czwartek, 23 maja 2013

Atrofia suwerenności

Rosyjskie zabiegi mają podstawową cechę wspólną: uległy znaczącemu nasileniu wkrótce po Tragedii Smoleńskiej.

I. Raport z postępów atrofii państwa

Oto garść doniesień tylko z ostatnich dni i tygodni (kolejność przypadkowa): petersburskie memorandum w sprawie budowy „pieremyczki”; będziemy kupować energię elektryczną z Kaliningradu; Jan Krzysztof Bielecki i Aleksander Kwaśniewski lobbowali na rzecz kupna przez Rosjan Azotów Tarnów – jednego z głównych odbiorców gazu ziemnego w Polsce; minister skarbu Mikołaj Budzanowski został odwołany na lekko tylko zakamuflowane życzenie Rosjan – sprzeciwiał się kupnu przez nich Azotów i był zwolennikiem gazu łupkowego, więc pewnie dlatego „ominięto” go przy podpisywaniu memorandum w Petersburgu; 1/5 przestrzeni powietrznej nad terenem Polski będą kontrolować Litwini; wreszcie – FSB na życzenie Putina „zacieśnia współpracę” z polskim kontrwywiadem – i SKW się oczywiście na to godzi...

Coś przeoczyłem? Jeśli nawet, to tylko tego co przytoczyłem powyżej wystarczy na Trybunał Stanu dla Tuska i jego ekipy. Mamy bowiem do czynienia z konsekwentnym zrzekaniem się suwerenności w kluczowych dla bezpieczeństwa państwa kwestiach. To już idzie na bezczela, na rympał, nawet bez zachowania jakichkolwiek pozorów równorzędnych, handlowych relacji między równoprawnymi partnerami. Ruscy żądają – Polska wykonuje, tak to wygląda. Zachodnie firmy, do tej pory zainteresowane poszukiwaniami i eksploatacją łupków, widząc co się dzieje – w jakim tempie Polska osuwa się w rosyjską energetyczną strefę wpływów – pakują manatki i się wynoszą.

II. W uścisku Putina

Część tych spraw była przygotowywana od dawna – np. informacje o imporcie prądu z Kaliningradu przemykały już wcześniej, co starałem się opisać w notkach „Pstryczek-elektryczek I”, „Pstryczek-elektryczek II” oraz „Pstryczek-elektryczek III”. Generalnie, rzecz dotyczy „zrobienia rynku” w Polsce dla energii z powstającej w Obwodzie Kaliningradzkim Bałtyckiej Elektrowni Jądrowej, dla której ekonomiczną racją bytu jest eksport do krajów regionu – głównie do Polski. I Polska była tak uprzejma, że w ostatniej chwili zrezygnowała z budowy elektrowni w Ostrołęce, która zaopatrywałaby przede wszystkim północno-wschodnią część kraju. Zamiast tego będziemy mieli most energetyczny z Kaliningradem. Już zadbają o to różne „Ałganowy” ulokowane tam gdzie trzeba.

O podchodach Akronu i Wiaczesława Kantora pod Azoty, podobnie jak o antyłupkowym lobbingu Gazpromu, również słyszy się od dawna. Wszystkie te zabiegi mają jednak podstawową cechę wspólną: uległy znaczącemu nasileniu wkrótce po Tragedii Smoleńskiej, gdzie wraz z Prezydentem Lechem Kaczyńskim i jego najbliższymi współpracownikami zginął ostatni ośrodek władzy zdolny do hamowania rosyjskiej neoimperialnej ekspansji. Jeśli ktoś wciąż zadaje sobie pytanie „po co Putin miałby zabijać Kaczyńskiego”, to ma odpowiedź – właśnie PO TO. Podobnie, jeżeli ktokolwiek ma wątpliwości w jak mocnym uścisku trzyma Putin Donalda Tuska po Smoleńsku, to również właśnie otrzymuje wyczerpującą odpowiedź. Tak jasną, że bardziej już nie można.

Obecnie obserwujemy bowiem zbliżanie się do finalizacji załatwiania rosyjskich interesów w Polsce. Łupki – „NIET”, gazoport – „NIET”, nowa elektrownia w Polsce - „NIET”, drugi gazociąg – „DA”, Azoty dla Rosji - „DA”, import energii elektrycznej z Kaliningradu - „DA”, urzędnicy niechętni Rosji - „WON!”. Plus, oczywiście, „zacieśniona współpraca” między FSB a Służbą Kontrwywiadu Wojskowego – wisienka na torcie...

