niedziela, 30 września 2018

Dziwne interesy Jonny'ego D.

Wyobraźmy sobie, że w miejsce Danielsa podobną pozycję w aparacie władzy osiąga jakiś lobbysta z Rosji.

Ostatnio znów zrobiło się głośno o Jonnym Danielsie – urodzonym w Wlk. Brytanii 32-letnim Izraelczyku, a przy tym dość tajemniczym aktywiście i PR-owcu brylującym na rządowych salonach. Trzeba przyznać, że jego kariera w Polsce jest doprawdy oszałamiająca – na przełomie 2013/2014 r. nikomu nieznany młodzieniec, były spadochroniarz Sił Obronnych Izraela w stopniu sierżanta sztabowego, zaliczył „wielkie wejście” jako prezes małej fundacji „From the Depths” organizującej wizytę przedstawicieli Knesetu w 69. rocznicę wyzwolenia obozu w Auschwitz. Po objęciu w Polsce władzy przez PiS, Daniels w krótkim czasie stał się postacią publiczną i stałym bywalcem w otoczeniu najważniejszych polityków obozu rządzącego, działającym głównie na rzecz umocnienia relacji polsko-izraelskich. Obecnie każdy zna Danielsa, a i Daniels zna każdego, kogo warto znać.

I właśnie ten błyskawiczny awans stał się przyczyną licznych kontrowersji. Rzecz w tym, że tak naprawdę o Danielsie niewiele wiadomo, a sam zainteresowany nie kwapi się, mówiąc delikatnie, z udzielaniem bliższych informacji na swój temat. Na oficjalnej stronie fundacji „From the Depths” brak jakiegokolwiek adresu siedziby (podany jest jedynie mail), choć prowadzi ona działalność w Wlk. Brytanii i USA. Oddział polski mieści się w Warszawie przy ul. Koszykowej 10/4 – w budynku w którym znajdują się biura poselskie Mariusza Błaszczaka, Mariusza Kamińskiego, Adama Kwiatkowskiego i zarząd okręgów 19-20 PiS. W maju 2018 r. warszawskie biuro otworzyła również filia firmy Jonny Daniels PR (JDPR). I tu znów podobna historia: strona internetowa JDPR wypełniona jest kompletnym pustosłowiem – zupełnie jakby firmie nie zależało na pozyskaniu klientów. W przypadku obu podmiotów reprezentowanych przez Jonny Danielsa brak danych odnośnie źródeł finansowania, sponsorów, sprawozdań finansowych. Co więcej, każdorazowo pytania dotyczące powyższych kwestii, jak też przeszłości PR-owca, zadawane np. za pośrednictwem mediów społecznościowych spotykają się z milczeniem, bądź... banowaniem ciekawskich.

Ostatnio trud pozbierania okruchów informacji zadał sobie Łukasz Bugajski, przedstawiający się jako ekspert od bezpieczeństwa prowadzący Kancelarię Bezpieczeństwa PRIVA i zajmujący się „szeroko pojętym sektorem służb specjalnych”. Hmm, o p. Bugajskim wiadomo chyba jeszcze mniej, niż o Danielsie lecz sam dwuczęściowy raport pt. „Kim jest Jonny Daniels?” stanowi całkiem ciekawe kompendium medialnych doniesień na temat naszego bohatera. I tu zaczyna się znamienna sekwencja wydarzeń: tuż po opublikowaniu raportu w krótkim odstępie czasu z jednej strony pocięto opony w samochodzie Danielsa, z drugiej zaś – cztery spółki skarbu państwa zerwały współpracę z kancelarią Bugajskiego, podobnie jak Danielsowi przebito mu opony, a na koniec spalono samochód.

Przyznają Państwo, że wszystko to jest cokolwiek dziwne. Mamy człowieka znikąd, który wszedł na szczyty państwowego aparatu nie piastując oficjalnie żadnej funkcji – i człowiek ten znajduje się pod niespotykaną ochroną, również medialną. Na dobrą sprawę nie wiadomo, ile jest prawdy w opowieściach o jego rozbudowanych, światowych kontaktach – i czy przypadkiem nie jest tak, że znaczna część owych kontaktów jest efektem jego uzyskanej niedawno pozycji w Polsce. Wiadomo, że wbrew temu, co twierdzi, bynajmniej nie został zaliczony do „100 najbardziej wpływowych Żydów na świecie” przez magazyn „Algemeiner”. Jak ustalił dziennikarz Wojciech Mucha, jest to tygodnik ukazujący się w nakładzie 23 tys. egzemplarzy i podaje on jedynie coroczny ranking „100 osób, które pozytywnie wpływają na żydowskie życie” - a to całkiem coś innego, niż postawienie się obok, dajmy na to, Sorosa.

Symboliczny dla aktywności Jonny Danielsa jest jego udział w wizycie wicepremiera Glińskiego i prezesa LOT-u w Singapurze (15.05.2018), inaugurującej otwarcie połączenia lotniczego z Warszawą. Nie wiadomo, czy był tam „prywatnie”, czy jako przedstawiciel JDPR – i generalnie, czy świadczy usługi LOT-owi jako osoba fizyczna, czy firma. Nie wiadomo w jakim charakterze udziela się w polskiej polityce zagranicznej, czy został sprawdzony pod kątem kontrwywiadowczym, na jakiej zasadzie ma wstęp do wszystkich najwyższych gabinetów w państwie. Słowem, nie wiadomo nic. Sam Daniels twierdzi, że za swą działalność nie pobiera wynagrodzenia od państwa polskiego, co nasuwa pytanie, czy ewentualne profity od LOT-u (i być może innych państwowych przedsiębiorstw) nie są ukrytą formą gratyfikacji. Ale skoro tak, to po co ta cała ciuciubabka? Czy nie byłoby bardziej transparentnie, gdyby MSZ oficjalnie wynajęło firmę Danielsa do świadczenia usług PR-owskich i lobbyingowych? Najwyraźniej jednak nie chce tego sam Daniels – i kto wie, czy właśnie to nie jest najbardziej niepokojące. Wystarczy zadać sobie pytanie: czy nad tego typu sytuacją przeszlibyśmy do porządku dziennego, gdyby w miejsce Danielsa podobną pozycję w aparacie władzy osiągnął np. jakiś lobbysta z Rosji?


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Jonny Daniels – sztukmistrz z Izraela


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 38 (28.09-04.10.2018)

Jonny Daniels – sztukmistrz z Izraela

Kreując Danielsa na naszego przedstawiciela na arenie międzynarodowej sprawiliśmy, że cała nasza polityka wizerunkowa, wisi na jednym włosku – dobrej woli pana sierżanta.

I. Spadochroniarz z Tel-Avivu

Postacią Jonathana Danielsa zainteresowałem się po raz pierwszy w związku z wyjazdową sesją Knesetu, do której miało dojść w Auschwitz 27.01.2014 w 69. rocznicę wyzwolenia obozu. Ostatecznie skończyło się na kilkudziesięcioosobowej delegacji izraelskich deputowanych i ministrów, do oficjalnego spotkania międzyparlamentarnego doszło zaś nieco później tego samego dnia na Wawelu. Jednakże, przyglądając się sprawie nieco bliżej, ze zdumieniem odkryłem, że za tą bezprecedensową wizytą nie stoją rządy obu państw, lecz... bliżej nieznany osobnik nazwiskiem Jonny Daniels zawiadujący fundacją „From The Depths”. Wtedy można było jeszcze na oficjalnej stronie fundacji przeczytać skrócony biogram samego Danielsa (byłego spadochroniarza w stopniu sierżanta sztabowego, a później współpracownika wielu prominentnych osób publicznych w Izraelu, obracającego się na styku polityki, biznesu i wojska), jak i czołowych postaci firmujących „From the Depths”, takich jak Szewach Weiss, Dalia Itzik (była izraelska minister wielu resortów i przewodnicząca Knesetu) czy prominentni dyplomaci i prawnicy. Dziś na stronie organizacji Danielsa próżno tego typu informacji szukać.

Jonny Daniels już w tamtym okresie dał się poznać jako postać dość śliska i racząca publiczność najróżniejszymi wersjami co do okoliczności swego nagłego zaangażowania w Polsce. Raz twierdził, że wpadł na pomysł wizyty Knesetu pół roku wcześniej, podczas krakowskiego Festiwalu Kultury Żydowskiej, by innym razem przekonywać, że organizacja wizyty zajęła mu... 10 lat (szczególne, bowiem Daniels miał wtedy 27 lat, więc wychodziłoby, że przygotowaniami zajmował się już jako 17-latek). Charakterystyczne było również zaprzeczanie post factum, jakoby w Auschwitz planował „sesję wyjazdową” Knesetu (podczas gdy jeszcze w październiku 2013 sam mówił w wywiadzie dla PAP: „Będzie to wydarzenie bez precedensu - największe zagraniczne posiedzenie izraelskiego parlamentu), jak i zbywanie pytań o źródła finansowania imprezy (Daniels twierdził, że wszystko jest efektem oddolnego crowdfundingu, podczas gdy izraelski portal ynetnews.com podał, iż sponsorem był „anonimowy milioner ocalały z Holocaustu”). Przypominam te sprzeczności, bo pokazują one modus operandi sierżanta Danielsa, na który składają się manipulacje, sprzeczne wypowiedzi, przemilczenia i robienie wokół siebie dużo szumu połączone z unikaniem jakichkolwiek konkretów na swój temat.


