody? Ale mniejsza, grunt, że prof. Śpiewak idzie wiernie w jego ślady. Mam nadzieję, że jak na naukowca przystało, prof. Śpiewak założy dzienniczek, w którym będzie skrupulatnie spisywał swoje maligny i dzielił się nimi z opinią publiczną. Prorokuję, że czeka nas jeszcze za jego sprawą wiele radości.


*

Nasz „wielki przyjaciel” Jonny Daniels pochwalił się interwencją w sieci marketów Carrefour - zażądał mianowicie, by nie sprzedawano tam „antysemickiej” i „wypełnionej nienawiścią” („hate-filled”) „Warszawskiej Gazety”. Niech zgadnę – następna ofiara Messiego? A swoją drogą – może my też wyślemy do Izraela jakiegoś sierżanta-spadochroniarza, który będzie rozstawiał tam wszystkich po kątach?


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Pod-Grzybki opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 13 (29.03-04.04.2019)

niedziela, 24 marca 2019

Euro-jurgielt

Bruksela zajmie się finansowaniem politycznej dywersji skierowanej przeciw rządom państw z którymi ma aktualnie na pieńku.

W projekcie unijnej perspektywy budżetowej na lata 2021-2027 znalazła się pewna arcyciekawa pozycja – chodzi o program „Obywatele, Równość, Prawa i Wartości”. Z inicjatywą jego uruchomienia (wówczas jeszcze pod roboczą nazwą „Prawa i Wartości” z budżetem 642 mln. euro) wyszła w ubiegłym roku Komisja Europejska. W styczniu br. program został zatwierdzony i poszerzony przez Parlament Europejski (który też znacząco powiększył jego finansowanie – do 1,834 mld. euro), a następnie zyskał poparcie Rady Unii Europejskiej. Docelowo nowy unijny fundusz ma obejmować cztery obszary: „Równość i prawa” (upowszechnianie idei równości, w tym równości płci); przeciwdziałanie przemocy, ze szczególnym uwzględnieniem przemocy wobec kobiet; „Aktywność obywatelska” (propagujący obywatelską świadomość na temat znaczenia UE) oraz „Wartości Unii” (wspierający działalność na rzecz urzeczywistniania wartości zapisanych w art.2 Traktatu o Unii Europejskiej). Ostatecznie program i poziom jego finansowania ma zostać zatwierdzony jesienią.

Cóż jest w nim takiego niezwykłego? Otóż unijni urzędnicy nie ukrywają, że pragną sobie w ten sposób zafundować swoisty „fundusz propagandowy” mający w zamierzeniu przeciwdziałać niekorzystnym z ich punktu widzenia tendencjom w krajach członkowskich. Dotyczy to zwłaszcza takich państw jak Polska i Węgry, których „nieprawomyślne” rządy od dawna są na celowniku Brukseli. Podstawą do opracowania nowego unijnego programu stał się alarmistyczny raport europejskiej Agencji Praw Podstawowych, zarzucający Polsce i Węgrom sekowanie organizacji pozarządowych (NGO) – m.in. ograniczanie finansowania czy wprowadzanie niekorzystnych zmian w prawie. Dlatego też program „Obywatele, Równość, Prawa i Wartości” powstał właśnie z myślą o wsparciu „trzeciego sektora” jakoby zagrożonego autorytarnymi zapędami władz. Główny nacisk ma zostać położony na punkt „Wartości Unii” - obszar ten, jak z nieskrywaną satysfakcją donosi opozycyjny portal OKO Press, dostanie proporcjonalnie największą pulę środków, bo aż 850 mln. euro.

No i wreszcie sprawa kluczowa – zarządzaniem projektem oraz dystrybucją środków ma zajmować się bezpośrednio Komisja Europejska, z pominięciem rządów państw członkowskich. Jest to bezprzykładne zerwanie z dotychczasowymi zasadami, gdyż dotąd unijne fundusze rozdzielane były za pośrednictwem rządów krajowych. Jak czytamy w komunikacie Parlamentu Europejskiego, organizacje pozarządowe będą mogły skorzystać z „przyśpieszonej procedury”, gdy „sytuacja w państwie członkowskim w zakresie przestrzegania zasad unijnych znacząco się pogarsza, a podstawowe wartości są zagrożone. Pozwoli to na wsparcie demokratycznego dialogu w kraju, którego władze są niechętne organizacjom pozarządowym”.

Innymi słowy, Bruksela zajmie się finansowaniem politycznej dywersji skierowanej przeciw rządom państw z którymi ma aktualnie na pieńku. Tak się bowiem składa, że owe rzekomo „prześladowane” organizacje mają jednoznacznie liberalno-lewicowy profil ideowo-polityczny i w obecnych warunkach stanowią po prostu integralną część szeroko rozumianej opozycji. Dodatkowe fundusze, przekazywane z ominięciem władz państwowych, mają na celu urobienie opinii publicznej w duchu pożądanym przez brukselską „centralę” i w konsekwencji wpłynięcie na wyniki wyborów. Mamy zatem do czynienia z lekko tylko zakamuflowaną ingerencją w wewnętrzne sprawy państw członkowskich. To ma nawet swoją nazwę, doskonale znaną z polskiej historii: jurgielt.