Do listy z początku notki włączyłem sprawę nieszczęsnej umowy w wyniku której 1/5 przestrzeni powietrznej nad Polską (w tym Warszawa) w ramach Baltic FAB będzie kontrolowana przez Litwę. Nie wiem, czy jest to wynik żenującej niekompetencji, czy coś więcej, ale warto zauważyć, że na 32 litewskich pracowników kontroli obszaru powietrznego ponad połowę stanowią Rosjanie, że utracimy kontrolę nad obszarem graniczącym z Obwodem Kaliningradzkim i sporą częścią Białorusi i że rosyjscy kontrolerzy pracujący na Litwie będą zawiadywali lotami polskich samolotów wojskowych, w tym myśliwców F-16, które okresowo w ramach NATO patrolują również terytorium Litwy. To zresztą również nie jest nowa sprawa – pisałem o tym w marcu ubiegłego roku.

III. Imperialne żniwa

Te „imperialne żniwa” mają na celu zabezpieczenie rosyjskich interesów niezależnie od politycznych przetasowań w Polsce. Dlatego Rosjanie za wszelką cenę chcą zdążyć przed końcem obecnej kadencji, zanim Tusk ostatecznie wysadzony z siodła trafi tam gdzie trafi – do pierdla, lub pod ochronę brukselskiego immunitetu. A kiedy już dostaną co chcą, bardzo trudno będzie to odkręcić – nawet przy optymistycznym założeniu, że PiS z Jarosławem Kaczyńskim obejmie samodzielne rządy, w co można powątpiewać zważywszy na ruskie serwery obsługujące procedury wyborcze w Polsce. Taka jest różnica między poważnym państwem realizującym konsekwentnie swe interesy a ekipą kukiełek i piłkarzyków.

Zatem, jako się rzekło, Putin przystępuje do zbierania owoców swej polityki wobec Polski z ostatnich kilku lat – zapoczątkowanej wizytą w 2009 roku, podczas której, po słynnej rozmowie na sopockim molo, chyba ostatecznie przekonał się, że może z Tuskiem zrobić dokładnie wszystko, a zintensyfikowanej po 10.04.2010, kiedy to zniknęła ostatnia przeszkoda w postaci Lecha Kaczyńskiego i jego współpracowników. Tylko patrzeć jak na dar dożynkowy Ober-Matoł przyniesie Putinowi w zębach Lotos, tudzież inne interesujące go aktywa. A głównonurtowe mediodajnie po staremu będą ekscytowały się wypowiedziami Krystyny Pawłowicz, lub w najlepszym razie zegarkami ministra Nowaka.

Czy w efekcie tego, co zbiorczo zasygnalizowałem przed chwilą, Polska zniknie z mapy? Ależ nie, będzie na niej widniała jak gdyby nigdy nic. Tylko, że między nakreślonymi na tej mapie granicami nie będziemy mieli w jakiejkolwiek istotnej sprawie nic do powiedzenia.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

sobota, 18 maja 2013

Białe noski zamiast „białych kołnierzyków”

Wszystkie te bankiery i maklery to banda nabuzowanych ćpunów z upudrowanymi od „jechania krechy” kinolami.

I. „Kultura ekscytacji”

Jakiś czas temu natrafiłem na stronach „Rzepy” na pewną ciekawostkę. Oto były doradca brytyjskiego rządu do spraw polityki antynarkotykowej David Nutt (profesor neuropsychofarmakologii w Imperial College London) twierdzi, że kryzys finansowy został wywołany przez bankierów nadużywających kokainy. W kręgach finansowych panować ma tzw. „kultura ekscytacji”, której nieodłącznym elementem są silnie pobudzające narkotyki, sprawiające iż funkcjonujący w takich warunkach pracownicy sektora finansowego, goniąc za maksymalizacją zysków, skłonni są do podejmowania nadmiernego ryzyka.