II. Dyzma na salonach władzy

Biorąc powyższe pod uwagę, tym większym zaskoczeniem jest oszałamiająca kariera Jonny Danielsa w obecnej Polsce. Jak widać, zdolny sierżant potrafił sobie wydreptać dojścia nie tylko w rządzie PO, lecz również w PiS. Coraz więcej osób zadaje sobie pytanie, jakim cudem ten człowiek znikąd, z nader niejasną przeszłością (a mówiąc wprost – od którego na kilometr czuć Mossadem) stał się nagle wszechobecną postacią polskiego życia publicznego. Ma fotografie ze wszystkimi liczącymi się politykami obozu rządzącego, otwierają się przed nim drzwi politycznych gabinetów i medialnych salonów, organizuje szabasowe kolacyjki z udziałem wicepremierów rządu, zapala chanukowe świeczki z marszałkiem Senatu i prezydentem, organizuje premierowi spotkanie z przedstawicielami banku JP Morgan w Nowym Jorku, świadczy poprzez swoją firmę „Jonny Daniels PR” usługi piarowskie na rzecz państwowego przewoźnika LOT i leci u boku min. Glińskiego do Singapuru otwierać nowe połączenie lotnicze... Ba, nawiązuje nawet współpracę z o. Tadeuszem Rydzykiem i jako współorganizator konferencji „Pamięć i Nadzieja” „autoryzuje” ze strony żydowskiej kaplicę poświęconą Polakom ratującym Żydów. W tym ostatnim przypadku deal jest zrozumiały – o. Rydzyk pozbywa się odium „antysemity”, zaś Daniels zyskuje jeszcze szerszy dostęp do środowisk prawicowych i partii rządzącej.

Jednocześnie ten sam Daniels bardzo szybko wchodzi w buty surowego recenzenta polskiego życia publicznego. Z jednej strony dopieszcza nas miłymi wypowiedziami o Polsce, tudzież nadzwyczajnych relacjach łączących nas z Izraelem i środowiskami żydowskimi, z drugiej zaś potrafi bezpardonowo uderzyć – składa zawiadomienie do prokuratury po Marszu Niepodległości 2017 (krytykując przy okazji polski rząd za opieszałą reakcję na rzekome rasistowskie ekscesy), bierze na celownik środowiska narodowców żądając delegalizacji ONR, bezceremonialnie „polemizuje” m.in. z Grzegorzem Braunem czy Rafałem Ziemkiewiczem. Do historii przeszła jego wypowiedź o inicjatywie dr Ewy Kurek dot. wznowienia ekshumacji w Jedwabnem: „Nawet jeśli pod tą inicjatywą podpisze się 40 milionów osób, ekshumacja w Jedwabnem nie odbędzie się” (sam natomiast stał za ekshumacją odnalezionych w Dobrzyniu grobów przedwojennych Żydów). Jest również zdecydowanym krytykiem nowelizacji ustawy o IPN penalizującej kłamliwe obarczanie Polski odpowiedzialnością za zbrodnie III Rzeszy. Co więcej, otwarcie głosi swoistą asymetrię w podejściu do pamięci historycznej. W wywiadzie dla tygodnika „Sieci” stwierdza wprost, że Żydzi mają prawo mówić o polskiej granatowej policji, natomiast Polacy na temat policji żydowskiej w gettach powinni milczeć z uwagi na „żydowską wrażliwość”.


III. Wizerunek Polski w rękach pana sierżanta

Jonny Daniels uchodzi za człowieka wykonującego dla Polski dobrą robotę, poprawiającego nasz międzynarodowy wizerunek i relacje polsko-żydowskie. Cóż, ostatnia awantura wokół ustawy o IPN tego nie potwierdza, chyba, żeby przyjąć, iż ową „poprawą” była polska kapitulacja osłodzona wspólnym oświadczeniem Morawieckiego i Netanjahu – a wszystko w atmosferze tajnych narad w wiedeńskim ośrodku Mossadu. Na dodatek sam zainteresowany ani myśli ujawnić przed opinią publiczną źródeł finansowania swej fundacji, zasad na jakich prowadzi w Polsce interesy (choćby tego, ile zarabia na współpracy z LOT), nie mówiąc już o wyjaśnieniu różnych niejasnych aspektów ze swej przeszłości. Innymi słowy, człowiek, który urasta niemalże do roli „szarej eminencji” współkształtującej naszą politykę zagraniczną na tak wrażliwych odcinkach jak relacje z USA i Izraelem jest chodzącym zaprzeczeniem transparentności. Daniels znany jest również z tego, że blokuje na swych profilach na portalach społecznościowych każdego, kto ośmiela się zadawać mu niewygodne pytania. Również „Warszawska Gazeta” zwróciła się do niego z pytaniami dotyczącymi jego przeszłości i działalności w Polsce, na które, rzecz jasna, nie odpowiedział. Zarazem ma wokół siebie grono oddanych obrońców skupionych w wiodących mediach prawicowego mainstreamu, którzy wszelkie wątpliwości i głosy krytyki uciszają zgodnym jazgotem o „ruskiej agenturze”. Ostatnio, po ukazaniu się w internecie raportu Łukasza Bugajskiego „Kim jest Daniels?” (i skandalu z przebiciem opon w samochodzie Danielsa) z pomocną dłonią pośpieszył tygodnik „Sieci”, kreując swojego bohatera na ofiarę brudnych, politycznych rozgrywek.

Oczywiście, taka kariera sierżanta Danielsa nie byłaby możliwa bez osobistego przyzwolenia Jarosława Kaczyńskiego – i można się domyślać stojących za tym motywacji. Mając przeciw sobie świetnie zorganizowaną krajową i międzynarodową żydowską diasporę, Kaczyński zapewne uznał za konieczne stworzenie jakiejś przeciwwagi. Nie bez znaczenia jest również dający się odczuć po prawej stronie pewien kompleks przejawiający się pragnieniem, by przyjechał do Polski jakiś „dobry Żyd z ludzką twarzą” który powie, że nie jesteśmy antysemitami, współsprawcami Holocaustu - i generalnie, odda nam sprawiedliwość. I właśnie tę emocjonalną potrzebę obsługuje Jonny Daniels – na zmianę z dyscyplinowaniem nas, gdy zaczynamy zanadto podskakiwać. Efekt jest taki, że kreując Danielsa na naszego przedstawiciela na arenie międzynarodowej de facto uzależniliśmy się od niego i teraz cała nasza, pożal się Boże, polityka wizerunkowa, wisi na jednym włosku – dobrej woli pana sierżanta. A ten będzie ją wykazywał, dopóki będzie mu się to opłacało.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Knesset From the Depths

...i po Knesecie


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 39 (28.09-04.10.2018)

sobota, 29 września 2018

Europa w ogniu nienawiści

Rządy razem z lewackimi organizacjami „zaimportowały” muzułmański antysemityzm na nasz kontynent i odtąd Europa na własne życzenie stała się kolejnym polem wojny arabsko-żydowskiej.

I. Europejski teatr konfliktu bliskowschodniego

Taki obrazek. Mamy kwiecień 2018 r. Ulicami Berlina idzie dwóch młodych ludzi – studiujący w Niemczech Izraelczyk i jego miejscowy kolega. Obaj mają na głowie tradycyjne żydowskie jarmułki. Nagle zostają zaatakowani przez trzech napastników, jeden z nich zaczyna ich bić pasem z metalową klamrą – a wszystko przy wtórze rasistowskich wyzwisk. Jak się okazało, najbardziej agresywny z atakujących to 19-letni syryjski „uchodźca”, przybyły do Niemiec w 2015 r. Co ciekawe, napadnięty Żyd przyznał później, że nawet nie jest wyznawcą judaizmu, a jarmułkę założył tylko po to, by udowodnić swojemu koledze, że wbrew jego twierdzeniom po Berlinie można się bezpiecznie poruszać w żydowskim nakryciu głowy. Daleko nie zaszli.

Powyższa przygoda, to tylko jeden z setek incydentów do których dochodzi regularnie za naszą zachodnią granicą. Ich natężenia nie mogły dłużej ignorować nawet tamtejsze media i władze, do tej pory skrupulatnie chowające głowy w piasek. Zaczęto wręcz mówić o fali „nowego antysemityzmu” i - rzecz dotąd niespotykana – głośno artykułować jego muzułmańskie podłoże. Do tej pory bowiem grzech antysemityzmu przypisywany był wyłącznie tzw. skrajnej prawicy, do którego to worka wrzucano razem zarówno regularnych neonazistów, jak i ugrupowania „populistyczne” (a w istocie, jak podkreśla Daniel Pipes, cywilizacjonistyczne) w rodzaju AfD czy PEGIDY. Jednak prawda jest brutalna – gros antyżydowskich ataków jest dziełem nachodźców, szczególnie z ostatniego „naboru” będącego efektem polityki Angeli Merkel spod znaku „herzlich willkommen” („serdecznie witamy”) i „wir schaffen das!” („damy radę!”).

