sobota, 12 maja 2018

Kryzys jest szansą!

Dla obozu PiS jakakolwiek dywersyfikacja międzynarodowej aktywności wydaje się być mentalnie nie do udźwignięcia.


I. Nieodrobiona lekcja

Właśnie tak, jak w tytule – kryzys jest szansą. Wystarczy na sprawy spojrzeć od tej strony i wszystko staje się znacznie prostsze. Refleksja ta naszła mnie z podwójnej przyczyny – pierwsza, to niedawne załamanie sondaży PiS z którego partia rządząca próbuje się obecnie z lepszym lub gorszym skutkiem wygrzebać; druga – to wygrana Fideszu i Orbana na Węgrzech, która w modelowy sposób pokazuje nam, jak należy rozgrywać konflikty z korzyścią dla siebie. Odnoszę bowiem nieodparte wrażenie, że tym, co różni „dobrą zmianę” od węgierskiego premiera, jest nie tylko sprawność techniczna w poruszaniu się po politycznym polu minowym, ale również (a może – przede wszystkim) kwestia mentalności i coś, co w języku sportowym nazywa się „elementem wolicjonalnym”. Otóż tam, gdzie nasi widzą zagrożenia, które należy w jakiś sposób obłaskawić (najczęściej zresztą, żenująco nieudolnie), Victor Orban widzi kolejną rozgrywkę do wygrania. Efekt tej różnicy podejść jest taki, że Orban ma trzecią kadencję z rzędu i większość konstytucyjną, a PiS zaczyna drżeć o utrzymanie władzy. Innymi słowy – Orban wdeptuje przeciwników w ziemię, a PiS oddaje pole i przegrywa nie tyle z przeciwnikami, co z samym sobą.

Wyjaśnijmy to sobie na przykładzie. Obecnie w Polsce pokutuje mit „politycznego centrum”, które za wszelką cenę należy sobie zjednać, by wygrać wybory. Rzekomo w ten właśnie sposób PiS wygrało w 2015 r. A guzik prawda. PiS nie wygrało dzięki żadnemu „centrum”, lecz dlatego, że parło do przodu jak nosorożec – może bez większego wdzięku, ale za to z determinacją, przebijając kolejne, dotąd pozornie nieprzekraczalne „sufity” poparcia. Ta prawidłowość działała przez kolejne ponad dwa lata rządów – i przestała w momencie, gdy „dobra zmiana” wdała się w jakieś żenujące dryblingi, próbując „oswoić” ulicę i zagranicę. Wynika to z prostej prawidłowości – w 2015 ludzie mieli już powyżej uszu „ciepłej wody w kranie” i „zielonej wyspy” z której nic nie wynika dla sytuacji zwykłego człowieka. Te nastroje PiS jeszcze wyczuło i skutecznie na nich zagrało, ale nie wyciągnęło oczywistego wniosku – mianowicie, że ci sami wyborcy, którzy jeszcze 2-3 lata wcześniej faktycznie stanowili „centrum”, w 2015 r. byli już w zupełnie innym miejscu, znacznie radykalniejszym i zagłosowali na PiS oraz (ci bardziej wnerwieni) na Kukiza. A potem, mile zaskoczeni realizowaniem przedwyborczych obietnic, podtrzymywali swe poparcie wbrew wszystkiemu – jazgotowi mediów, demonstracjom kodowszczyzny i naciskom zagranicy. Mieli gdzieś Trybunał Konstytucyjny, sądokrację, utracone poczucie komfortu „łże-elit”, postępowy szantaż emocjonalny domagający się przyjmowania biednych „uchodźców” i wrzaski dobiegające z Brukseli. Obchodziło ich to, że wreszcie ktoś robi porządek i zwraca uwagę na potrzeby obywatela – ze szczególnym uwzględnieniem 500+ i tamy postawionej zalewowi muzułmańskich migrantów.

Krótko mówiąc, poparcie nie przyszło z centrum, tylko ze strony zradykalizowanego elektoratu - a PiS nie odrobiło lekcji płynącej z własnego zwycięstwa.