Innymi słowy, te wszystkie bankiery, maklery tudzież insze „szpece” i magiki od robienia pieniędzy z niczego oraz kreowania i obrotu pochodnymi od pochodnych aktywów – to banda nabuzowanych ćpunów z upudrowanymi od „jechania krechy” kinolami. Kiedyś nazywano takich „białymi kołnierzykami”, dziś przyjdzie ich nazywać „białymi noskami”. Cóż, kiedy czyta się opowieści o przyczynach kryzysu na amerykańskim rynku nieruchomości, który zapoczątkował globalne domino, to trudno odmówić angielskiemu naukowcowi racji. Udzielanie na masową skalę kredytów tak zwanym „ninja” („no income, no job, no assets” - czyli „bez dochodów, bez pracy, bez aktywów”) przy założeniu, że kupiona tą drogą nieruchomość tak czy inaczej zachowa swą wartość, w związku z czym można na tej podstawie spokojnie budować piramidę pochodnych papierów wartościowych w które inwestowały kolejne podmioty na całym świecie – coś takiego mogło narodzić się tylko w odmętach znarkotyzowanego umysłu.

II. Horda „białych nosków”

Zapewne wszyscy słyszeliśmy historie o tym, jak to jakiemuś naćpanemu gówniarzowi wydało się nagle, że potrafi latać, po czym radośnie rzucał się z balkonu. No więc wychodzi na to, że „wysokiej klasy specjaliści” od finansów, po najlepszych uczelniach, robili dokładnie to samo z powierzanymi im funduszami – z pełnym poparciem swych zwierzchników zawiadujących instytucjami „zbyt dużymi, by upaść”. A my się czasami dziwimy, dlaczego giełda jest nieprzewidywalna i czasem reaguje irracjonalnie z byle powodu. A jak ma reagować, skoro kręci tym wszystkim horda narkomanów pogrążonych non-stop w kokainowym cyklu euforyczno-depresyjnym? Równie dobrze można by za tymi komputerami, w tych sterylnych boksach, usadzić stado pawianów. Pewnie nawet taniej by wyszło.

Zwróćmy uwagę, że ci naprani koką akolici „kultury ekscytacji” siedzą wszędzie – w bankach, funduszach inwestycyjnych, firmach ubezpieczeniowych, na giełdach i tak dalej. Bez kontaktu z rzeczywistością. Przerąbali w narkotycznym widzie niewyobrażalne sumy, ale że funkcjonują w ramach struktur „zbyt wielkich, żeby upaść”, to rządy potulnie wyasygnowały kolejne „pierdyliardy” (określenie Krzysztofa Rybińskiego) euro i dolarów pod zastaw dochodów przyszłych pokoleń na ratowanie finansowych molochów. Kumple od jechania krechy, czy jak?

III. „Ekscytujący” Rostowski

A teraz konstatacja dotycząca nas wszystkich tu i teraz. Oto ministrem finansów w rządzie Donalda Tuska jest niejaki Jan Vincent „no PESEL” Rostowski. Prościutko z centrum opisywanej tu „kultury ekscytacji”, czyli finansowego Londynu, zasiedlonego wedle prof. Nutta przez żuli w garniturach, którzy na dobrą sprawę powinni się zajmować zaspokajaniem dworcowych pederastów. Pod jego kierownictwem dług publiczny Polski zwiększył się dwukrotnie - z nieco ponad 500 mld zł w 2007 do ok. biliona w chwili obecnej (a tak naprawdę skali zadłużenia nikt nie jest w stanie dokładnie określić ze względu na „ekscytującą” księgowość prowadzoną przez sztukmistrza z Londynu). Do tego na koniec kwietnia bieżącego roku odnotowano 31,75 mld zł deficytu, co daje prawie 90% (dokładnie – 89,3%) całorocznego planu przewidzianego w ustawie budżetowej. Oto produkt finansowej „kultury ekscytacji” w działaniu.

Zresztą, obserwując różne publiczne wystąpienia pana ministra – z tymi szklistymi oczkami, dziwnie nieobecnym uśmiechem i podejrzaną mową ciała, autentycznie nie jestem w stanie dać głowy za jego trzeźwość. A wspomniawszy na słynne zdjęcie córuni – Mai „fuck me like the whore I am” Rostowskiej nabieram wręcz pewności, że mamy do czynienia z czystą patologią.

Maja Rostowska

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

środa, 15 maja 2013

Badania z cyklu „Diagnoza społeczna” służyły do tej pory prof. Czapińskiemu do uprawiania medialnej propagandy sukcesu.