Tylko w 2017 r. niemiecka policja odnotowała 1453 przestępstwa o charakterze antysemickim, co się przekłada na cztery tego typu zajścia dziennie – a są to jedynie oficjalnie zgłoszone przypadki, „ciemna liczba” niezgłoszonych przestępstw pozostaje niewiadomą. Pewne pojęcie o skali problemu mogą dawać ustalenia berlińskiej organizacji RIAS, wg której w samej stolicy Niemiec w 2017 r. doszło do 947 antysemickich incydentów, co stanowi w porównaniu z rokiem 2016 wzrost o 60 proc. Do najbardziej spektakularnej manifestacji doszło 8 grudnia nieopodal Bramy Brandenburskiej w reakcji na uznanie przez Donalda Trumpa Jerozolimy stolicą Izraela. Palono izraelskie flagi, wznoszono okrzyki w rodzaju „zabić Żydów”. Podobne demonstracje powtórzyły się jeszcze 10. i 12. grudnia. Swoją rolę odgrywa tu oczywiście szowinistyczna polityka państwa izraelskiego, urządzającego Palestyńczykom cykliczne masakry i traktującego strefę Gazy niczym wielki obóz koncentracyjny. Niezależnie jednak od przyczyn, fakty są takie, że rządy europejskich państw razem z lewackimi organizacjami opętanymi nienawiścią do zachodniej, łacińskiej cywilizacji, „zaimportowały” muzułmański antysemityzm na nasz kontynent i odtąd obrazki rodem z Bliskiego Wschodu są elementem naszej codzienności. Innymi słowy, Europa na własne życzenie stała się kolejnym polem wojny arabsko-żydowskiej.


II. Eskalacja przemocy

Już teraz kanclerz Merkel zmuszona była przyznać, że żydowskie placówki, takie jak szkoły i synagogi nie są w stanie funkcjonować bez ciągłej policyjnej ochrony. Co więcej, nie widać szans na to, by ów przeniesiony do Europy antagonizm wygasł wraz ze zmianą pokoleniową – przemoc wobec żydowskich dzieci szerzy się również w szkołach, od podstawówki począwszy. Na porządku dziennym są ataki fizyczne, nie wspominając już o słownym mobbingu w rodzaju: „Powinnaś zostać zabita, bo nie wierzysz w Allaha” czy „Powinno wam się poodcinać głowy”. Podobne „uprzejmości” spotykają również uczniów chrześcijańskich, a nawet nauczycieli (np. „Ta ździra nie będzie mi mówiła, co mam robić”). W niektórych niemieckich szkołach odsetek uczniów z rodzin imigranckich sięga nawet 90 proc., częste są przypadki kolportowania materiałów propagandowych Państwa Islamskiego. Doszło do tego, że przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech Josef Schuster zaczął przestrzegać przed publicznym noszeniem jarmułek, zaś rabin Daniel Alter z berlińskiej gminy żydowskiej już w 2012 r. określił pewne dzielnice tego miasta jako „no-go areas dla Żydów”.

Z podobną eskalacją nienawiści mamy do czynienia również w innych krajach Zachodniej Europy. Francja jest już w zasadzie terenem regularnej wojny, Żydzi w miejscach publicznych ukrywają swoją tożsamość, mnożą się napaści na żydowskie instytucje i sklepy, dochodzi do morderstw. W efekcie, półmilionowa diaspora francuskich Żydów żyje w ciągłym poczuciu zagrożenia, czego skutkiem jest narastający exodus do Izraela. W Wielkiej Brytanii w porównaniu z rokiem 2016 liczba fizycznych ataków na Żydów wzrosła o 78 proc., zaś wszystkich aktów antysemickich o 30 proc. (dane za 2017 r.). Podobnie rzecz się ma w Szwecji, gdzie nieliczni żydowscy obywatele (ok. 15 000) są regularnie zastraszani, zaś publiczne noszenie jarmułek czy gwiazd Dawida naraża ich na ataki muzułmańskich nachodźców. Warto tu przytoczyć raport Centrum Badań nad Ekstremizmem Uniwersytetu w Oslo za lata 2005-2015. Pod lupę wzięto antysemickie ataki w Niemczech, Szwecji, Francji i Wlk. Brytanii. Każdorazowo największą grupę agresorów stanowili muzułmanie, na drugim miejscu byli... lewicowcy, a dopiero po nich przedstawiciele skrajnej prawicy.


III. Sojusz lewacko-muzułmański

I właśnie ta statystyka, plasująca lewicową agresję na drugim miejscu po islamistycznej, wiele nam mówi. Od dziesięcioleci mamy bowiem do czynienia z paradoksalnym na pozór sojuszem lewicy z islamskim fundamentalizmem. Przejawia się on w bezwarunkowym poparciu dla strony arabskiej w konflikcie bliskowschodnim, równie bezwarunkowej postawie antyizraelskiej przeradzającej się płynnie w antyżydowską oraz wspólnej nienawiści do cywilizacji łacińskiej. Wszystko zaś sięga korzeniami rewolucji kulturalno-obyczajowej roku 1968, kiedy to zinfiltrowane przez sowiecką agenturę i sponsorowane z Kremla lewactwo rozpoczęło swój „długi marsz przez instytucje”. Ponieważ ZSRR na Bliskim Wschodzie był patronem Arabów i „towarzysza Arafata”, to i jego zachodnie „gawnojedy” musiały śpiewać z podobnego klucza – co czynią zresztą do tej pory. I nie ma znaczenia, że prym w lewicowych środowiskach często wiodą osoby z tzw. „korzeniami” - rozkaz to rozkaz. Dobrym przykładem jest tu George Soros – jeden z głównych sponsorów muzułmańskiego najazdu na Europę i piewca multikulturalizmu, który zarazem piętnuje przy każdej okazji Izrael, gdzie jest zresztą znienawidzony chyba równie mocno jak na Węgrzech.

Ów egzotyczny sojusz sprawia, że lewica pogrążona jest w ideologicznej schizofrenii – takie postępowe „grzechy” jak antysemityzm, seksizm, patriarchalna opresja czy dyskryminacja mniejszości seksualnych istnieją dla niej jedynie wówczas, gdy dotyczą przedstawicieli świata Zachodu. Te same elementy, nieusuwalnie wpisane w kulturę świata islamu, stają się dla lewaków niewidzialne jeśli dotyczą społeczności muzułmańskich, zaś wszelkie wzmianki o nich, włącznie z przymusowymi małżeństwami, obrzezaniem kobiet czy honorowymi zabójstwami są zagłuszane wrzaskiem o „islamofobii”. Tym samym, wciąż dominująca w polityczno-światopoglądowym mainstreamie lewica dopuszcza się notorycznej zdrady własnych ideałów, piętnując nawet muzułmańskich dysydentów, którzy nieopatrznie uwierzyli, że z tą europejską tolerancją to wszystko naprawdę. Ale jak rozumiem, wytrenowane w dialektyce mózgi przechodzą nad tymi sprzecznościami do porządku dziennego.

Cel ostateczny jest jasny: zniszczyć fundamenty łacińskiej cywilizacji, a wojujący islam jawi się w tym dziele jako idealny sojusznik, ostateczny taran forsujący bramy Zachodu. Na szczęście, społeczeństwa europejskie opornie, lecz jednak zaczynają wybudzać się z ogłupiającego letargu, czego dowodem jest rosnąca popularność ugrupowań cywilizacjonistycznych, a także stopniowe przenikanie ich postulatów do politycznego głównego nurtu. Oby nie za późno.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Cywilizacjonizm albo śmierć!


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 18 (26.09-09.10.2018)

Pod-Grzybki 138

W rządzie „dobrej zmiany” doszło do małego trzęsienia ziemi. Minister Morawiecki ekspresowo zdymisjonował Pawła Chorążego - wiceministra od czegoś bardzo prorozwojowego, tudzież inwestycyjnego (Ministerstwo Gwiazdki Pomyślności? Chyba jakoś tak...). Poszło o to, że Chorąży na debacie Klubu Jagiellońskiego powiedział, że Polska będzie przyjmować imigrantów zarobkowych m.in. z Azji, natomiast repatriacja Polaków z Kazachstanu jest „nieopłacalna” i trudna „ze względów językowych i logistycznych”. Jak rozumiem, Nepalczycy, Hindusi i Bengalczycy językowo zintegrują się w try-miga, a i logistycznie wszystko będzie gites-majonez. Ot, kanclerska głowa!


*

Ale najzabawniejsze jest to, że Chorąży poleciał za zbyt długi jęzor – wypaplał mianowicie założenia długofalowej polityki imigracyjnej rządu, zapisanej m.in. w „Planie Morawieckiego”. Zwolnić chorążego za ujawnienie planów sztabu generalnego – to chyba logiczne, prawda? I niech się cieszy, że go nie rozstrzelali.


*

Krzysztof „Czerepach” Łapiński odchodzi z kancelarii prezydenta i ma zamiar pójść w PR-owskie biznesy. Osobiście sądzę, że to ściema. Będzie kręcił nowy sezon „Rancza”.