W optyce zwolenników powyższego euro-jurgieltu, dotychczasowe działania Komisji Europejskiej, takie jak procedura kontroli praworządności, groźby sankcji czy skargi do TSUE, nie przyniosły zadowalających rezultatów. Co gorsza, zarówno w Polsce, jak i na Węgrzech rządzące partie wciąż cieszą się społecznym poparciem. Dlatego powstała potrzeba działań „pozytywnych”, co w praktyce oznacza zintensyfikowanie antyrządowych akcji propagandowych pod sztandarami obrony „praworządności” i „demokracji” - czyli wzniecanie społecznych niepokojów rękoma lokalnych, lewicowych NGO'sów, systemowo futrowanych z zagranicy finansową kroplówką liczoną w grubych milionach euro. Jest to skrajnie niebezpieczny precedens, w ten sposób bowiem brukselska kasta polityczno-urzędnicza, sama nie posiadająca demokratycznego mandatu i uzupełniająca się de facto przez kooptację, dostaje do ręki narzędzie moderacji debaty publicznej w nominalnie suwerennych państwach. Można się spodziewać, że będzie to dopiero pierwszy krok, za którym pójdą kolejne – słyszeliśmy już przecież z ust opozycyjnych polityków wezwania, by Bruksela przekazywała fundusze strukturalne bezpośrednio samorządom, a także by Unia Europejska wspomagała grantami opozycyjne media w Polsce (Roman Imielski z „Gazety Wyborczej” w wywiadzie dla Euractiv.com). Przedstawiony tu unijny program idzie dokładnie w tym kierunku. Szykuje się zatem powtórka z XVIII wieku - z gromadą chętnych sprzedawczyków ustawionych w kolejce do szczodrej kiesy unijnego ambasadora.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Norweski okup

Fundusze norweskie pod lupą

Ideologiczna tresura za norweską kasę


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 12 (22-28.03.2019)

„Warszawska Gazeta” – medium tożsamościowe

Nie bez przyczyny przyświeca nam sentencja: „Nie obchodzą nas partie lub te czy owe programy. My chcemy Polski suwerennej, Polski chrześcijańskiej, Polski – polskiej”.

I. Medium tożsamościowe – to brzmi dumnie!

Na początek wyjaśnienie, dlaczego „Warszawską Gazetę” określiłem w tytule mianem „medium tożsamościowego”. Otóż nie jest tajemnicą, że od jakiegoś czasu scena medialna uległa daleko idącej polaryzacji – i nie jest to bynajmniej wyłącznie polska specyfika, podobną ewolucję można zaobserwować również na Zachodzie (np. w Stanach Zjednoczonych, szczególnie po wyborze Donalda Trumpa). Konsekwencją tego procesu jest sytuacja, w której poszczególne tytuły zamiast starać się obiektywnie i bezstronnie opisywać rzeczywistość, stają się przedstawicielami różnych opcji światopoglądowych, ideologicznych i politycznych. Oczywiście, stuprocentowy obiektywizm mediów jest szlachetną utopią, która nigdy i nigdzie nie została wcielona w życie. Zawsze istniały tzw. linie redakcyjne określające profil danej gazety (w tekście skupię się na prasie, ale powyższe dotyczy również mediów elektronicznych, w tym szczególnie internetu). Funkcjonowały więc tytuły o „przechyle” bardziej lewicowym, bądź liberalnym lub dla odmiany - bardziej konserwatywnym. W ten sposób tworzył się naturalny pluralizm debaty publicznej, konfrontujący ze sobą różne poglądy. Stąd również wzięły się takie określenia, jak „tygodnik opinii” czy „medium opiniotwórcze”, z założenia nastawione na przekonywanie czytelnika do swoich racji. Medium tożsamościowe jest zatem jedynie logicznym następstwem, krokiem dalej, polegającym na wyostrzeniu profilu redakcyjnego. I, choć niektórzy puryści medialnej „czystości” mogliby się tu oburzyć, moim zdaniem nie ma w tym nic złego. W ten sposób bowiem określone grupy czytelników zyskują swój głos w publicznym dyskursie, mają własną reprezentację w przestrzeni medialnej. Gazeta staje się ich rzecznikiem i wyrazicielem bliskich im poglądów i wartości. I właśnie takim tytułem – medium tożsamościowym w najlepszym rozumieniu tego pojęcia – jest „Warszawska Gazeta”. Wydajemy ją i piszemy dla Państwa i dzięki Państwu – po to, by niezależny, patriotyczny głos był słyszalny, by nie dało się go zignorować we wszechobecnym zalewie lewackiego jazgotu. Wasze wartości są naszymi wartościami. Krótko mówiąc, medium tożsamościowe – to brzmi dumnie!


II. Prasa tożsamościowa czy partyjna?

By jednak miano medium tożsamościowego można było nosić z dumą, należy spełnić trzy warunki. Pierwszy – swoje poglądy należy głosić z otwartą przyłbicą, bez udawania wzorca z Sevres „obiektywizmu”, bez hipokryzji i zakłamania. Przez lata III RP swoisty anty-standard takiej udającej „bezstronność” manipulatorskiej obłudy praktykowała np. „Gazeta Wyborcza”, na zewnątrz usiłując prezentować się jako „arbiter elegantiarum”, podczas gdy w rzeczywistości od swego zarania była narzędziem propagandy obozu beneficjentów „okrągłego stołu”. W przypływie szczerości wyznał to już w 1990 r. Adam Michnik w rozmowie z ówczesnym dziennikarzem „GW”, Krzysztofem Leskim: „K-k-krzysiu, jeśli ty-ty-ty chcesz tu robić wo-wolną gazetę, to-to-to-to po moim trupie”. „Warszawska Gazeta” nie udaje czegoś, czym nie jest – poglądy naszych publicystów mogą się między sobą różnić, ale zawsze są podawane wprost, bez owijania w bawełnę. Jesteśmy wobec Państwa po prostu szczerzy.

Warunek drugi – przedstawiając swoje stanowisko na dany temat, nie można kłamać i produkować „fake newsów”. Tu również staramy się dochować najdalej idącej rzetelności, co można sprowadzić do zasady: wyrazistość, a nawet kontrowersyjność opinii – tak, jak najbardziej, ale nie można fałszować opisywanych faktów, tworzyć alternatywnej rzeczywistości. Wystarczy zerknąć na łamy rzekomo „obiektywnych” tytułów, pełnych zmyśleń, przeinaczeń i manipulacji, by dostrzec różnicę.