I. „Wyfajnowani” fajnopolacy

Ojej, Obozowi Beneficjentów i Utrwalaczy III RP chyba naprawdę zaczyna palić się pod siedzeniem, skoro jeden z przedstawicieli jego, z przeproszeniem, „intelektualnego zaplecza”, czyli pan prof. Czapiński pobiegł w te pędy ostrzec Dyktaturę Matołów przed możliwym krachem wyborczym. Tak ma wynikać z ostatnich badań z cyklu „Diagnoza społeczna”. Oto rysuje się scenariusz wedle którego do wyborów w 2015 roku pójdzie niespełna 40% wyborców co miałoby zapewnić zwycięstwo PiS-owi, zaś przy frekwencji niższej o kolejne 4% Prawo i Sprawiedliwość mogłoby rządzić samodzielnie, a nawet uzyskać większość konstytucyjną. Perspektywa ta stała się prawdopodobna na skutek zniechęcenia i demobilizacji elektoratu PO – w tym najtwardszego i bezkrytycznego dotychczas jądra, czyli tzw. lemingów.

W zasadzie zdziwienie może budzić tu jedynie stopień zaskoczenia obozu władzy tymi hiobowymi wieściami. Czy naprawdę sądzili, że po dwóch kadencjach wciąż skuteczny będzie szantaż wyborczy polegający na straszeniu Kaczyńskim i Macierewiczem, szczególnie w warunkach narastającego bezrobocia i pogłębiającego się kryzysu? Czy sądzili, że bez końca można odwracać uwagę ludzi polityką kolejnych medialnych wrzutek? Taka strategia mogła przynosić owoce w latach prosperity, kiedy to w miarę syte społeczeństwo faktycznie chciało świętego spokoju, cieplej wody w kranach i błogiej konsumpcji, ale nie w dobie kryzysu, gdy miraż „zielonej wyspy” ostatecznie się rozwiał, zaś przez mgłę propagandowego odurzenia nieuchronnie przebija się twarda rzeczywistość.

Oczywiście, to nie jest tak, że dotychczasowi wyborcy PO nagle postanowią zagłosować na PiS – nienawiść do „Kaczora” i „pisiorów” została zbyt silnie wdrukowana w ich zwoje. Jednak dotychczasowe „antykaczystowskie” paliwo, którym stymulowano ich emocje nie będzie już wystarczające, by po raz kolejny poprzeć PO. „Fajnopolacy” się po prostu „wyfajnowali”, co można było zaobserwować chociażby na przykładzie fiaska akcji „Orzeł może” - szczególnie, jeśli skonfrontować frekwencję z kolejnymi miesięcznicami smoleńskimi.

II. Krach anty-smoleńskiej narracji

O sprawie Smoleńska wspomniałem nie bez przyczyny, bowiem do tej pory antysmoleńskie zacietrzewienie „sekty Pancernej Brzozy” (by Seawolf) było jednym z podstawowych czynników mobilizacyjnych stosowanych wobec antypisowskiego elektoratu. Ta emocjonalna stymulacja swe apogeum miała podczas zajść pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu i demonstracji „tarasowców”, zwanych też „młodymi z fejsbuka”. Rozpędu starczyło jeszcze na drugie zwycięstwo PO i sukces wyborczy Palikota, a następnie trend zaczął niepostrzeżenie wygasać. Obecnie – m.in. na skutek konsekwentnej pracy Zespołu Parlamentarnego pod kierownictwem Antoniego Macierewicza i ujawniania kolejnych kompromitacji rządu i prokuratury w smoleńskim śledztwie - dominuje nurt „smoleńskiego agnostycyzmu”, co z niepokojem odnotowali Janicki i Władyka w „Polityce”.

Bardziej szczegółowo pisałem o tym w notce „Smoleńsk jako narzędzie zmiany”, więc tu jedynie krótko powtórzę: Budowana i uzasadniana z benedyktyńską cierpliwością hipoteza zamachowa po pierwszym szoku i odruchu odrzucenia zakorzeniła się w społecznym obiegu. Ludzie się do niej przyzwyczaili, oswoili się z nią i zaczęli brać pod uwagę jako jedną z dopuszczalnych możliwości – tym bardziej, że w międzyczasie wychodziły na światło dzienne kolejne blamaże i matactwa rządu Tuska w sprawie wyjaśniania przyczyn Tragedii.”