*

Rany! Kwaśniewski wyznał red. Mazurkowi, że nie pije wódki – i generalnie, „żadnych mocnych alkoholi”! Tym samym, tysiące memów, dowcipów, bon-motów o goleni i chorobie filipińskiej – wszystko to poszło się gonić. Kwachu musi naprawdę nienawidzić Polaków, skoro zdecydował się im wyciąć taki numer. No chyba, że to tylko abstynencja czasowa – Episkopat mianowicie zaapelował o „100 dni trzeźwości na 100-lecie Niepodległości”. Owa trzeźwość obowiązywać ma od 4 sierpnia do 11 listopada. Kwachu, trzymaj się, dasz radę!


*

W związku z tą całą trzeźwością zrobiło mi się cokolwiek nieswojo, bo nie dalej jak wczoraj zlewałem do gąsiorów domowe wino z jeżyn – przy czym, oczywiście, nie obyło się bez skromnej degustacji. Ujmę to tak – winko wyszło mi proste, ale skuteczne. Na szczęście, moja goleń wytrzymała, więc marny ze mnie byłby prezydent. Ale ja i tak na bohatera memów słabo się nadaję.


*

Lewizna, i tak przeżywająca cykliczne spazmy oburzenia z byle powodu, tym razem zagotowała się na okoliczność odcinka „Plastusi” Barbary Pieli w którym wśród kukiełek przedstawiających „uliczną opozycję” pojawił się... Żyd. Rozpętał się shitstorm, że to niby „faszyzm” i „antysemityzm”. Wymieńmy tych gorliwców – Konrad Piasecki, Michał Szułdrzyński, Wojciech Szacki, Wojciech Czuchnowski, Dominika Wielowieyska, zaś Agnieszka Holland stwierdziła wręcz, że wszystkie figurki Pieli mogą kojarzyć się z Żydami. Potem okazało się, że rzekomy Żyd, to po prostu nasz stary, dobry znajomy – czyli słynny „Farmazon”. Ale to obsesjonatów nie przekonało – bowiem, jak zawyrokował Czuchnowski, jeśli ktoś nie zna „Farmazona”, to kukiełka bankowo skojarzy mu się z Żydem. A mówią, że to prawica wszędzie węszy Żyda... Swoją drogą, ciekawe, czy red. Czuchnowski zna ten stary, wojskowy kawał o d...e?

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 18 (26.09-09.10.2018)

niedziela, 23 września 2018

(Bez)sens dialogizmu

Ks. prof. Waldemar Chrostowski: „Odbywa się dialog chrześcijan, dokładniej katolików, z wyznawcami judaizmu o wszystkim, tylko nie Jezusie Chrystusie”.

I. Ideologia „dialogizmu”

Pozwolę sobie dziś kontynuować temat z poprzedniego tygodnia, wywołany nad wyraz niefortunną wypowiedzią łódzkiego metropolity, abp. Grzegorza Rysia, który przy okazji obchodów rocznicy likwidacji łódzkiego getta stwierdził, iż zagłada była dziełem ludzi „wychowanych na chrześcijańskich nabożeństwach”, dodając w innym miejscu, że paradoksalnie, dialog chrześcijańsko-żydowski mógłby nie zaistnieć bez tragedii holokaustu. I właśnie tej swoistej ideologii „dialogizmu” warto przyjrzeć się bliżej, a przede wszystkim zadać fundamentalne pytanie: jaki jest sens i cel owego dialogowania. Teoretycznie, z katolickiego punktu widzenia prowadzenie rozmów z przedstawicielami innej religii winno służyć ich nawróceniu i włączeniu, bądź (w przypadku heretyków i schizmatyków) przywróceniu na łono Kościoła. Wszak misyjność nieodmiennie wpisana jest w istotę katolicyzmu i stanowi trzon jego ziemskiego posłannictwa od czasów ewangelicznych. Natomiast takie funkcje dialogu, jak poznanie stanowiska drugiej strony, zrozumienie dlaczego myśli i postępuje w określony sposób czy przeprosiny za jakieś wyrządzone w przeszłości krzywdy mogą być jedynie etapami pośrednimi, służącymi sformułowanemu powyżej celowi nadrzędnemu. Jeżeli traktujemy poważnie zasadę, że „poza Kościołem nie ma zbawienia” (przypomnianą w 2000r. w dokumencie „Dominus Iesus”) i że to Kościół Katolicki jest jedynym i pełnym depozytariuszem prawdy objawionej – to dążenie do zbawienia innowierców winno być tego logiczną konsekwencją i stanowić naczelną zasadę ekumenizmu.

Warto w tym miejscu przypomnieć przedsoborową, wielkopiątkową modlitwę za „wiarołomnych Żydów” („perfidis Judaeis”), by Bóg zdjął zasłonę z ich serc, „aby i oni poznali Jezusa Chrystusa, Pana naszego”. Owa modlitwa nie była bynajmniej przejawem dzikiego antysemityzmu, jak obecnie się ją przedstawia, lecz właśnie przejawem troski o zbawienie naszych „starszych braci”. Tymczasem, można odnieść wrażenie, że wielu „dialogistów” ów podstawowy cel dawno straciło z oczu – w ich ujęciu dialog staje się bytem samoistnym, wartością samą w sobie i nader często zmienia się w dziwaczny spektakl dopieszczania, połączony z niekończącą się ekspiacją za prawdziwe i urojone winy. Całkiem niedawno mogliśmy obserwować istny festiwal takiego podejścia przy okazji obchodów 500-lecia Reformacji, przypominający momentami wręcz radosną fetę na cześć Lutra i jego następców. Nic więc dziwnego, że deklaracja „Dominus Iesus” (wydana przez Kongregację Nauki Wiary pod przewodnictwem kard. Josefa Ratzingera, późniejszego papieża Benedykta XVI) spotkała się z falą krytyki płynącej ze środowisk „zawodowych dialogistów”. Na zakończenie tego wątku trzeba dodać, iż deklaracja była bezpośrednią reakcją na szerzące się w łonie Kościoła poglądy relatywizujące chrześcijańskie Objawienie (m.in. pod wpływem religii Dalekiego Wschodu) i sugerujące, że zbawienie można osiągnąć również innymi drogami.


II. Moc przedsoborowego Kościoła

Powyższe odnosi się również w całej rozciągłości do dialogu katolicko-żydowskiego. Można by tu zadać prowokacyjne pytanie: jakie są konkretne efekty dotychczasowego dialogizmu? Ilu Żydów dzięki niemu się nawróciło? Z góry uprzedzam – czczej gadaniny o wzajemnym „poznawaniu się” i „ubogacaniu” nie kupuję. Nieco złośliwie można powiedzieć, że z Żydami „znamy się” od ponad dwóch tysięcy lat, a i ubogacamy ich również, czasem nawet w dosłownym znaczeniu – i do tego żaden specjalny „dialog” nie był potrzebny. Przed Soborem Watykańskim II nikt podobnymi wymysłami nie zawracał sobie głowy, sami Żydzi zresztą również jakoś z dialogowaniem się nie napraszali. Mimo to, właśnie wtedy zdarzały się przypadki spektakularnych nawróceń. Dość przypomnieć syna żydowskich emigrantów z Polski, Arona Lustigera, który jako Jean-Marie Lustiger przyjął w 1940 r. wraz z siostrą chrzest, a po wojnie został księdzem, później zaś arcybiskupem Paryża i kardynałem. Inny przykład, to Edyta Stein (późniejsza św. Teresa Benedykta od Krzyża) – pochodząca z Wrocławia Żydówka, która wpierw zadeklarowała się jako ateistka, by następnie – już jako ceniony filozof i humanistka – przyjąć chrzest. Ona również nie potrzebowała żadnego „dialogizmu”, by: 1) nawrócić się; 2) wstąpić do zakonu karmelitanek bosych; 3) ponieść męczeńską śmierć; 4) zostać świętą Kościoła Katolickiego i patronką Europy. Wszystko to odbyło się bez różnych „dni judaizmu” w Kościele, tudzież innych „dialogicznych” operetek, nie natrafiła również na swej drodze na ówczesny odpowiednik księdza Lemańskiego. Przeczytała za to „Życie św. Teresy z Avilli” - i ta lektura doprowadziła do jej duchowego przełomu. Zadajmy retoryczne pytanie: czy obecni „dialogiści” podsuwają swym żydowskim rozmówcom żywoty świętych?

Nie sposób w tym miejscu nie zapytać, czy tamten, bardziej zasadniczy i jednoznaczny Kościół, nie miał większej mocy przyciągania i nawracania, niż ten dzisiejszy – coraz bardziej rozmyty doktrynalnie, podmywany wewnętrzną, pełzającą protestantyzacją, łagodzący kanty, poszukujący „ducha czasu” zamiast owego ducha kształtować, dbający głównie o to, by kogoś nie urazić, zamiast głosić prawdę choćby i przeciw całemu światu. Może to jednak z tamtego Kościoła należy brać przykład - również w kwestii podejścia do Żydów? No i jeszcze jedno – czy Edyta Stein jadąca na śmierć do Auschwitz pomstowała na sprawców holokaustu, jakoby „wychowanych na chrześcijańskich nabożeństwach”? Nie, powiedziała tylko do swojej siostry: „Chodź, idziemy cierpieć za swój lud”.