No i wreszcie warunek trzeci, jak zobaczymy dalej, wyjątkowo trudny do spełnienia, bo pokusa, by go nie dochować, jest duża: nie można przekroczyć cienkiej granicy między medium tożsamościowym, a medium partyjnym. Gazeta ma służyć swoim Czytelnikom, a nie tej czy innej sile politycznej. Czasopismo nie jest od tego, by kolportować różne „przekazy dnia”, podporządkowywać się odgórnej, partyjnej linii (a czasem wręcz jednej partyjnej frakcji). Jeżeli tak robi, to powinno mieć w redakcyjnej stopce adnotację, że jest organem prasowym danego ugrupowania – dopiero wtedy byłoby fair wobec odbiorców. Zatem, jeśli przykładowo widzisz Czytelniku, że jakieś medium najpierw wspiera nowelizację ustawy o IPN, a potem równie gorliwie przekonuje, że rejterada rządu pod zewnętrznym naciskiem jest „ogromnym sukcesem” - to, mówiąc klasykiem, „wiedz, że coś się dzieje”. Że jesteś dla takiego pisma obiektem manipulacji i przedmiotem propagandowej obróbki, a nie podmiotem. Podmiotem jest zaś partia polityczna przekazująca redakcji swoje aktualne stanowisko „do wykonu”. My, w „Warszawskiej”, zawsze na pierwszym miejscu stawiamy Czytelnika – w odróżnieniu od innych tytułów, nie traktujemy naszych odbiorców jak dzieci specjalnej troski, którym nie należy mówić pewnych rzeczy dla ich własnego dobra. Jeżeli widzimy, że „dobra zmiana” popełnia błąd, to piszemy o tym otwarcie. Nie ma i nie może być dla nas tematów tabu – to kwestia elementarnego szacunku i uczciwości.


III. Cena niezależności

Za taką postawę płaci się cenę – symboliczną i wymierną. Przyzwyczailiśmy się do tego, że jesteśmy notorycznie opluwani i szkalowani, że stosuje się wobec nas czarny PR – co szczególnie bolesne, również ze strony różnych „niepokornych” i wielce „prawicowych” mediów, upatrujących w nas konkurencję do zniszczenia. Jesteśmy niewygodni, bo z jednej strony „Warszawska” to pismo ze stuprocentowo polskim kapitałem, a z drugiej - funkcjonujemy obok polityczno-partyjnych układów i podwieszeń. Naszym jedynym sponsorem są Czytelnicy, co daje nam komfort niezależności. Tu trzeba dodać, że czytają nas – i to pilnie – również politycy partii rządzącej, choć z niewiadomych względów wstydzą się do tego przyznać.

Jak Państwo widzą przeglądając naszą gazetę, w „Warszawskiej” próżno szukać reklam spółek Skarbu Państwa – i to jest właśnie ta wspomniana wyżej wymierna cena niezależności. Dla kontrastu, spójrzmy, jak wygląda to u naszych konkurentów (wszystkie dane za branżowym portalem wirtualnemedia.pl). W 2018 r. „Sieci Prawdy” zainkasowały reklamy spółek Skarbu Państwa o cennikowej wartości ponad 26,5 mln. zł. „Do Rzeczy” - ponad 13 mln. zł. „Gazeta Polska” - ponad 8,8 mln. zł. Nawet biorąc pod uwagę rabaty i tak wychodzą grube miliony złotych rocznie. Procentowo udział reklam spółek Skarbu Państwa (SPP) prezentuje się jeszcze bardziej okazale – w przypadku „Sieci Prawdy” SPP odpowiadają za niemal 40 proc. przychodów reklamowych; w „Do Rzeczy” - za 22,5 proc.; natomiast w „Gazecie Polskiej” udział reklam SPP to niemal 45 proc. ogółu przychodów reklamowych.

Które spółki okazały się tak hojne? Są to m.in. Orlen, Energa, Totalizator Sportowy, Lotos, PGNiG, Tauron, PKO BP czy Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych. Jak wiadomo, takie towary jak prąd elektryczny, gaz ziemny, zakłady w „Totku” czy pieniądze są na tyle niszowe, że wymagają intensywnej promocji, by pozyskać klientów...

Wszystko to wygląda jeszcze bardziej groteskowo, gdy zestawimy powyższe dane ze sprzedażą wymienionych gazet. „Sieci” w styczniu br. sprzedawały 36 416 egzemplarzy, notując spadek o ponad 30 proc. rok do roku; „Do Rzeczy” - 32 285 egz. (spadek o ponad 17 proc.); „Gazeta Polska” - 22 920 egz. (spadek o 26,5 proc.). W tym kontekście, nie sposób nie oprzeć się wrażeniu, że mamy tu do czynienia ze swoistą „premią za lojalność”. Powiem tylko, że „Warszawska” sprzedaje się lepiej – i to pomimo ograniczenia nadziału dla zalegającego z płatnościami „Ruchu”.

Nie płaczemy. Robimy swoje, choć niektórych uwiera to proporcjonalnie do malejącej sprzedaży ich własnych gazet. Ale cóż - nie bez przyczyny przyświeca nam sentencja: „Nie obchodzą nas partie lub te czy owe programy. My chcemy Polski suwerennej, Polski chrześcijańskiej, Polski – polskiej”.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Prasa – ofiara politycznej wojny

Czy Niemcy przejmą „Ruch”?

Dlaczego nie kupuję „niepokornych”' gazet?


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 12 (22-28.03.2019)

Pod-Grzybki 152

Docierają do nas kolejne echa sławetnego szczytu bliskowschodniego. Okazało się, że imprezę zorganizowali wprawdzie Amerykanie, ale to my za nią w całości zapłaciliśmy. Konkretnie – ponad 2,2 mln. zł. Za tę kwotę mogliśmy sobie pooglądać gości z egzotycznych krajów i zainkasować wiadro pomyj ze strony Izraela. Teraz już nie dziwi, że Mike Pompeo wyskoczył z żądaniem zadośćuczynienia przez nas żydowskim roszczeniom – w końcu, skoro trafiło się na takich frajerów, to grzechem byłoby ich nie wydoić do końca.