Obecnie zatem mamy do czynienia z sytuacją, że ponad 50% respondentów badania TNS Polska nie deklaruje wprawdzie wiary w zamach, ale równocześnie twierdzi, że nie wiadomo co tak naprawdę się na Siewiernym wydarzyło – odrzuca zatem raport Millera i „oficjalną wersję wydarzeń”. W przełożeniu na politykę oznacza to, że nie da się używać dłużej antysmoleńskiego zacietrzewienia dla wyborczych celów Dyktatury Matołów, co obiektywnie sprzyja PiS-owi dysponującemu zdyscyplinowanym elektoratem.

III. Propagandysta społeczny

Wróćmy jeszcze do zasygnalizowanych na wstępie oznak paniki – bo trudno inaczej wytłumaczyć motywy, które kazały prof. Czapińskiemu lecieć z alarmem do Platformy, jeszcze przed ustaleniem ostatecznych wyników „Diagnozy społecznej” (jak sam przyznaje, do komputerów wprowadzono dotychczas połowę próby, czyli odpowiedzi ok. 15 tys respondentów). Muszę tu przypomnieć mój tekst z lipca 2012 roku „Propagandyści społeczni” , w którym starałem się opisać na przykładzie profesorskiej trójcy Markowski – Krzemiński – Czapiński, jak pod płaszczykiem nauki politolodzy, socjolodzy i psychologowie społeczni uprawiają propagandę w interesie PO, a szerzej – w interesie Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP, której aktualną polityczną ekspozyturą jest obecna Dyktatura Matołów.

Otóż badania z cyklu „Diagnoza społeczna” służyły do tej pory prof. Januszowi Czapińskiemu do uprawiania medialnej propagandy sukcesu, nieodmiennie bowiem wynikało z nich, że „Polska rośnie w siłę, a ludziom żyje się dostatniej”. Polacy mają więcej pralek, lodówek, telewizorów i generalnie są zadowoleni z życia, choć może niekoniecznie już z ogólnej sytuacji w kraju. Niemniej, dopóki z badań wynikało, że stają się posiadaczami coraz większej ilości dóbr materialnych i chwalą sobie życie osobiste, to resztę negatywnych ocen można było gładko zwalić na karb „polskiego malkontenctwa”, no bo przecież obiektywne dane wskazują, że jest dobrze i coraz lepiej.

Dodatkową podbitką interpretacyjną była dla pana profesora wykoncypowana przez niego „Cebulowa teoria szczęścia”, która – w telegraficznym skrócie – głosi, iż na jakimś poziomie (kolejne warstwy „cebuli”) człowiek niemal zawsze jest szczęśliwy, choćby dlatego, że żyje. To w pozytywnej warstwie interpretacyjnej. W warstwie negatywnej natomiast profesor miał na malkontentów bata w postaci „Teorii niewdzięczności społecznej” - gdzie z kolei twierdzi, że „Społeczeństwa są niewdzięczne ze swej konserwatywnej natury i nigdy nie docenią w pierwszym pokoleniu zmian w regułach życia codziennego, nigdy nie nagrodzą twórców tych zmian.” Prawda, że urocze? Po pierwsze, jesteś człowieku zadowolony z cudów transformacji ustrojowej, nawet, gdy sam nie zdajesz sobie z tego sprawy, a po drugie, jeśli twierdzisz, że nie jesteś szczęśliwy, to dlatego, że nie doceniasz, niewdzięczniku, ogromu zbawiennych reform, które światłe elity III RP ci zafundowały... Nie kijem go, to pałką.

I tak się to toczyło, aż do teraz. Wprawdzie nie wiadomo jeszcze do jakich ponurych szczegółów dokopał się profesor Czapiński w tegorocznej „Diagnozie”, ale muszą być naprawdę powalające, skoro zdecydował się na porzucenie wygodnej maski „bezstronnego autorytetu” i postanowił w tak spektakularny sposób zaalarmować umiłowaną Władzę. Czyżby obecnej „Diagnozy” nie sposób było spożytkować w służbie propagandy sukcesu?