III. Jałowy dialog

Nawiasem mówiąc, kanonizacja Edyty Stein wywołała liczne protesty środowisk żydowskich, które najwyraźniej rozzuchwalone „dialogiem” opartym na jednostronnych ustępstwach strony kościelnej uroiły sobie, że mogą decydować o tym kogo papieżowi wolno wynosić na ołtarze. I tutaj jak w soczewce skupia się nastawienie strony żydowskiej do dialogu – traktują go w sposób skrajnie roszczeniowy i użytkowy. Znakomicie ujął to ks. prof. Waldemar Chrostowski, przez długie lata zaangażowany w rozmowy z wyznawcami judaizmu: „Katolicy zaangażowali się w dialog z żydami, ze względów na żydów. A żydzi nam to odwzajemniają, ze względu na siebie”. W wywiadzie dla „Naszego Dziennika” puentował gorzko: „My pytamy, co jest dobre oraz szukamy obiektywnego dobra i zasad (...) Natomiast Żydzi pytają, co jest dobre dla Żydów”. I dalej: „Dialog, który często w gruncie rzeczy był pozorowany, miał być politycznie poprawny. A więc dotychczas taki był, ale kiedy ta poprawność doszła do ściany, czego zresztą należało się spodziewać, okazało się, że owoców tego dialogu nie ma”. Dotyczy to również kwestii holokaustu, albowiem: „Także w odpowiedzi na pytanie, co jest prawdziwe, interesuje ich to, co jest prawdziwe dla Żydów, a więc co wybrać z tego, co się wydarzyło, by interpretacja historii i teraźniejszości oraz wizja przyszłości były korzystne z perspektywy żydowskiej”.

Niestety, taką optykę przejmują również uczestnicy dialogu ze strony kościelnej, czego dobitnym przykładem są słowa abp. Rysia. Innym wątkiem jest sprawa zarzutów formułowanych wobec Kościoła, który rzekomo miał zrobić za mało dla ratowania Żydów, milczeć lub zgoła kolaborować z Hitlerem. I tu wrócę jeszcze do przykładu Edyty Stein. Otóż nie cały Kościół „milczał”. Episkopat Holandii, gdzie siostra Teresa Benedykta od Krzyża została umieszczona w klasztorze, wydał mianowicie list pasterski w obronie Żydów. W efekcie, rozjuszeni Niemcy z zemsty wyłapali niemal wszystkich holenderskich katolików żydowskiego pochodzenia i wysłali do gazu – w tym Edytę Stein. Taki był skutek „niemilczenia”.

Wspomniany ks. prof. Chrostowski powiedział: „Odbywa się dialog chrześcijan, dokładniej katolików, z wyznawcami judaizmu o wszystkim, tylko nie Jezusie Chrystusie, tylko nie o sprawach religijnych i teologicznych”. Czyli, mówiąc wprost – ten dialog jest jałowy. Pytanie, czy na jałowej ziemi może coś wyrosnąć, nie wymaga chyba odpowiedzi.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Dialogizm i przepraszactwo


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 38 (21-27.09.2018)

Dymisja Chorążego - czyli kowal zawinił, cygana powiesili

W obecnych warunkach masowa migracja skutkować będzie utrwaleniem peryferyjnego statusu naszej gospodarki – wiecznego podwykonawcy.

„Kowal zawinił, cygana powiesili” - w ten sposób można podsumować dymisję wiceministra inwestycji i rozwoju, Pawła Chorążego. Przypomnijmy, że Chorąży na debacie Klubu Jagiellońskiego „Jakiej polityki integracyjnej potrzebuje Polska?” wyraził opinię, iż do utrzymania wzrostu gospodarczego potrzebny jest zwiększony napływ imigrantów. Ponadto podał w wątpliwość sensowność repatriacji Polaków ze wschodu, w tym z Kazachstanu. Powodem mają być trudności językowe i logistyczne, prócz tego ze względów finansowych bardziej opłacalne jest przyjmowanie migrantów zarobkowych z Azji i Ukrainy. Wg Chorążego to dzięki imigracji zbudowany został „dobrobyt państw, które osiągnęły sukces”. Wypowiedzi p. Chorążego wywołały wśród opinii publicznej – zwłaszcza w twardym elektoracie PiS – spore zamieszanie, któremu zresztą trudno się dziwić. Jak pamiętamy bowiem, PiS swoje podwójne zwycięstwo w 2015 r. zawdzięcza w dużej mierze sprzeciwowi wobec przyjmowania obcych kulturowo przybyszy, szczególnie z krajów muzułmańskich – a tu nagle taka wolta?

Pozornie zatem nie dziwi, że premier Morawiecki odciął się od swojego podwładnego, twierdząc, że ten „zagalopował się zdecydowanie w niektórych swoich wypowiedziach” i ekspresowo go zdymisjonował. Notabene, przy tej okazji do mediów wyciekła informacja, że „premier był wściekły”, co jako żywo przypomina PR-owskie sztuczki z czasów Donalda Tuska. Hm, w to że Mateusz Morawiecki się mocno zdenerwował akurat nie wątpię, ale nie z tego powodu, że Chorąży powiedział coś sprzecznego z polityką rządu, tylko wręcz przeciwnie – premier się wściekł z powodu zbyt długiego języka i tego, że wiceminister publicznie wychlapał rządowe plany, na domiar złego tuż przed wyborami samorządowymi. Nie jest przecież żadną tajemnicą, że elektorat egzotycznych nachodźców sobie nie życzy i nawet na bliższych kulturowo Ukraińców patrzy coraz bardziej krzywym okiem.

Tymczasem polityka migracyjna jest wpisana czarno na białym w tzw. „plan Morawieckiego”, w tym do kluczowego dokumentu, czyli „Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju”. W rozdziale „Polityka migracyjna jako instrument zarządzania zasobami ludzkimi” możemy przeczytać o tym wszystkim, co przedstawił wiceminister - m.in. o potrzebie kształtowania polityki migracyjnej pod kątem potrzeb rynku pracy czy programach ukierunkowanych na integrację migrantów. Generalnie, Morawiecki żadną miarą nie chce powstrzymania napływu zagranicznych pracowników, lecz dąży jedynie do tego, by imigracja (docelowo obliczona na osiedlenie się przybyszy w Polsce na stałe) przebiegała w sposób planowy i kontrolowany. Na dobrą sprawę zatem premier powinien zdymisjonować samego siebie – ale że nie można utrącić „generała”, więc postanowiono rzucić na pożarcie „chorążego”.

Prawda jest jednak taka, że rzekoma konieczność masowego napływu pracowników z zagranicy, w tym bardzo dalekiej, jest dla członków rządu „oczywistą oczywistością”. Mówiła o tym chociażby dla „Rzeczpospolitej” minister przedsiębiorczości i technologii Jadwiga Emilewicz („Jesteśmy gotowi, żeby jeszcze bardziej otworzyć granice dla pracowników spoza Polski”) czy bezpośredni przełożony Pawła Chorążego, minister inwestycji i rozwoju Jerzy Kwieciński („Nasza gospodarka już teraz potrzebuje pracowników spoza Polski, a w przyszłości będzie ich potrzebować coraz więcej”). Co więcej, sam Chorąży udzielił wcześniej na ten temat obszernego wywiadu internetowej „Kulturze Liberalnej” - wówczas jeszcze prezentowanie oficjalnej polityki własnego rządu jakoś mu się upiekło.

Oczywiście, politycy jak mantrę powtarzają zapewnienia, że procesy imigracyjne mają przebiegać w sposób kontrolowany i bezpieczny, co jest jedynie pobożnym życzeniem. Nie da się zapanować nad milionowymi ruchami ludzkich mas i ich postępowaniem w kraju osiedlenia (a właśnie w takiej, milionowej skali, swe zapotrzebowanie zgłaszają organizacje przedsiębiorców). Przekonały się o tym na własnej skórze np. Niemcy, które podobne złudzenia żywiły co do tureckich gastarbeiterów. Polska już w tej chwili jest największym światowym importerem siły roboczej – i to w liczbach bezwzględnych, co na łamach wspomnianej „Kultury Liberalnej” ujawnił powołując się na dane OECD Paweł Kaczmarczyk, dyrektor Ośrodka Badań na Migracjami UW. Co to oznacza w praktyce? Ano to, że rząd rakiem wycofuje się z obietnic, że Polska wreszcie zerwie z modelem rozwoju opartym na taniej sile roboczej. W obecnych warunkach bowiem masowa migracja skutkować będzie utrwaleniem peryferyjnego statusu naszej gospodarki – wiecznego podwykonawcy. Zapłacą za to zwykli Polacy, którzy po staremu będą mieli do wyboru: godzić się na niskie płace lub emigrować za chlebem, co z kolei znów zwiększy presję na sprowadzanie obcokrajowców... i tak w kółko. W efekcie nastąpi pełzająca podmiana populacji – ze wszystkimi, znanymi z krajów Zachodu konsekwencjami. Ot, i taki właśnie będzie wyśniony przez ex-ministra Chorążego nasz wielki „sukces”.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Polska – kraj migracyjny


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 37 (21-27.09.2018)

czwartek, 20 września 2018

Dialogizm i przepraszactwo

Jaki jest sens „dialogu” opartego na fałszu, manipulacji i przemilczeniach? Czy w polskim Kościele ktokolwiek zadaje sobie jeszcze takie pytanie?

