wtorek, 11 grudnia 2018

Mosbacher – go home!

Dobrze byłoby, gdyby ktoś w Departamencie Stanu poszedł po rozum do głowy i zabrał stąd tę babę, przysyłając kogoś bardziej ogarniętego.

I. Dziewucha z Indiany

Ha, kiedy kilka miesięcy temu media podały, że Donald Trump przysyła nam tu swoją protegowaną Georgette Mosbacher w roli ambasadora, napisałem w „Pod-Grzybkach”, że to krok dyscyplinujący (wówczas w kontekście awantury wokół nowelizacji ustawy o IPN), a sama Mosbacherowa wygląda jakby urwała się z planu „Dynastii” i jeśli zacznie intrygować tutaj niczym Alexis, to marny nasz los. Mówiąc Michalkiewiczem - „proroctwa mnie wspierały”, co zresztą nie jest szczególnym osiągnięciem, bo wystarczyło się choćby pobieżnie zapoznać z jej biografią, a zwłaszcza zobaczyć kilka zdjęć, by zorientować się co to za ziółko. Urodziła się w 1947 r. jako Georgette Paulsin w Highland w stanie Indiana – klasycznej, amerykańskiej dziurze pośrodku niczego. Dzisiaj Highland liczy sobie nieco ponad 23 tys. mieszkańców, więc można sobie wyobrazić, jakim, z przeproszeniem, zadupiem musiało być w latach dzieciństwa naszej Żorżetki. Jak podaje Wiki, ojciec małej Paulsin zginął w wypadku samochodowym, matka musiała więc pójść do pracy, a przyszła ambasador w wieku 7 lat opiekowała się młodszym rodzeństwem. O ile nie jest to legenda o „trudnym dzieciństwie” spreparowana na potrzeby wizerunkowe w stylu „od pucybuta do milionera”, to można założyć, że w domu się nie przelewało. Nic więc dziwnego, że młoda, ambitna pannica poprzysięgła sobie, że za wszelką cenę wyrwie się z tej pipidówy i nigdy więcej tam nie wróci. Świadczy o tym cała jej kariera, wraz z kolejnymi, starannie dobieranymi mężami: biznesmenami Robertem Muirem, George’em Barriem i wreszcie Robertem Mosbacherem (prezesem Mosbacher Energy i sekretarzem handlu u George'a Busha seniora), po którym (rozwód w 1998) zostawiła sobie obecne nazwisko.

Przy tym wszystkim jednak, mimo zdobycia wykształcenia na stanowym uniwersytecie i przebojowego przedarcia się do amerykańskiego establishmentu biznesowo-politycznego, pozostała tym, kim była: prostą dziewuchą z Indiany z gustem rozkojarzonej sroki, rozmiłowaną w blichtrze rodem z rozgrywających się w „wyższych sferach” telenowel, nade wszystko zaś – nadrabiającą rozmaite deficyty tupetem, bezczelnością i życiowym cwaniactwem. Owocem tego jest dzisiejsze oblicze naszej słodkiej Żorżetki – wybotoksowanej dzidzi-piernik, od której na kilometr jedzie nowobogacką, parweniuszowską tandetą.


II. Nasza słodka Żorżetka

Z takim to dobrodziejstwem inwentarza objawiła się nam nowa pani ambasador, skierowana tutaj za zasługi (czyli za sprawne zbieranie kasy na kampanię Trumpa). Trzeba bowiem wiedzieć, że tego typu stanowiska w USA dzielą się na dwie kategorie: jedne (zwłaszcza w trudnych, zapalnych punktach świata) obsadzane są przez profesjonalnych dyplomatów, a prócz tego jest pula placówek na które wysyła się „zaprzyjaźnionych biznesmenów”, którzy chcą mieć w CV nobilitującą pozycję „dyplomata”. Z reguły dotyczy to najhojniejszych darczyńców danej partii – czyli, mówiąc wprost, fotel ambasadora można sobie kupić. Nietrudno się domyślić, z jakiego rozdzielnika przysłano do Polski naszą słodką Żorżetkę.