II. Węgierski przykład

Odwrotnie postąpił Victor Orban, który zresztą generalnie wydaje się być politykiem bardziej przytomnym i świadomym w co gra. On od początku miał „centrum” głęboko w tyle. Wiedział, że wyborów nie wygrywa się dzięki tanim umizgom, tylko dzięki trzem czynnikom – mobilizacji, determinacji i konfrontacji. Podkreślę – konfrontacji, a nie schodzeniu z linii strzału przy byle kontrowersji, czy to w polityce zagranicznej, czy wewnętrznej. Dlatego zrobił u siebie porządek z kredytami frankowymi, sądami i mediami, przy pierwszej okazji „podziękował” za współpracę Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu, który dyktował Węgrom antyrozwojową („balcerowiczowską”) agendę w interesie globalnego kapitału, a z zagrożenia migracyjnego uczynił jeden z motywów przewodnich niedawnej kampanii. Podobnie nie zawahał się pójść na zderzenie czołowe z Sorosem – u nas wciąż rzecz nie do pomyślenia. Skutek? Banki po początkowych lamentach jakoś się uspokoiły, bo zobaczyły, że nie ma żartów, MFW posłusznie zwinął żagle, węgierski odpowiednik „Gazety Wyborczej”, czyli „Népszabadság” padł szczęśliwie w 2016 r., zaś Soros właśnie ogłosił, że zamyka biuro „Open Society Foundation” w Budapeszcie i spada do Berlina. Widać różnicę?

Nasi kieszonkowi Talleyrandowie lubią epatować „elastycznością” Orbana, czyniąc z niej alibi dla własnego kunktatorstwa. Otóż nie. Elastyczność nie polega bowiem na zagłaskiwaniu napięć, tylko na sprężystości. Opłacało się być w Parlamencie Europejskim we frakcji Europejskiej Frakcji Ludowej, razem z niemiecką CDU/CSU (i, dodajmy, Platformą Obywatelską)? Proszę bardzo, dzięki temu mamy powiększone pole manewru. Obywatelom jednak nie przypadł do gustu zakaz handlu w niedzielę? Wycofujemy się, nie ma sprawy, mała strata. A z drugiej strony – Rosja chce z nami budować elektrownię jądrową i dostarczać nam gaz? Wchodzimy w to, bez względu na ujadanie tych europejskich hipokrytów, którzy sami przebierają nogami do robienia interesów z Putinem i chcą ciągnąć Nord Stream 2 przez Bałtyk. Dywersyfikujemy w ten sposób naszą politykę i nie uzależniamy się od jednego „sojusznika”. Chiny chcą z nami rozmawiać o „Nowym Jedwabnym Szlaku”? Czemu nie, patrz wyżej, długofalowo niemieckie koncerny samochodowe nie mogą być jedynym strategicznym inwestorem.

Rozumiemy już o co chodzi z tą elastycznością? Okazuje się, że to nie musi być wcale ustępliwość, tylko manewrowanie połączone z odpowiednią dawką asertywności. Nasi wybrańcy natomiast wciąż mają problem ze zrozumieniem i wcieleniem w życie tej oczywistości. Rzecz jasna, trzeba zastrzec (bo zaraz jakiś hunwejbin zarzuci mi, że jestem „ruskim agentem”), iż nie chodzi o kopiowanie węgierskiej polityki i konkretnych ruchów w skali 1:1. Chodzi o metodę – a my tej metody nie mamy.