Gadający Grzyb

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/propagandysci-spoleczni

http://niepoprawni.pl/blog/287/smolensk-jako-narzedzie-zmiany

 

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl

niedziela, 12 maja 2013

Smoleńsk jako narzędzie zmiany

„Oficjalna wersja wydarzeń” ma to do siebie, że istnieje tylko tak długo, jak reżim który ją wspiera.

I. Zwycięstwo Macierewicza

W okolicach kolejnej smoleńskiej miesięcznicy naszła mnie taka - może mało odkrywcza - refleksja, że Antoni Macierewicz wraz ze swym Zespołem Parlamentarnym tak naprawdę już wygrali. Jedyne wyzwanie przed którym stoją szeroko rozumiane środowiska opozycyjne, to doprowadzenie sprawy do końca tak, by nie zaprzepaścić zwycięstwa. Niemniej, zasadniczy „egzamin” - że nawiążę do nieszczęsnej wypowiedzi Bronisława Komorowskiego – został już zdany.

Zwycięstwo to polega na uprawomocnieniu hipotezy zamachowej w publicznej debacie. Tego już nie da się odwrócić, choćby „Wyborcza” wraz z przyległościami i Maciejem Laskiem na dokładkę nie wiadomo jak się natężali. Zwróćmy uwagę: przecież tezy z raportu Millera powtarzane są w kręgach Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP już tylko i wyłącznie siłą rozpędu. Tak naprawdę liczy się jedno - że, jak ujęła to Katarzyna Kolenda-Zaleska – „prawda już została ustalona, żadne fakty jej nie zmienią”. To oświadczenie jest dla nas fantastyczną wprost wiadomością. Oznacza ono bowiem ni mniej ni więcej, tylko uznanie swej porażki i wycofanie się do okopów „oficjalnej wersji wydarzeń”, zaś „oficjalna wersja wydarzeń” ma to do siebie, że istnieje tylko tak długo, jak reżim który ją wspiera.

II. W butach trepa

W jednym ze swych felietonów nieodżałowany Seawolf wspominał jakiegoś wykładowcę ze szkoły marynarskiej, który przed studentami twierdził, że jego obowiązkiem jako funkcjonariusza państwowego jest głoszenie oficjalnej – czyli sowieckiej – wersji o zbrodni katyńskiej. Niezależnie od wszystkiego, a w szczególności od faktów, on – lojalny funkcjonariusz PRL – zobligowany jest do popierania państwowej, jak byśmy to dziś ujęli, „narracji” i już. No więc dziś te wszystkie Laski, te „Wyborcze”, TVN-y i „Polityki” są w sytuacji właśnie tego uczelnianego trepa. Oni również „muszą popierać”, bo związali się z Dyktaturą Matołów na dobre i na złe. Tyle, że jak uczy nas przykład Katynia, siła propagandy zależna jest od siły reżimu, dlatego obecnie ich jedynym celem pozostało już tylko nie dopuszczenie Kaczyńskiego do władzy. Bowiem wojnę o utrwalenie w społecznej świadomości rosyjsko-Millerowskiej wersji Smoleńska już przegrali.

Poczuciu temu dali wyraz - z podobnie bezradną otwartością jak Kolenda-Zaleska – Janicki i Władyka w „Polityce” swym tekstem o „smoleńskich agnostykach”. Osią tego artykułu jest założenie, że ludzie wcale nie muszą masowo uwierzyć w zamach. Wystarczy, że dopuszczają hipotetycznie, obok innych, również i taką możliwość, szczególnie gdy wedle badań TNS Polska, 52% respondentów deklaruje, że nie wie co tak naprawdę wydarzyło się na Siewiernym. Już samo to, ów brak pewności jak się rzeczy miały, w opinii publicystów „Polityki” wystarczy, by „agnostycy smoleńscy” obiektywnie stali się grupą działającą na korzyść PiS-u. Tworzy to bowiem sytuację, w której PiS i Macierewicz zamiast „muru” trafiają na „przyjazną strefę buforową” podatną na „spiskowe toksyny”.