I. Ludobójcy spod znaku „new age”

Metropolita łódzki, abp. Grzegorz Ryś, wziął udział w obchodach 74. rocznicy likwidacji łódzkiego getta. Samo uczestnictwo, rzecz jasna, jest gestem zrozumiałym – wszak pochylanie się nad ofiarami prześladowań i cierpiącymi, niezależnie od ich przynależności etnicznej czy wyznania, winno być naturalnym odruchem chrześcijanina. Problem w tym, że kojarzony z liberalnym nurtem w Kościele hierarcha wykorzystał tę okazję, by uderzyć się w piersi - i to nie tyle własne, ile wszystkich chrześcijańskich kościołów, wywołując do tablicy, co jasno wynika z kontekstu wypowiedzi, również katolików. Oto cytat: „To się stało w środku Europy, w środku cywilizacji, którą dumnie nazywamy chrześcijańską, i to, o czym trzeba pamiętać w tych dniach, to to, że to jest powtarzalne. Jeśli się już to wydarzyło, to może się wydarzyć powtórnie. Zagładę w dużej mierze stworzyli ludzie, trzeba to powiedzieć, niestety, z bólem serca, ludzie, których wychowywały Kościoły chrześcijańskie na swoich nabożeństwach”. Swoje dodał również łódzki ocalały Leon Weintraub: „Z wielkim bólem stwierdzam, że po ulicach polskich miast maszerują ludzie w strojach podobnych do hitlerowskich i z podobnymi do tamtych sloganami”.

Z takim postawieniem sprawy nie sposób się zgodzić. Trzeba powiedzieć jasno, że architektami i głównymi wykonawcami zbrodni na Żydach byli niemieccy narodowi socjaliści, ze szczególnym uwzględnieniem SS. Ideologia, którą się kierowali była z gruntu antychrześcijańska – chrześcijaństwo traktowane było jako religia „zażydzona” i wedle planów przywódców III Rzeszy w przyszłości miała zniknąć. Natomiast namiastką nazistowskiej religii (wraz ze stosownymi obrzędami) było „pragermańskie” neopogaństwo z silnymi akcentami ezoteryczno-okultystycznymi oraz odniesieniami do religii Dalekiego Wschodu, gdzie zresztą Himmler wysyłał ekspedycje mające odnaleźć pozostałości po Ariach - „praprzodkach Germanów”. Wystarczy spojrzeć na symbolikę - „runy” SS czy swastykę, będącą w równym stopniu odniesieniem do starożytnego Rzymu, jak i do „aryjskiej” symboliki hinduizmu. A skoro już o tym mowa – również koncept „rasy panów” ma hinduistyczne korzenie. Ot, taki nazistowski „new age”. Warto w tym miejscu wspomnieć o okultystycznym i „ariozoficznym” Towarzystwie Thule założonym w 1918 r., które odcisnęło trwałe piętno na niemieckich „volkistach”. To z tego kręgu wywodził się główny ideolog NSDAP – Alfred Rosenberg. Z kolei partię DAP (Niemiecka Partia Robotnicza, poprzedniczka NSDAP) zakładał inny członek Towarzystwa – Karl Harrer wraz z Antonem Drexlerem, który z kolei zasugerował Hitlerowi użycie swastyki, jako symbolu NSDAP i III Rzeszy. Wreszcie, założyciel Towarzystwa Thule, Rudolf von Sebottendorf, był właścicielem dziennika „Beobachter” (późniejszy „Völkischer Beobachter”). Przykłady tego typu można mnożyć. To ukształtowani w tym duchu „nadludzie” zgotowali ludobójcze piekło na ziemi – nie tylko zresztą Żydom. Polacy (i generalnie, Słowianie) mieli być następni w kolejce do wyniszczenia.


II. „Wychowankowie” czy odstępcy?

Ludzi tych nie „wychowały Kościoły chrześcijańskie”. Oni się tych Kościołów wyparli, mieli je w głębokiej pogardzie – i tak też kształtowali kolejnych adeptów. Jeżeli w tym kontekście można mówić o winie „kościołów” - to co najwyżej w kategoriach duszpasterskiej porażki. Owszem, można stawiać zarzuty bawarskiemu chłopu, że wcielony np. do Wehrmachtu wykonywał zbrodnicze rozkazy – i często rozsmakowywał się w poczuciu nieograniczonej władzy nad różnymi „podludźmi”. Można mówić o „antysemickich” z dzisiejszego punktu widzenia kazaniach (mających, nota bene, zazwyczaj podłoże społeczno-ekonomiczne, takie jak walka z lichwą i wyzyskiem, a nie rasistowskie), ale to nie Kościół nawoływał do holocaustu! Poza tym, wrzucanie do jednego worka wszystkich chrześcijańskich wyznań, jak uczynił to abp. Ryś, jest jawnym nadużyciem. Czym innym jest protestantyzm ufundowany w tej mierze na zwierzęcym antysemityzmie Lutra (tego samego, którego Kościół Katolicki niedawno tak fetował z okazji 500-lecia Reformacji) – też przecież dalece niejednorodny, a czym innym katolicyzm – również przybierający lokalne oblicza. W Niemczech, zgodnie z narodowym charakterem, Kościół był tradycyjnie lojalny wobec władzy (i taki też pozostaje, tyle że dziś na „postępową” modłę, że przytoczę słynną wypowiedź kard. Reinharda Marxa - „nie jesteśmy filią Rzymu”). Swoją drogą, znamienne jest tu głuche milczenie w odpowiedzi na pamiętny list polskich biskupów „przebaczamy i prosimy o wybaczenie”. Z kolei w katolickiej, frankistowskiej Hiszpanii holocaustu (mimo nacisków Hitlera) jakoś nie było. A jeżeli już mówimy o „wychowaniu” - może warto się zastanowić nad wpływem na narodowych socjalistów antysemickich tyrad Karola Marksa?

Tego wszystkiego w słowach abp. Grzegorza Rysia zabrakło. Rozumiem, że obchody zagłady łódzkiego getta to nie pora na długie wywody – ale może warto było choć wspomnieć o tym, że tragedia była dziełem ludzi zwiedzionych i opętanych nieludzką ideologią, tak daleką od chrześcijaństwa, jak tylko jest to możliwe? Zamiast tego, otrzymaliśmy „hurtowy” akt ekspiacji i skruchy w imieniu wszystkich chrześcijan. Na dobrą sprawę, nawet nie wiadomo, w czyim konkretnie imieniu metropolita wypowiadał swe słowa. Niemieckich protestantów? Niemieckich katolików? Bo przecież chyba nie Polaków? Przypomnę, że Łódź została wcielona bezpośrednio do Rzeszy i nie było w niej nawet „granatowej policji”. No i pytanie – czy na uroczystości był obecny jakikolwiek przedstawiciel niemieckiego Kościoła?


III. Dialogizm i przepraszactwo

Te wszystkie pytania mają, niestety, charakter retoryczny – tak naprawdę domyślamy się bowiem, co łódzkim hierarchą kierowało. To tocząca od dziesięcioleci Kościół choroba „dialogizmu” i „przepraszactwa”. Abp. Ryś przy okazji obchodów wyznał, iż być może bez holocaustu dialog katolicko-żydowski by nie zaistniał. W takie podejście zaś immanentnie wpisana jest postawa samoupokorzenia i kajania się Kościoła za Zagładę – w kilku wariantach: albo Kościół „robił za mało” dla ratowania Żydów, albo „milczał”, albo wręcz czynnie współuczestniczył w zbrodni za pośrednictwem swoich nienawistnie zindoktrynowanych wiernych. Na powyższe nakłada się obecna nagonka na Polaków jako „współsprawców” - i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że metropolita kajając się za zbrodniarzy „wychowanych na chrześcijańskich nabożeństwach” ma na myśli przede wszystkim nas i przedwojenny polski Kościół, a nie jakichś tam Niemców.

Wystąpienie abp. Rysia wpisuje się także w trwającą od jakiegoś czasu manię odcinania się na wyprzódki przez kościelną hierarchię od „nacjonalizmu” dziś personifikowanego przede wszystkim przez środowiska narodowców. Cóż innego mogą znaczyć słowa, że tragedia „może wydarzyć się powtórnie” współgrające z zacytowanym na początku Weintarubem bredzącym niczym drugi Verhofstadt o maszerujących polskimi ulicami ludziach „w strojach podobnych do hitlerowskich”? I znów należy jasno powiedzieć – polscy narodowcy pozostali w godzinie próby wierni Polsce i Kościołowi. Nie poszli na kolaborację z Hitlerem, wielu spośród nich ratowało Żydów i zapłaciło za to najwyższą cenę. Polski Kościół nie ma się czego wstydzić. Swoimi nabożeństwami nie „wychował” ludobójców lecz szczerych patriotów i prawych ludzi, z których dziś powinien być dumny, zamiast spychać ich do roli „zastępczych sprawców” na użytek nowej „religii holocaustianizmu” (© Paweł Lisicki). Jakiż to udział mieli polscy katolicy i generalnie, chrześcijanie, w zagładzie łódzkiego getta? Getta, dodajmy, pod nieludzkimi, dyktatorskimi rządami upojonego władzą Chaima Rumkowskiego, gorliwie wysługującego się oprawcom? Czy obecni na uroczystości rabini zająknęli się o nim chociaż słowem?