*

W Paryżu odbył się antypolski sabat pod pozorem „naukowej” konferencji pt. „Nowa polska szkoła historii holocaustu”. Wnioski panelistów przewidywalne: Polacy mordowali Żydów i jeszcze się wypierają. Zatem historia relacji polsko-żydowskich w telegraficznym skrócie wygląda tak: Żydzi przybyli na polskie ziemie w XI w., w stuleciach następnych również tu ściągali doznając ze strony tubylców niewymownych cierpień, aż w końcu po niespełna tysiącu lat jacyś bliżej niesprecyzowani „naziści” przy współudziale miejscowych urządzili tu holocaust. Zatem Polacy, jako gospodarze powinni teraz za to wszystko zapłacić. Ot, „strategiczny sojusz” w pigułce.


*

Swoją drogą, mam pomysł na inną szkołę historyczną. Skoro istnieje pod egidą PAN Centrum Badań nad Zagładą Żydów, to co stoi na przeszkodzie, by powstało np. Centrum Badań nad Zagładą Polaków na Kresach? I skoro ukazują się publikacje typu „Dalej jest noc” o tym, jak Polacy denuncjowali Żydów za cukier i słoninę, to dlaczego nie miałaby się ukazać praca analizująca postawę Żydów wobec Polaków na Kresach po 17.IX.1939? Znajdzie się odważny?


*

Moim celem jest to, aby żaden dzieciak nie popełnił samobójstwa” - ogłosił „Rafalala” Trzaskowski, broniąc seksedukacji oraz szkolnych „latarników” mających czuwać nad dobrostanem „młodzieży LGBT”. „Rafalala” dołożył tym samym do homoindoktrynacji dość obrzydliwy szantaż moralny, ale mniejsza o to. Problem w tym, że dzieci prześladują swoich rówieśników z szeregu powodów - bo ktoś nie radzi sobie na WF-ie, bo pochodzi z biednej rodziny i nie stać go na modne ciuchy, bo jest gruby czy w jakikolwiek inny sposób odstaje od grupy. Dzieci zresztą generalnie mają skłonność do sadyzmu i zwierzęcego okrucieństwa, co trafnie pokazuje powieść „Władca much”. Oczywiście, powinny być pod jakąś kontrolą, bo gdyby puścić je całkiem na żywioł, to pewnie by się nawzajem wymordowały i to ze szczególnym udręczeniem. Dlaczego jednak to akurat młodzież LGBT ma korzystać ze szczególnego parasola ochronnego?


*

Na koniec prowokacyjna teza: a może edukacja powinna wrócić do Kościoła, tak jak było to na przestrzeni wieków? Wszak to Kościołowi zawdzięczamy np. uniwersytety. Przypominam, że obowiązkowe, państwowe szkolnictwo to wymysł Oświecenia – i po ponad dwóch stuleciach można odnieść wrażenie, że był to iście szatański wynalazek, obliczony na masową deprawację. A zatem – edukacja w ręce Kościoła, deprawatorzy – won!

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Pod-Grzybki opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 12 (22-28.03.2019)

czwartek, 21 marca 2019

Sojusznik czy lokaj?

W relacjach z USA zachowujemy się jak Ignacy Rzecki z „Lalki” ślepo wierzący w bonapartyzm – z tym, że to, co u starego subiekta było nieszkodliwym dziwactwem, my podnieśliśmy do rangi racji stanu.

I. Katastrofa

Trzeba powiedzieć sobie jasno: konferencja bliskowschodnia, która odbyła się 13-14 lutego w Warszawie okazała się z naszego punktu widzenia katastrofą. Zaczęło się już od zaanonsowania imprezy – przypomnijmy, że zrobił to, urągając jakimkolwiek standardom, amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo podczas swojego tournée po krajach Bliskiego Wschodu. Wizytując Egipt oznajmił 11 stycznia w wywiadzie dla Fox News, iż „Stany Zjednoczone zorganizują międzynarodowy szczyt poświęcony sytuacji na Bliskim Wschodzie, w tym w szczególności roli, jaką pełni w regionie Iran”. Naszemu MSZ zostało tylko potwierdzenie tej informacji, a wspólne oficjalne stanowisko rządów USA i Polski ukazało się dopiero dwa dni później – ewidentnie podyktowane chęcią zatuszowania faux pas. Tak więc, zostaliśmy już na starcie ustawieni w dziwacznej roli „gospodarza” szczytu, którego organizatorem był kto inny. Potem zaczęło się gorączkowe zabieganie o udział gości i szczebel dyplomatyczny, jaki będą reprezentowali. Skutki były do przewidzenia – Europa, tocząca pod niemiecko-francuskim przywództwem zimną wojnę z Waszyngtonem, przysłała swój drugi garnitur, co nie dziwi, zważywszy, że kraje UE są za podtrzymaniem zerwanego przez Trumpa porozumienia nuklearnego z Iranem.

Na reakcję Iranu nie trzeba było długo czekać. Szef tamtejszego MSZ Javad Zarif wypomniał nam schronienie, udzielone przez jego kraj 150 tys. polskich uchodźców z ZSRR podczas II wojny światowej i napiętnował „antyirański cyrk”. W podobnym tonie wypowiadał się ambasador Iranu w Polsce, zaś nasz charge d'affaires w Teheranie został wezwany na dywanik, by wysłuchać ostrego protestu, w którym padły sformułowania o „akcie wrogości wobec Iranu” i możliwości „działań odwetowych”. W ten prosty sposób zrobiliśmy sobie wroga z kraju, z którym mieliśmy dotąd co najmniej poprawne stosunki. Polska dyplomacja podjęła wprawdzie rozpaczliwą akcję przekonywania, że szczyt nie będzie miał wydźwięku antyirańskiego, ale było to jedynie zaklinanie rzeczywistości – tym bardziej, że jak się szybko okazało, nie mieliśmy jako nominalny „gospodarz” najmniejszego wpływu na agendę podejmowanych tematów oraz brzmienie składanych podczas spotkania deklaracji.


