niedziela, 13 maja 2018

Utopia elektromobilności

Jaki poziom zamożności musi osiągnąć społeczeństwo, by pozwolić sobie na masowy zakup elektrycznych samochodów?


Jakiś czas temu pozwoliłem sobie na marginesie innych rozważań nazwać plany premiera Morawieckiego związane z elektromobilnością „księżycowym projektem”. Przyznam bowiem, że jako przeciętny użytkownik dróg (nie stroniący jednak od komunikacji publicznej), na świetlane wizje roztaczane przez pana premiera reaguję irytacją – i przypuszczam, że nie tylko ja. Trudno jednak aby było inaczej, jeśli słyszy się, że już-już w Polsce produkowane będą miliony elektrycznych aut, a polscy kierowcy masowo przesiądą się do owych cudów techniki. Uprzejmie można by nazwać tego typu projekt szklanymi domami, a mówiąc mniej uprzejmie – gruszkami na wierzbie.

Póki co, Strategia na Rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju zakłada, że do 2025 r. w Polsce zostanie wyprodukowanych milion elektrycznych samochodów. Sprzyjać ma temu system zachęt zawartych w „Ustawie o elektromobilności i paliwach alternatywnych”: począwszy od rozbudowanej sieci ładowarek, poprzez ulgi podatkowe, a skończywszy na możliwości poruszania się po buspasach czy braku opłat przy wjeździe do stref zeroemisyjnych. Do tego, w pojazdy elektryczne mają inwestować samorządy (zwłaszcza w transporcie zbiorowym) oraz instytucje rządowe. Łącznie w ciągu ośmiu lat ma na to wszystko pójść niemal 19 mld. zł., zaś elektromobilność stanie się dźwignią modernizacyjną dla polskiej gospodarki i jej kołem zamachowym. Potentatem w produkcji naszych „hiper-meleksów” ma się stać spółka Electromobility Poland w którą państwowi giganci typu PGE czy Energa zainwestowali... oszałamiające 10 mln zł.

No cóż, może stawiam się w położeniu sceptyków, którzy pukali się w głowę na widok pierwszych spalinowych wehikułów, ale zdrowy rozsądek podpowiada mi, że to się nie przyjmie – chyba, że ludzi zmusi się do przesiadki na „elektryki” drakońskimi obostrzeniami, lub pójdą gigantyczne publiczne subwencje, sztucznie zbijające cenę takich pojazdów. A dotacje muszą pójść, bo na razie blisko połowa kosztów produkcji takiego nowoczesnego cudeńka to baterie litowo-jonowe i dotąd nikt nie znalazł sposobu, by ten problem obejść. Nie znaczy to, że transport elektryczny nie może znaleźć swojej niszy – choćby w komunikacji miejskiej (ech, gdzie te poczciwe trolejbusy) lub we wspomnianych rządowych instytucjach, które, jak wiadomo, „same się wyżywią” - więc zapewne będzie je stać również na zakup „elektryków”. Tyle, że najprawdopodobniej będą to auta importowane, bo z tego co mi wiadomo, na dzień dzisiejszy nie ma nawet prototypu naszego rodzimego samochodu na prąd. Zamiast więc napędzać własną gospodarkę, będziemy dotować cudzą - sobie zostawiając (w najlepszym razie) po staremu peryferyjną rolę dostawcy podzespołów.

No i wreszcie kwestia ceny. „Elektryki” (i to wcale nie najbardziej „wypasione”) kosztują na ogół grubo ponad 100 tys. zł. Kogo na to stać, że się tak po ludzku zapytam? Jaki poziom zamożności musi osiągnąć społeczeństwo, by pozwolić sobie na masowy zakup takich samochodów? W tym miejscu warto się przyjrzeć, czym obecnie jeżdżą Polacy. Otóż w Polsce niepodzielnie dominują samochody kilkunastoletnie – ze stosownym do tego przebiegiem i ceną. Z reguły są to importowane zza granicy używane auta z drugiej ręki. Od lat pod tym względem plasujemy się w absolutnej czołówce Europy. Podpowiem jeszcze panu premierowi, iż dzieje się tak nie dlatego, że Polacy uwielbiają jeździć rzęchami na skraju rozpadu, lecz dlatego, że na nic lepszego ich nie stać. Zresztą, wystarczy zajrzeć do pierwszego lepszego autokomisu, by wyrobić sobie pogląd – co niniejszym zalecam panu premierowi. Ile budżet w rozmaitych formach musiałby dopłacać do produkcji i kupna „elektryków”, by stały się w miarę dostępne dla przeciętnej kieszeni?

Tu, na koniec, dotykamy kwestii opłacalności całego tego interesu. Potentat w branży, czyli amerykańska Tesla pod rządami „wizjonera” Elona Muska ani razu w swej historii nie osiągnęła zysku – i to pomimo inkasowania potężnych dotacji. W zasadzie cała jej inżynieria biznesowa przypomina po trosze piramidę finansową, skonstruowaną na zasadzie: nowy projekt, nowe subwencje, akcje idą w górę, inwestorzy kupują... a firma jak jechała, tak jedzie na stracie. Z tego co udało mi się wyczytać, tylko do 2015 r. firmy Muska dostały 5 mld. dolarów dotacji – albo bezpośrednio, albo w formie np. ulg podatkowych dla nabywców. Gdy w tymże 2015 r. Dania zaczęła stopniowo wycofywać się ze zwolnień podatkowych i celnych na importowane auta elektryczne, nastąpiło załamanie sprzedaży, bo ceny poszybowały pod niebo. A więc na „elektryka” bez dotacji nie stać nawet zamożnych Duńczyków. Pytanie retoryczne – w jaki sposób premier Morawiecki zamierza uczynić Polskę elektromobilną potęgą w ciągu kilku lat? I to bazując na rodzimej produkcji? Przecież te nędzne 19 mld. zł. jakie „ma mieć” do dyspozycji, brzmi w tym kontekście jak dowcip.

Ach, byłbym zapomniał – w I kwartale 2018 r. w Polsce kupiono 340 tych elektrycznych zabawek. Jeśli rząd dopłaci, to może za rok uda się upchnąć nawet 700.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Niechciany transport publiczny


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 18 (11-17.05.2018)

3 komentarze:

  1. Kilka dni temu, media podały, że koszt naładowania w stacjach ładpwawczych pozwalający ma przejechanie 100 km, to będzie wartość ok. 7 litrów benzyny. Będzie to cena za szybkie ładowanie ok. 1/2 godziny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli elektryk za ponad 100 tys. zł. będzie "palił" odpowiednik siedmiu litrów na setkę - za to "tankował" będzie te 7 litrów przez pół godziny. Nieźle.

      Usuń