A Żorżetka, jak to Żorżetka – zero doświadczenia w dyplomacji i, co równie ważne, zero wiedzy o Polsce. Po kilku miesiącach widać wyraźnie, że przed objęciem funkcji w najbardziej przyjaznym wobec USA kraju Europy nie tylko nie odrobiła pracy domowej, ale też nie ma zamiaru czegokolwiek się uczyć już tu, na miejscu. Najprawdopodobniej uznała, że przysłano ją do klasycznego bantustanu i braki kompetencyjne (oraz, co tu ukrywać, intelektualne), zamaskuje tym, co wywindowało ją na szczyty w Ameryce – arogancją i wyszczekaniem, okraszonymi zdawkowymi komplementami. Jej chyba naprawdę się wydaje, że szczytem polskich aspiracji jest zniesienie wiz (czym nie omieszkała zaszantażować posłów z polsko-amerykańskiej grupy parlamentarnej podczas słynnego spotkania w Sejmie), a Lech „Waleza” pozostaje niekwestionowaną ikoną „walki o niepodległość”. Oferta jaką nam przedstawia jest prosta: jak będziecie posłuszni, to może zniesiemy wizy dla tych waszych wschodnioeuropejskich Hotentotów. Innymi słowy, weszła w rolę nie tyle ambasadora, co namiestnika – albo wysłannika centrali mającego podnieść efektywność zamorskiej filii globalnego koncernu. I tak też sobie poczyna – sztorcując i dyscyplinując na wszelkie możliwe sposoby polskich „podwładnych”. Jej poprzednicy wprawdzie również sobie na to pozwalali – chociażby Paul W. Jones, który zagroził pogorszeniem stosunków, jeśli dopuścimy Chińczyków do budowy kanału Odra-Wisła – lecz stały za tym przynajmniej jakieś względy geopolityczne, natomiast Mosbacherowa poczuła się nie tyle wysłanniczką amerykańskiego państwa, ile reprezentantką partykularnych interesów tamtejszego biznesu.

Jak wiemy, zaczęła od tego, że w swoim niepowtarzalnym stylu jęła wzywać na dywanik urzędników pracujących nad zmianami podatku CIT, żądając by wprowadzili zapisy uprzywilejowujące amerykańskie firmy, co już stanowiło skandal sam w sobie. Jednak jej oczkiem w głowie stała się stacja TVN należąca do koncernu Discovery Communications, z którego szefem, Davidem Zaslavem, jest od lat zaprzyjaźniona. Podczas sejmowego spotkania, przypominającego instruktaż dla podkomendnych, twardo oznajmiła, że Kongres „nie będzie tolerował” zamachu na „wolność słowa”, ponadto zażyczyła sobie stałego wglądu w interesujące ją projekty legislacyjne, by „wiedzieć nad czym pracujemy”. Przywołała przy tej okazji sprawę art. 55a Ustawy o IPN, który określiła mianem „holocaust law”. Kontekst był ewidentny – mamy „konsultować” nasze projekty z panią ambasador i przedstawiać je do wstępnego zatwierdzenia, inaczej będzie niedobrze.

Jeszcze nie przebrzmiały echa tego skandalu, kiedy wybuchł następny – oto nasza Żorżetka ze swym charakterystycznym wdziękiem wysłała utrzymany w ultymatywnym tonie list do premiera Morawieckiego, w którym obcesowo pouczyła polski rząd co wolno, a czego nie wolno mówić o stacji TVN i jej dziennikarzach, grożąc, iż Stany Zjednoczone „nie będą tolerowały” krytycznych uwag oraz podważania rzetelności TVN-u. W przeciwnym wypadku pani Żorżetka się pogniewa, tupnie nóżką i nie załatwi nam zniesienia wiz.