II. Festiwal poniżenia

To było jednak tylko preludium do prawdziwej wizerunkowo-politycznej klęski, do jakiej doszło na samym szczycie. Aż wstyd to przypominać – jednak trzeba, bo takiego natężenia impertynencji nie przerabialiśmy od czasu sprawy nowelizacji ustawy o IPN. Najpierw dziennikarka stacji MSNBC Andrea Mitchell, zapowiadając wizytę wiceprezydenta Mike'a Pence'a pod pomnikiem Bohaterów Getta obwieściła amerykańskim widzom, że powstańcy w getcie walczyli przeciw „polskiemu i nazistowskiemu reżimowi”. Niby logiczne – skoro obozy koncentracyjne były „polskie”, a podczas wojny „Polacy mordowali Żydów”, to musiał nad tym wszystkim sprawować pieczę jakiś „polski reżim”. Dodajmy, że Andrea Mitchell to nie jest jakaś pierwsza lepsza dziennikareczka, lecz osoba, która zjadła zęby na obsłudze medialnej amerykańskiej administracji. Prywatnie ma tzw. „słuszne” korzenie i jest żoną samego Alana Greenspana, byłego potężnego szefa FED – czyli funkcjonuje w ścisłym amerykańskim establishmencie. Trudno sądzić, żeby nie wiedziała co mówi – dlatego też nie sposób potraktować poważnie jej wymuszonych przeprosin, bo do ilu widzów one dotarły? Przekaz o „polskim reżimie” poszedł w świat. Oczywiście, pani Mitchell nie została wydalona jako persona non grata. Przełknęliśmy przeprosiny i uznaliśmy, że nic się nie stało.

Jakby tego było mało, swoje do pieca dołożył sekretarz stanu Mike Pompeo, podając nam za wzór do naśladowania zmarłego niedawno stalinowskiego zbrodniarza i ubeka Franka Blajchmana – podczas wojny członka „partyzanckiej” bandy rabunkowej walczącej z AK, a po wojnie nadzorcę komunistycznych obozów i więzień w kieleckim WUBP. Blajchman w 1951 r. wyemigrował do USA, gdzie został deweloperem, a w 2009 r. opublikował kłamliwe pamiętniki szkalujące Polaków i Armię Krajową. Tu już ze strony amerykańskiej nie doczekaliśmy się nawet sprostowania i zdawkowych przeprosin. Na tej samej konferencji Pompeo zażądał od nas uchwalenia ustawy zaspokajającej żydowskie żądania majątkowe, ignorując fakt, że kwestia ta została uregulowana umową indemnizacyjną z 1960 r., na mocy której wszelkie roszczenia wziął na siebie rząd USA w zamian za wypłacone przez PRL „ryczałtem” 40 mln. dolarów. Stojący obok minister Czaputowicz nie zareagował nawet słowem. Z kolei wiceprezydent Pence poruszał się po Warszawie limuzyną przyozdobioną polską flagą z godłem i złotą obwódką – wbrew ustawie o barwach narodowych, bo wersja flagi z godłem przysługuje jedynie polskim instytucjom.

Skoro można – to można. Z okazji skorzystał izraelski premier Benjamin Netanjahu, mówiąc w wywiadzie dla „Jeruzalem Post”: „Jestem tutaj i mówię, że Polacy kolaborowali z nazistami. Znam historię i niczego nie wybielam. Podnoszę tę kwestię. Po tych słowach zaczęła się istna tragifarsa – Netanjahu odesłał dopytujących go dziennikarzy do rzecznika prasowego, po czym nastąpiły korowody kolejnych „wyjaśnień” i „sprostowań”. Dowiedzieliśmy się, że „Jeruzalem Post” „zmanipulował” wypowiedź (gazeta zaprzeczyła, choć słowo „kolaboracja” „złagodziła” na „kooperacja”), aż w końcu stanęło na oświadczeniu ambasady Izraela, że ich premierowi chodziło o „Polaków”, a nie o polskie państwo czy polski naród. Strona polska po początkowych wahaniach zareagowała obniżeniem rangi delegacji na mający się odbyć w Izraelu szczyt Grupy Wyszehradzkiej (zamiast premiera Morawieckiego polecieć miał min. Czaputowicz). Trzeba było dopiero kolejnych wypowiedzi p.o. szefa izraelskiego MSZ Israela Kaca (m.in. o wysysaniu przez Polaków antysemityzmu z mlekiem matki), by premier Morawiecki odwołał udział Polski w szczycie V4, co ostatecznie doprowadziło do anulowania całej imprezy.

Krótko mówiąc, zostaliśmy przeczołgani na wszelkie możliwe sposoby. Amerykanie zaprosili sobie do nas gości, po czym nas skopali i zażądali kasy dla Żydów. Nie byliśmy na tej imprezie nawet nominalnymi gospodarzami – bo gospodarzy traktuje się z szacunkiem. Byliśmy co najwyżej lokajami – spotwarzanymi, obrażanymi i poniewieranymi na każdym kroku. Pozostali goście natomiast w najlepszym razie nas ignorowali, a w najgorszym – jak Netanjahu – dokładali swoją porcję zniewag.


III. Miejsce w szeregu

Rzecz jasna, powyższe nie wynika z jakichś sadystycznych zapędów USA oraz Izraela, a już z pewnością nie z ignorancji sekretarza Mike'a Pompeo czy Andrei Mitchell. Jest to precyzyjne i dosadne pokazanie nam miejsca w szeregu. Benjamin Netanjahu ni mniej, ni więcej, tylko wysadził w powietrze wynegocjowane pod czujnym okiem Mossadu wspólne oświadczenie historyczne premierów Polski i Izraela z czerwca 2018. Takie są skutki naszej rejterady w sprawie nowelizacji Ustawy o IPN. Swoją drogą, w udzielonym jeszcze przed warszawską konferencją wywiadzie dla tygodnika „Sieci” Jarosław Kaczyński polsko-izraelską deklarację nazwał „naszym naprawdę ogromnym sukcesem, co niektórzy w końcu zaczynają doceniać” - dziś brzmi to, niczym ponury żart.