No i nade wszystko – jaki jest sens „dialogu” opartego na fałszu, manipulacji i przemilczeniach? Czy w polskim Kościele ktokolwiek zadaje sobie jeszcze takie pytanie?

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Czy Kościół skręca w lewo?

Ten okropny nacjonalizm...

Nie ma patriotyzmu bez nacjonalizmu

Księża nie klękali przed komunistami – dlaczego teraz klękają przed „Wyborczą”?


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 37 (14-20.09.2018)

Musk, czyli psychopaci są wśród nas

Będę szczery. Moim zdaniem Musk nie jest żadnym przepracowanym nadwrażliwcem, tylko psychopatą.

Jednym z wakacyjnych hitów rubryk ekonomicznych były, delikatnie mówiąc, oryginalne posunięcia Elona Muska, prowokujące wręcz pytanie o poczytalność kontrowersyjnego biznesmena. A to zażądał od dostawców zwrotu części zapłaconych im pieniędzy (tzw. rabat wsteczny), to znów ogłosił wycofanie Tesli z giełdy przy pomocy saudyjskiego funduszu inwestycyjnego (dzięki temu nie musiałby np. publikować kwartalnych raportów finansowych notorycznie wykazujących, że Tesla jedzie na stratach). W międzyczasie atakował analityków finansowych za zadawanie niewygodnych pytań, a także nazwał jednego z brytyjskich nurków jaskiniowych ratującego dzieci w zalanej tajlandzkiej jaskini „pedofilem” - bo ten podał w wątpliwość przydatność przygotowanej przez Space X specjalnej kapsuły ratunkowej. Jakby tego było mało, okazało się, że w celu zbicia kosztów i przyspieszenia produkcji Musk nakazał swoim technikom pomijanie testów hamulcowych Tesli, a eksperci z firmy inżynieryjnej Munro & Associates po rozebraniu Modelu 3 na czynniki pierwsze wystawili miażdżące świadectwo jakości wykonania („przypomina Kię z lat 90-tych”) wytykając np. stosowanie tanich elementów. Hm, zetknąłem się gdzieś z opinią że Tesla to taki „ajfon na kółkach”: przereklamowany, drogi gadżet ze sztucznie dorobioną ideologią – i chyba coś w tym jest.

Tymczasem Tesla po staremu przepalała pieniądze, nie zbliżając się nawet do progu rentowności, klienci zniechęceni wysoką ceną, kończącymi się rządowymi dopłatami i długim okresem oczekiwania zaczęli wycofywać zamówienia, zaś amerykańska Komisja Papierów Wartościowych i Giełd wszczęła postępowanie mające zbadać zarzuty jednego z udziałowców o manipulowaniu cenami akcji. Wskutek powyższego, Musk postanowił ratować sytuację i udzielił dziennikowi „The New York Times” tzw. szczerego wywiadu (standardowa zagrywka z zakresu PR-owskiego „zarządzania kryzysowego”) mającego pokazać jego „ludzką twarz”. Jak przekazali reporterzy gazety, Musk podczas rozmowy miał kilkukrotnie niemal się popłakać, wyznał że jest wycieńczony, pracuje po 120 godzin tygodniowo, prawie nie wychodzi z firmy, od lat nie był na urlopie, cierpi na bezsenność i musi szprycować się środkami nasennymi. I właśnie w tej „szczerości” szef Tesli przedobrzył – zamiast ocieplenia wizerunku i zaprezentowania publiczności ciężko pracującego wizjonera, świat otrzymał obraz rozedrganego histeryka na skraju wycieńczenia nerwowego. Narzuca się automatycznie pytanie, czy ktoś taki jest w stanie podołać dalszemu prowadzeniu wielkiego przedsiębiorstwa. Toteż nic dziwnego, że reakcją na wywiad nie było bynajmniej uspokojenie nastrojów lecz tąpnięcie akcji Tesli na giełdzie.

Cóż, będę szczery. Moim zdaniem Musk nie jest żadnym przepracowanym nadwrażliwcem, tylko psychopatą. Powszechny wizerunek psychopaty to znany z popkulturowych klisz krwawy zabójca. Tymczasem większość osób z tego typu anomalią znakomicie się maskuje: potrafią być ujmujący, są na ogół świetnymi manipulatorami, zjednują sobie otoczenie – słowem, to znakomici bajeranci, często autentycznie utalentowani w jakiejś dziedzinie. Jednocześnie są idealnie impregnowani na uczucia wyższe, co w połączeniu ze skrajnym egocentryzmem sprawia, że nie są zdolni do empatii i gwałtownie reagują na wszelki sprzeciw wobec swoich poczynań. Wtedy potrafią być naprawdę nieobliczalni i dosłownie idą „po trupach do celu”. Przypomina nam to kogoś?

Jakoś tego zapłakanego Muska nie wzruszały karetki odwożące padających z przemęczenia pracowników fabryki Tesli. Do poluzowania norm zmusiła go dopiero medialna wrzawa. Jednocześnie ten sam Musk okazał się niebywale skuteczny w napędzaniu „wyznawców” (i pieniędzy, w tym publicznych) do swoich kolejnych projektów – i to mimo wieloletnich strat – przekonując, że już-już za chwilę przyniosą niebotyczne zyski. Tacy ludzie są przydatni. Jest tajemnicą poliszynela, że wielkie korporacje przeprowadzając testy osobowościowe wśród kandydatów na wysokie kierownicze stanowiska celowo premiują osoby o cechach psychopatycznych, bowiem są one bezwzględne i pozbawione moralnych hamulców – a przez to skuteczne. To wszystko działa jednak tylko do czasu. Wyróżnikiem firm i poszczególnych działów na czele których stoi psychopata każdorazowo jest niezdrowa atmosfera, a to prędzej czy później odbija się na wydajności, choćby dlatego, że psychopata eliminuje ze swojego zespołu każdego zdolnego współpracownika, który mógłby zagrozić jego pozycji. Czy fakt, że Musk „musi” siedzieć w firmie po 120 godzin tygodniowo i nie może (nie chce?) przekazać komuś części zadań, coś nam mówi?

Nic więc dziwnego, że od pewnego czasu nasilają się pogłoski o dymisji Muska, bo udziałowcy Tesli mają już po dziurki w nosie jego wyskoków. Sam zainteresowany odpowiada tak: „Jeśli macie kogoś, kto może wykonać lepszą pracę, to dajcie mi znać. Może mieć tę robotę. Czy jest ktoś, kto może lepiej wykonać tę pracę? Mogę mu przekazać lejce w tym momencie”. A może by tak... Morawiecki?


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Utopia elektromobilności


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 36 (14-20.09.2018)

Ziemia w „ciemnym lesie” - czyli, jak lewactwo ściągnęło na nas zagładę

I. Ciemny las

Nie da się ukryć – Ziemię czeka zagłada. Może wydarzyć się za rok, za setki lub tysiące lat – ale jej nadejście jest przesądzone. Skąd ten fatalizm? Wynika on wprost z założeń tzw. socjologii kosmicznej wyłożonej w powieści science fiction „Ciemny las” chińskiego autora Liu Cixina (Liu to nazwisko, Cixin to imię – w chińskim zapisie zawsze nazwisko podaje się jako pierwsze). Tu uwaga – jeśli ktoś na wzmiankę o science fiction zaczął się ironicznie uśmiechać, to radziłbym wziąć na wstrzymanie, bowiem szeroko rozumiana fantastyka naukowa w swych różnych odmianach to nic innego jak opis historii, która nadejdzie. Nie bez przyczyny parali się nią tacy autorzy jak Isaac Asimov, Artur C. Clarke czy Carl Sagan (o którym będzie nieco więcej w dalszej części tekstu), będący zarazem cenionymi naukowcami – o naszym Stanisławie Lemie nie wspominając.

Powieść „Ciemny las” (uwaga, będą spoilery) jest środkową częścią trylogii pod znamiennym tytułem „Wspomnienie o przeszłości Ziemi” („Problem trzech ciał”, „Ciemny las” i „Koniec śmierci”) opisującej walkę ludzkości o przetrwanie w śmiertelnie niebezpiecznym kosmosie. Punktem wyjścia do rozważań chińskiego autora był tzw. paradoks Fermiego. Otóż słynny włoski uczony zadał pytanie, jak to możliwe, że nie natrafiliśmy do tej pory na żaden ślad pozaziemskich cywilizacji, mimo że statystycznie istnieje wysokie prawdopodobieństwo ich obecności we wszechświecie? Dlaczego żadna z nich nie podjęła próby nawiązania z nami kontaktu?