III. Śmierć frajerom!

Postępowanie Georgette Mosbacher jest oczywiście niedopuszczalne i nie mieści się w żadnych standardach – nie tylko dyplomatycznych, lecz nawet elementarnego dobrego wychowania. Daje się tu wyczuć ten typowy rys bezwzględnego chama, który wyszarpał od życia swoją obecną pozycję – a że się sprawdziło, więc będzie postępował tak nadal, przynajmniej dopóki nie trafi na kogoś silniejszego, wobec kogo opłaca się być miłym. Problem w tym, że sami, niestety, daliśmy powody, by nas tak traktować. Opuszczając Waszyngton Mosbacher musiała usłyszeć, że Polacy, jeśli ich tylko przycisnąć, godzą się na wszystko. Może trochę pokrzyczą, ale gdy przychodzi co do czego (np. gdy postraszy się ich „pogorszeniem relacji” i „narażeniem na szwank strategicznego sojuszu”), to pokornieją i robią czego się od nich zażąda. O sprawie chińskiej inwestycji w kanał Odra-Wisła już wspominałem. Ale przecież w tym roku, jeszcze przed przybyciem Żorżetki, pod naciskiem amerykańskiej ambasady cofnęliśmy karę dla TVN-u nałożoną za skandaliczne relacjonowanie „ciamajdanu”, a przede wszystkim – w podskokach wycofaliśmy się z nowelizacji ustawy o IPN. Takie rzeczy nie pozostają bez konsekwencji, a Mosbacherowa wyciągnęła z tego oczywiste wnioski – że będzie miała do czynienia z mięczakami i trzeba nas tylko nieco przydusić. Idealnie wpasowuje się to zresztą w jej charakter i życiową dewizę, którą można streścić jako „śmierć frajerom!”.

Pisałem to już tyle razy, że aż głupio powtarzać, ale cóż... Brak dywersyfikacji naszej polityki, stawianie wszystko na jedną kartę, zwyczajnie musiało skończyć się tym, że „strategiczny sojusz” stał się synonimem wasalizacji i uczynienia nas protektoratem – a to, pod czyją kuratelą w danej chwili się znajdujemy, zależy wyłącznie od bieżącego układu sił, w najmniejszym zaś stopniu od nas samych. Nie ma strategicznych sojuszy dla słabych – a tym bardziej dla głupców. Co więcej, za ten podległy status przychodzi nam płacić coraz wyższą cenę – w przypadku relacji z USA jest to opłata „za ochronę”, co jako żywo coraz bardziej przypomina stary, poczciwy rekiet. Obcesowość Mosbacher jedynie tę zależność uwidoczniła z całą wyrazistością, odarła z pozorów „partnerstwa”.

Ale i Amerykanie mogą się na takim traktowaniu przejechać – dotąd byli bowiem silni nad Wisłą mocą społecznych sympatii, będących ewenementem na europejską skalę. To może wkrótce się skończyć. Dlatego dobrze byłoby, gdyby ktoś w Departamencie Stanu poszedł po rozum do głowy i zabrał stąd tę babę, przysyłając kogoś bardziej ogarniętego. Warto również przesłać Trumpowi kolaż z przetłumaczonymi na angielski co lepszymi „kawałkami” TVN-u na jego temat – może amerykański prezydent, który słynie z braku cierpliwości do „fake-mediów” uświadomi sobie, kogo broni jego faworyta. Krótko mówiąc – Mosbacher go home!

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Repolonizacji mediów nie będzie


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 23 (05-18.12.2018)

2 komentarze:

  1. To jest mechanizm wielu kobiet:Subiektywne oczyszczenie się swojej drogi do kariery.Po wielu latach,gdy kariera rozwinęła się,dochodzą do przekonania,że wszystko co osiągneły mają dzięki talentowi i ciężkiej pracy.Ale jak w tej bajce pomieścić niegdysiejsze pójście do łóżka.Często zaczynają ten wyrachowany seks sprowadzać do gwałtu niemającego wpływu na przyszłą karierę

    OdpowiedzUsuń
  2. 34 yrs old Speech Pathologist Thomasina Hanna, hailing from Saint-Jovite enjoys watching movies like Catch .44 and Tai chi. Took a trip to Lagoons of New Caledonia: Reef Diversity and Associated Ecosystems and drives a Land Cruiser. znajdz to

    OdpowiedzUsuń