Z kolei Amerykanie, którzy obecnie mają bodaj najbardziej prożydowską i proizraelską administrację w swojej historii jasno pokazali, że „ustawa 447” (JUST Act) będzie konsekwentnie realizowana. Tak się składa, że ustawa ta nakłada na Sekretarza Stanu obowiązek monitorowania postępów w jej realizacji – i jak widać, Mike Pompeo w pełni się do tego stosuje. To tyle, jeśli chodzi o zapewnienia, że „nikt nie będzie dyktował nam ustaw”. Nie oszukujmy się – ani zachowanie Pompeo, ani słowa Mitchell nie były przypadkiem. Jest to realizowana na zimno linia poniżania Polski na arenie międzynarodowej, która będzie kontynuowana dopóki nie zaczniemy płacić – zgodnie zresztą z zapowiedzią wygłoszoną przez Israela Singera w 1996 r. na zjeździe Światowego Kongresu Żydów („Jeżeli Polska nie spełni roszczeń Żydów, będzie publicznie atakowana i upokarzana na forum międzynarodowym”). Tak się załatwia wymuszenia rozbójnicze. Na domiar złego, obecny rząd pod naciskiem „holocaust industry” wyrzucił do kosza ustawę reprywatyzacyjną Patryka Jakiego, co musiało zostać odebrane, jako kolejny przejaw naszej słabości.

Cóż, trudno się Amerykanom dziwić, skoro do tej pory nie wykazywaliśmy we wzajemnych relacjach nawet śladu asertywności. Symptomatyczne są tu nasze reakcje na impertynenckie wyskoki ambasador Mosbacher, zachowującej się niczym nadzorca zamorskiej kolonii. Przypomnijmy, że prócz skandalicznego listu do premiera Morawieckiego i obrony TVN-u, pańcia ta zasłynęła agresywnym lobbyingiem na rzecz podatkowego uprzywilejowania amerykańskich firm, dopuszczenia na polski rynek Ubera, wpisania produktów amerykańskich firm farmaceutycznych na listę leków refundowanych, przekazania dokumentów IPN do Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie i żądaniem wglądu do interesujących ją projektów ustaw. Wszystko zaś w atmosferze szantażu i pod groźbą „pogorszenia stosunków”. Pompeo poszedł po prostu o krok dalej.


IV. Antyirański cyrk

Wracając do samej konferencji bliskowschodniej. Zgodnie z przewidywaniami, był to faktycznie „antyirański cyrk”, na którym możemy tylko stracić. Padły jednoznacznie agresywne wypowiedzi przedstawicieli USA i Izraela, dla których szczyt stał się okazją do zmontowania antyirańskiej koalicji – i taki też był jego jedyny cel. Wprost mówiono o „konfrontacji” („Nie można osiągnąć stabilności na Bliskim Wschodzie bez skonfrontowania się z Iranem” – M. Pompeo), czy wręcz „wojnie”, wskazując Iran jako jedyną przyczynę „zagrożenia dla pokoju i bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie” (M. Pence, B. Netanjahu). Jako formalny gospodarz nie mieliśmy na tę konfrontacyjną retorykę najmniejszego wpływu. Pod naciskiem znalazły się tu przybyłe kraje regionu (Arabia Saudyjska, Bahrajn, Izrael, Jemen, Jordania, Kuwejt, Maroko, Oman, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Egipt, Tunezja). Fakt, przynajmniej dla części z nich wzrost lokalnej potęgi Iranu rzeczywiście może być niebezpieczny – ale co nam do tego? Po co był nam potrzebny ten antyirański sabat? Jakie mieliśmy z Iranem kwestie sporne, by angażować się w tę hecę? No i najważniejsze pytanie – czy szczyt miał na celu wywarcie jedynie politycznej presji na reżim ajatollahów, czy też obserwowaliśmy przygotowania do wojny? Jeżeli to drugie, wówczas należy powiedzieć jasno – to nie jest nasza wojna i nie nasz interes. Choćby dlatego, że taka wojna jest nie do wygrania – tu zachodzi jednak obawa, że USA i Izraelowi wystarczy tylko rozwalenie Iranu na podobieństwo Iraku. Konsekwencje, w postaci kolejnej wielomilionowej fali migrantów, spadną zaś na Europę – w tym również i na nas.

Na powyższe nakładają się kwestie gospodarcze – wspomniane na wstępie porozumienie nuklearne z Iranem sprowadzało się bowiem do prostego mechanizmu: Iran w zamian za ograniczenie swych atomowych ambicji zyskiwał możliwość handlu ze światem i wyrwania się z międzynarodowej izolacji. Tymczasem Donald Trump zagroził sankcjami państwom, które wbrew USA robiłyby interesy z Iranem, na co Unia Europejska zareagowała zapowiedzią stworzenia alternatywnego systemu rozliczeń międzynarodowych wobec kontrolowanego przez Amerykanów SWIFT (w ubiegłym roku SWIFT pod amerykańskim naciskiem odłączył irańskie banki). Tu warto dodać, że Stany Zjednoczone sankcje te traktują dość wybiórczo i udzielają niektórym krajom (np. Irakowi) swoistych „koncesji” na kupno irańskich surowców. Pytanie retoryczne - czy Polska przy okazji przygotowań do szczytu o taką zgodę w ogóle się starała, czy też przyjęliśmy amerykańską inicjatywę bez zbędnych pytań, zadowalając się poklepywaniem po plecach i możliwością napawania się kolejnym „dyplomatycznym sukcesem”? A tak się składa, że irańska ropa by się nam przydała w kontekście surowcowego uzależnienia od Rosji. Jeśli więc podnoszone jest, że i tak nie mamy na Bliskim Wschodzie poważnych interesów, to odpowiedź na takie dictum brzmi – owszem, ale moglibyśmy mieć.