Odpowiedź Liu Cixina jest tyleż logiczna, co przygnębiająca i zawiera się w teorii „ciemnego lasu”, będącej zarazem metaforą, jak i nader zdroworozsądkowym wyjaśnieniem „milczenia wszechświata”. Mianowicie, wg Liu kosmos przypomina tytułowy ciemny las, w którym krążą uzbrojeni myśliwi. Każdy z nich przeczuwa istnienie innych (bo nieprawdopodobieństwem byłoby sądzić, że w całej wielkiej puszczy żyje tylko on jeden) – lecz nic o nich nie wie. Nie wie, jakie są zamiary pozostałych łowców, jakimi narzędziami dysponują, jaką mają broń, no i przede wszystkim – czy po przypadkowym kontakcie któryś z nich nie zareaguje agresją i go nie zabije. Wskutek tego, każdy z myśliwych koncentruje się głównie na tym, by nie zdradzić swej obecności – porusza się bezszelestnie niczym duch, ostrożnie rozsuwa przed sobą gałęzie drzew, liczy każdy krok i oddech. I teraz wyobraźmy sobie, że w takim ogarniętym wieczną nocą lesie ktoś rozpala ognisko, ściągając na siebie uwagę. Jego chwile są policzone – choćby dlatego, że pozostali myśliwi widząc taką ostentację dochodzą do wniosku, że skoro ktoś waży się ujawnić, to musi czuć się dostatecznie silnie i pewnie – a zatem, stanowi potencjalnie śmiertelne zagrożenie.


II. Wojna cywilizacji

Podobnie rzecz się ma z kosmicznymi cywilizacjami – one zwyczajnie się ukrywają przed konkurentami, w obawie, że jeśli natrafią na bardziej rozwiniętego technologicznie rywala, ten ich unicestwi. Uczyni tak poniekąd prewencyjnie, eliminując „obcego” zanim tamten zrobi to pierwszy. Wskutek powyższego, każdy kontakt, nawet przypadkowy, musi się skończyć anihilacją jednej ze stron. Dlaczego tak? Wszak można sobie wyobrazić, że wysoko rozwinięta cywilizacja natrafia na planetę, której mieszkańcy dopiero zeszli z drzew – jaką groźbę mogą stanowić takie małpoludy dla przybyszy potrafiących np. zaginać czasoprzestrzeń i swobodnie „przeskakiwać” z jednego punktu wszechświata do drugiego? Otóż, należy pamiętać, że mówimy tu o „kosmicznej” skali czasowej, dla której miliony lat ewolucji to mgnienie oka, zaś rozwój techniczny istot rozumnych to ułamek tego mgnienia. Na dodatek, postęp odbywa się skokowo – od jednego przełomu do drugiego, przy czym poszczególne „skoki” wskutek ustawicznego gromadzenia wiedzy odbywają się w coraz krótszych odstępach.

Weźmy historię ludzkości – przez dziesiątki tysięcy lat pędziliśmy żywot nomadów. Nagle, w ciągu kilku tysiącleci nastąpiła tzw. rewolucja neolityczna – ludzkość opanowała rolnictwo. Później przyszła pora na wynalezienie obróbki kolejnych metali, powstają wielkie miasta, imperia i monumentalne budowle... wszystko w coraz szybszym tempie. Zresztą, wystarczy spojrzeć na dzieje najnowsze – od rewolucji przemysłowej, poprzez elektryczność, atom aż do współczesnej epoki informatycznej i pierwszych prób eksploracji kosmosu minęło raptem nieco ponad dwieście lat. Rozumiemy już w czym rzecz? Nikt naszym „kosmitom” nie zagwarantuje, że obecne „małpoludy” nie wejdą nagle na ścieżkę szybkiego rozwoju i w stosunkowo niedługim czasie staną się groźnym przeciwnikiem w walce o byt i kosmiczne zasoby. W związku z tym, Liu Cixin formułuje dwa prawa socjologii kosmicznej: 1) Przetrwanie to podstawowa potrzeba cywilizacji; 2) Cywilizacja rośnie i rozwija się nieustannie, podczas gdy suma materii we wszechświecie pozostaje taka sama.

Przy tym wszystkim myliłby się ten, kto sądzi, iż takie starcie cywilizacji będzie przypominało „Gwiezdne Wojny” - z flotami kosmicznymi, bitwami itd. To zabawy w piaskownicy. W powieści Liu Cixina te sprawy załatwia się inaczej – np. po wykryciu układu planetarnego zasiedlonego przez rozumne formy życia, górująca cywilizacja wysyła w jego kierunku rozpędzoną do gigantycznej prędkości pojedynczą cząstkę (nazywaną fotoidą), która po uderzeniu w lokalną gwiazdę (np. w Słońce) inicjuje niekontrolowaną reakcję, wskutek której Słońce eksploduje, pochłaniając w sekundę cały układ. Wszystko odbywa się „bezosobowo”, w jednej chwili.


III. Głupcy w ciemnym lesie

I dlatego właśnie Ziemia skazana jest na zagładę. W swej naiwności i arogancji zachowaliśmy się bowiem niczym głupcy rozpalający ognisko w ciemnym lesie, przy czym jeden z przejawów naszej głupoty jest szczególnie powalający. Mowa o sondach „Pioneer 10” i „Pioneer 11” wystrzelonych odpowiednio w 1972 i 1973 roku. Jak wiadomo, na ich pokładach znalazły się pozłacane płytki z informacją dla „braci w rozumie”. Płytki te zawierają schematyczne wizerunki kobiety i mężczyzny, przy czym mężczyzna unosi dłoń w geście powitania. Ale to jeszcze nic. Prawdziwą grozę budzi fakt, iż przedstawiliśmy na nich położenie naszego Układu Słonecznego i Ziemi. Słońce zlokalizowane jest względem 14 najbliższych pulsarów Drogi Mlecznej (a więc gwiazd „migających”, szczególnie „widocznych” na tle kosmosu) - a jakby tego było mało, na dole płytek przedstawiliśmy schemat układu planetarnego wraz z biegnącym od Ziemi torem lotu sondy zaznaczonym strzałką (!). Do tego jeszcze podaliśmy precyzyjne jednostki odległości (wg Wikipedii - „Jako jednostkę odległości przyjęto długość fali odpowiadającej przejściu między dwoma stanami spinowymi w atomie wodoru. (…) Odpowiadająca tej długości częstotliwość to 1420 MHz, w związku z czym okres tej fali wynosi około 0,7 ns. To on właśnie stanowi w informacjach przekazywanych na płytce jednostkę czasu”).

Krótko mówiąc, wysłaliśmy sygnał: „hej, tu jesteśmy i właśnie zabieramy się za podbój kosmosu. Zabijcie nas wszystkich”. Niepojęte, że jednym z autorów tego samobójczego kroku był wspomniany wyżej Carl Sagan – astronom i twórca egzobiologii (nauki o życiu pozaziemskim), a do tego pisarz science fiction od którego, zdawałoby się, można by oczekiwać nieco więcej wyobraźni.

Skąd ludziom przyszedł do głowy ten zbrodniczy pomysł? Należy pamiętać, że mówimy o początku lat '70 – epoce ofensywy wojującego lewactwa, rewolucji obyczajowej i hippisowskiego pacyfizmu spod znaku „make love not war” (Sagan również sympatyzował z tym nurtem i np. postulował legalizację marihuany). Zgodnie z duchem czasu przyjęto idealistyczne założenie, że wyżej rozwinięte cywilizacje będą zarazem stały na wyższym poziomie etycznym, w związku z tym przylecą tutaj dobrotliwi kosmici, którzy nas podźwigną i umoralnią (tacy charytatywni „E.T.”) - niczym w książkach Deanikena, w których Obcy nie mają nic lepszego do roboty, tylko uczyć ludzi stawiać piramidy. Podobnie w trylogii Liu Cixina chińska komunistka Ye Wenjie, napatrzywszy się na potworności rewolucji kulturalnej towarzysza Mao, wysyła z supertajnej bazy wojskowej sygnał do kosmitów, by ci przybyli i nauczyli ludzkość żyć w pokoju – co staje się początkiem całego dramatu.

Tak więc, co najmniej od roku 1972 żyjemy czasem pożyczonym – a na dodatek wciąż wysyłamy w przestrzeń kolejne sondy (np. Voyager), prowadzimy program nasłuchu SETI (samo w sobie dobre – ale intencja jest taka, by po wychwyceniu sygnału spoza Ziemi natychmiast odpowiedzieć), zaś nasza planeta wręcz tętni od impulsów elektromagnetycznych. Jedyna nadzieja w rozmiarach wszechświata i w tym, że zanim Obcy nas namierzą, zdążymy opanować podróże międzygwiezdne na tyle, by wyprowadzić się możliwie daleko stąd i w nowym miejscu przycupnąć jak mysz pod miotłą. Inaczej pewnego dnia Słońce wybuchnie nam prosto w twarze – i znów zapanuje cisza w „ciemnym lesie”.

*

Liu Cixin „Ciemny las” (cykl „Wspomnienie o przeszłości Ziemi”) - wyd. Rebis, 2017

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 17 (12-25.09.2018)