III. „Elastyczność” czy niezgulstwo?

Wróćmy do kwestii „elastyczności”, mającej przykryć nasze niezgulstwo. Różnicę między Polską a Węgrami świetnie ilustruje konflikt z Brukselą na tle osławionej „praworządności”. Właśnie „poprawiamy” ustawy sądownicze pod zapotrzebowanie zgłoszone przez Timmermansa, na co ten ostatni wciąż kręci nosem – że nie tak, że za mało, że należy spełnić wszystkie nadesłane z Brukseli „zalecenia”... Jaki błąd popełnili nasi mężykowie stanu? Przestraszeni, że Unia Europejska uzależni eurofundusze w kolejnej perspektywie budżetowej od stanu naszego wymiaru sprawiedliwości, poszli na ustępstwa – bez żadnej gwarancji, że one cokolwiek dadzą. W efekcie, UE dokręciła śrubę – właśnie nadeszła wiadomość, że Komisja Europejska forsuje przy powszechnym poparciu uzależnienie wypłat środków w latach 2021-2027 od gwarancji „skutecznego zarządzania funduszami”, co jest zawoalowaną formą „praworządności”. Oznacza to, że grupa euromandarynów będzie mogła całkowicie uznaniowo wstrzymywać kasę i wymuszać na nas spełnianie ich kolejnych żądań. Tyle ugraliśmy, brawo.

Co trzeba było zrobić? A chociażby zaszantażować Brukselę wzrostem antyunijnych nastrojów w polskim społeczeństwie. Metodę tę opisał niegdyś jeden z naszych negocjatorów w procesie akcesyjnym, Jerzy Marek Nowakowski. Kiedy przychodziło do kolejnej rundy negocjacji i europejscy wysłannicy wytykali nam różne opóźnienia i niedociągnięcia, on wyjmował sondaż z którego wynikało, że poparcie dla integracji wśród Polaków słabnie. Unijni urzędnicy w tym momencie z miejsca robili się o wiele bardziej „konstruktywni”. Podobnie dziś – rośnie niechęć do UE, zwłaszcza w warunkach prób dyktatu – blisko 1/3 Polaków optuje za polexitem, gdyby sprawy stanęły na ostrzu noża. Nie można było zagrać tą kartą?

Okazuje się, że nie można było – i powiem Państwu dlaczego. Otóż PiS przestraszył się tych sondaży znacznie bardziej niż Bruksela. Kryzys zaufania do UE został przez „naszych” odebrany nie jako szansa na poprawę pozycji przetargowej, lecz jako paraliżujące zagrożenie. I to jest ta różnica w rozumieniu elastyczności między Polską a Węgrami. Idę o zakład, że Orban w takiej sytuacji nie wahałby się ani sekundy – ba, wręcz świadomie podgrzewałby antyunijne nastroje, by wywrzeć na eurokratów presję. I tak jest ze wszystkim – z rejteradą przed Żydami, żądaniami USA (Kongres właśnie uchwalił JUST Act), ba – nawet przed Ukrainą czy inną Litwą. Wynika to z tego, że zarówno dla czołowych postaci obozu PiS, jak i dla jego zaplecza intelektualno-medialnego jakakolwiek dywersyfikacja międzynarodowej aktywności wydaje się być mentalnie nie do udźwignięcia. Zbyt wiele zainwestowali na wszelkich możliwych poziomach (politycznym, emocjonalnym, wizerunkowym) w różnorakie mitologie, które zwykli postrzegać jako „historyczną konieczność”, by nastąpiła zmiana paradygmatów. Więc jak przychodzi co do czego – zwyczajnie „pękają” i chowają głowę w piasek, wypinając przy okazji d... A potem się dziwią, że dostają bęcki i ludzie się od nich odwracają. A jak mają traktować pajaców bojących się własnej odwagi?


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Zawsze jest z kim przegrać

Koniec złudzeń

Czy Polskę stać na podmiotowość?


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 09 (09-22.05.2018)

2 komentarze:

  1. Jedno mnie niepokoi, skąd opinia że PIS popelnia bledy? Przecież to co robią, to wszystko jest zamierzone. Ro nie są idioc, tylko wykonują wrogą robotę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żeby wykonywać taką precyzyjną krecią robotę - i to tak, by wyglądała na efekt amatorszczyzny - to trzeba wyższej szkoły jazdy. Moim zdaniem oni zwyczajnie nie są do czegoś takiego zdolni.

      Usuń