Dziś oczywiście próżno już o tym marzyć – zgodziliśmy się na firmowanie własną twarzą antyirańskiej hecy za darmo, relacje z Teheranem mamy zabagnione na długie lata i nawet gdyby USA w przypływie wspaniałomyślności zezwoliły nam łaskawie na handel z Iranem, to trudno liczyć na przychylność perskiego rządu. Ot, kolejny interes, który złożyliśmy na ołtarzu „bezalternatywnego sojuszu”.


V. Kartoflana kolonia

No właśnie, na koniec kilka słów o istocie stosunków polsko-amerykańskich. Z pewnością nie jest to sojusz. Jest to relacja lokajsko-wasalna w której zgadzamy się na wszystko, mamieni wizją „Fortu Trump” i budowania pod amerykańskim patronatem potęgi Trójmorza. Dziś można już chyba postawić tezę, że żaden „Fort Trump” w Polsce nie powstanie – bo i po co, skoro Waszyngton i tak dostaje od nas cokolwiek zażąda za darmo? Zwiększenie amerykańskiego kontyngentu próbowała nam obiecać ambasador Mosbacher (bo co jej szkodzi), ale z miejsca spotkała się ze stanowczym dementi Pentagonu. „Fort Trump” to marchewka zawieszona na sznurku (podobnie jak obietnica zniesienia wiz), byśmy bez szemrania szli tam, gdzie nas prowadzą. Natomiast do Trójmorza weszły sobie właśnie w najlepsze Niemcy, stawiając pod znakiem zapytania sens całego przedsięwzięcia. Przecież Stany Zjednoczone nawet nie miały gdzie zorganizować tej swojej konferencji – Europa Zachodnia jest przeciw nim, do Izraela i Waszyngtonu kraje arabskie by nie pojechały – a my, widząc to, nawet nie próbowaliśmy się targować. I tak ze wszystkim - podżyrowujemy w ciemno amerykańską politykę, pozwalamy się traktować czysto instrumentalnie i kupujemy za horrendalne pieniądze jakiś odpalany nam z łaski w śladowych ilościach szmelc bojowy bez transferu technologii i offsetu – z którego na dodatek nie możemy samodzielnie skorzystać, bo Amerykanie trzymają łapę na kodach. Teraz natomiast usłyszeliśmy, że mamy zerwać jakiekolwiek bardziej istotne relacje gospodarcze z Chinami. Jeżeli to ma być strategiczny sojusz, to ja dziękuję... może lepiej nie mieć żadnych sojuszy...

Sami zagnaliśmy się jednowymiarową polityką do kąta. A za „bezalternatywny sojusz” się płaci – i jego cena będzie wciąż rosła. Nie dostrzegamy przy tym, że USA dawno już przestały być państwem obliczalnym, ze stałymi priorytetami – a co za tym idzie, nie są wiarygodnym sojusznikiem, czy „opiekunem”. Dzieje się tak dlatego, że Ameryka słabnie - coraz dotkliwiej odczuwa syndrom „krótkiej kołdry” i zwyczajnie nie jest w stanie kontrolować przestrzeni od Europy do Pacyfiku. W pewnym momencie musi któryś z tych frontów odpuścić, by skoncentrować siły gdzie indziej. Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze w momencie amerykańsko-rosyjskiego „resetu” wdrożonego przez tandem Barack Obama – Hillary Clinton, który na lata zepchnął nas do statusu niemiecko-rosyjskiego kondominium. I tak obijamy się w zaklętym trójkącie między „rusem, prusem a jankesem” w zależności od bieżącego układu zewnętrznych sił, wciąż niezdolni do prowadzenia dojrzałej, wielowektorowej polityki i wybicia się na podmiotowość. Póki co, Ameryka potrzebuje nas w charakterze zaplecza dla ukraińskiego frontu oraz do dyscyplinowania Niemiec i Rosji. My zaś nie tylko nie potrafimy tego wykorzystać, ale nie mamy też planu „B” gdy Waszyngton znów „przestawi wajchę”.

Obecnie, w relacjach z USA zachowujemy się jak Ignacy Rzecki z „Lalki” ślepo wierzący w bonapartyzm – z tym, że to, co u starego subiekta było nieszkodliwym dziwactwem, my podnieśliśmy do rangi racji stanu. Skończy się tak, że pójdziemy na wojnę z Iranem, zapłacimy Żydom 300 mld. dolarów – a prezes Kaczyński ogłosi kolejny „wielki sukces”. Na koniec zaś Amerykanie, gdy zmienią im się cele, zrobią kolejny „reset” i zostaniemy sami, niczym w tej chwili Kurdowie po wycofaniu się Waszyngtonu z Syrii. Mówiąc klasykiem – skazaliśmy się na „robienie laski” za mgliste obietnice i mrzonki. Warto tylko pamiętać, że postępując w ten sposób można co najwyżej skończyć w rynsztoku.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Mosbacher – go home!

Sojusznik czy wasal?

Czy Polskę stać na podmiotowość?

Polska-USA: zaufanie traci się tylko raz


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 04 (Marzec 2019)

Niemcy – pacyfizm czy kamuflaż?

Gdy zajdzie taka potrzeba, Niemcy będą w stanie przekierować produkcję na potrzeby Bundeswehry i w krótkim czasie gruntownie ją doposażyć – ba, nawet uzbroić po zęby.


Sztokholmski Instytut Badań nad Pokojem (SIPRI) opublikował doroczny raport poświęcony światowemu handlowi bronią. Zaskoczenia nie ma – prym dzierżą Stany Zjednoczone, które zwiększyły swój udział w rynku z 30 proc. (lata 2009-2013) do 36 proc. (lata 2014-2018). Wiceliderem pozostaje Rosja – lecz ze spadkiem w analogicznym okresie aż o 17 proc. Wzrosty i to dwucyfrowe zanotowały natomiast Francja (43 proc.) i Niemcy (13 proc.). Udział tej dwójki w światowym eksporcie broni to obecnie odpowiednio 6,8 i 6,4 proc. Pierwszą piątkę zamykają Chiny z udziałem 5,2 proc. (gwoli wyjaśnienia – SIPRI analizuje ilość sprzedawanego sprzętu bojowego, nie jego wartość).

I właśnie Niemcom chciałbym tu poświęcić chwilę uwagi, bowiem mamy w ich przypadku do czynienia z sytuacją paradoksalną – z jednej strony posiadają zaawansowany przemysł zbrojeniowy, z drugiej zaś wg powtarzających się doniesień Bundeswehra znajduje się w opłakanym stanie. Pod koniec stycznia br. ukazał się raport pełnomocnika Bundestagu ds. sił zbrojnych Hansa-Petera Bartelsa i wyłania się z niego obraz nędzy i rozpaczy. Do służby nie jest zdolny żaden z sześciu niemieckich okrętów podwodnych – przyczyną są usterki i ciągnące się remonty, na co wpływ ma brak części zamiennych. Podobnie rzecz się ma z obydwoma tankowcami, unieruchomionymi wskutek awarii układów napędowych. W lotnictwie jest niewiele lepiej – przykładowo, „na chodzie” pod koniec 2018 r. było zaledwie 20 proc. z 68 helikopterów bojowych Tiger i 30 proc. ze 136 myśliwców Eurofighter. Doszło nawet do tego, że transport powietrzny niemieckiego kontyngentu w Afganistanie musiały obsługiwać wynajęte śmigłowce cywilne. W przypadku wojsk pancernych, do służby nadawała się mniej niż połowa spośród 244 czołgów Leopard. Z pozostałymi rodzajami broni rzecz się ma podobnie. Słowem, Bundeswehra dysponuje teoretycznie nowoczesnym sprzętem, którego nie jest w stanie utrzymać.

I tak ze wszystkim – niedobory dotykają każdej dziedziny wyposażenia. Inspekcja przeprowadzona w kontyngencie stacjonującym na Litwie w ramach szpicy NATO wykazała, że żołnierze nie mają radiostacji i zmuszeni są (ku uciesze rosyjskiego wywiadu) do używania zwykłych telefonów komórkowych. Do anegdoty przeszła kompromitacja z karabinkami HK G36, które miały stanowić podstawowe uzbrojenie żołnierzy – okazało się, że błyskawicznie się przegrzewają, tracą celność i nie nadają się do walki. Poszły w całości na złom. Na powyższe nakładają się braki kadrowe, biurokracja i chroniczne niedofinansowanie – przy czym Niemcy wzbraniają się jak mogą przed zwiększeniem wydatków do wymaganych przez NATO 2 proc. PKB, co notorycznie wypomina im Donald Trump.

Co z tego galimatiasu wynika? Otóż ośmielę się zasugerować, że Niemcy obecnie wolą produkować na eksport (nabywcy jakoś się nie skarżą na jakość towaru), bo to przynosi zyski. Co więcej, utrzymują czwartą pozycję, mimo determinowanych zbrodniczą przeszłością samoograniczeń eksportu – co daje pewne pojęcie o potencjale ich „mocy przerobowych”. Mogą sobie pozwolić na taki komfort, bo w kwestii bezpieczeństwa jadą na gapę, chronieni przez USA. Ale, gdy zajdzie taka potrzeba, będą w stanie przekierować produkcję na potrzeby Bundeswehry i w krótkim czasie gruntownie ją doposażyć – ba, nawet uzbroić po zęby, tym bardziej, że w odróżnieniu np. od Polski, nie są uzależnieni od importu broni. A kiedy zajdzie potrzeba? Cóż, chociażby wtedy, gdy ostatecznie zostanie „klepnięta” decyzja o powołaniu europejskich sił zbrojnych, do czego nawołuje francuski prezydent Emmanuel Macron przy entuzjastycznym poparciu Angeli Merkel twierdzącej, że Europa potrzebuje własnej armii z prawdziwego zdarzenia. W takim przypadku można iść o zakład, że Niemcy nie dopuszczą, by jakikolwiek inny kraj, z Francją włącznie, stał się główną siłą zbrojną w Europie. Byłoby to wbrew logice całej ich dotychczasowej hegemonistycznej polityki – w tym postulatu, by „Unia Europejska” zajęła miejsce Francji jako stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ.

Dla nas taka perspektywa oznaczałaby, że za Odrą nagle wyrośnie nowa potęga militarna, co dedykuję wszystkim naszym politykom patrzącym przychylnie na projekt euro-armii. Wyobraźmy sobie naszą pozycję przetargową w przypadku konfliktu z Brukselą zdominowaną przez Berlin nie tylko politycznie i gospodarczo lecz również wojskowo – kto wówczas powstrzyma np. „misję pokojową” mającą przywrócić w Polsce „demokrację” i „praworządność” w duchu nowej „doktryny Breżniewa”? Wprawdzie niemieckie społeczeństwo słynie dziś ze swego żarliwego pacyfizmu – lecz równie słynna jest jego dyscyplina i szacunek dla władzy. Zatem można się obawiać, że jeśli władza każe przestawić się z trybu „pacyfizm” na historycznie bardziej dla Niemców naturalny tryb „militaryzm”, to nie trzeba będzie tego dwa razy powtarzać. W tym kontekście zupełnie nowego znaczenia nabiera słynne wezwanie kanclerz Merkel, by państwa narodowe były gotowe do zrzeczenia się suwerenności, nieprawdaż?


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 11 (15-21.03.2019)