I jest to wielka zasługa Macierewicza oraz członków i ekspertów Zespołu Parlamentarnego. Budowana i uzasadniana z benedyktyńską cierpliwością hipoteza zamachowa po pierwszym szoku i odruchu odrzucenia zakorzeniła się w społecznym obiegu. Ludzie się do niej przyzwyczaili, oswoili się z nią i zaczęli brać pod uwagę jako jedną z dopuszczalnych możliwości – tym bardziej, że w międzyczasie wychodziły na światło dzienne kolejne blamaże i matactwa rządu Tuska w sprawie wyjaśniania przyczyn Tragedii.

Zresztą, spójrzmy na niedawny „anty-smoleński coming out” mecenasa Rogalskiego. Niezależnie od tego czy był to „kret” podstawiony Jarosławowi Kaczyńskiemu i rodzinom smoleńskim, czy też sfrustrowany ambicjoner mszczący się za uniemożliwienie mu kariery politycznej w PiS-ie, to jeśli „sekta Pancernej Brzozy” może liczyć jedynie na takich „Rogalskich”, to znaczy, że prawie jesteśmy w domu. Że „tamci” - niezależnie od tego ilu jeszcze „Rogalskich” czeka na odpalenie i swoje medialne pięć minut - ostatecznie wyprztykali się z ciężkiej amunicji.

III. Instrument zmiany

No dobrze, ale czemu zatytułowałem tę notkę „Smoleńsk jako narzędzie zmiany”? Ano dlatego, że kwestia Tragedii – jakkolwiek byśmy się nie oburzali na zarzuty o „instrumentalizowanie katastrofy” - takim narzędziem już się stała. Coś, co w opinii różnych mędrków miało być dla PiS-u i szerzej – obozu niepodległościowego – polityczną kulą u nogi uniemożliwiającą odniesienie sukcesu, może w połączeniu z pozostałymi czynnikami (jak np. bezrobocie i pogłębiający się kryzys) wynieść tenże obóz do władzy. I biada tym, którzy po drodze pod wpływem medialnego ciśnienia skrewią, jak onegdaj „PJoNki”. Znikną z horyzontu i nawet kurz po nich nie zostanie.

Uparte obnażanie wielopoziomowych przyczyn Tragedii w sprzężeniu z bezradnością obecnego rządu w załatwianiu najbardziej elementarnych potrzeb obywateli stwarza niepowtarzalną szansę uświadomienia szerokim rzeszom Polaków, że zwyczajnie nie opłaca się mieć państwa byle jakiego, bo to się mści na najróżniejsze sposoby. I prędzej czy później dotyka każdego z nas osobiście, w najbardziej przyziemnych aspektach codziennego życia. Opozycja ma w rękach niepowtarzalny instrument politycznej i społecznej przemiany Polski i Polaków, pozwalający na przekucie klęski w triumf. Ma przed sobą słabnącego przeciwnika okopanego na ostatniej linii obrony. Pozostało nie zaprzepaścić tej szansy – tym bardziej, że w gruncie rzeczy wystarczy tylko drążyć prawdę aż do końca i komunikować ją ludziom. Opłaca się być uczciwym.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

środa, 8 maja 2013

Przewodnik po III RP

… czyli Cezary Gmyz oprowadza nas po neo-peerelowskim „jądrze ciemności”.

I. Podróż do wnętrza systemu

Książka „Zawód: dziennikarz śledczy” to błyskawiczna i świetnie „czytająca się” podróż po patologiach III RP. Albo inaczej: nie tyle po patologiach, bo to sugeruje istnienie jakiegoś zdrowego trzonu, który jedynie tu i ówdzie uległ wynaturzeniu, ile po systemowych dysfunkcjach wbudowanych w ustrój społeczno-polityczny postokrągłostołowej Polski z pełną premedytacją – po to, by zainteresowani mogli czerpać z nich korzyści przez następne dziesięciolecia. Cezary Gmyz odpytywany przez Piotra Goćka oprowadza nas zatem po tym neo-peerelowskim „jądrze ciemności”, odkrywając kolejne obszary żerowisk formacji, którą pozwalam sobie nazywać Obozem Beneficjentów i Utrwalaczy III RP.

Wywiad-rzekę spina klamra, którą jest Tragedia Smoleńska. Lekturę zaczynamy od trotylu na wraku Tupolewa i okoliczności zwolnienia Cezarego Gmyza z „Rzeczpospolitej”, kończymy zaś opisem rozlicznych uchybień w trakcie smoleńskiego śledztwa (ze szczególnym uwzględnieniem roli Tomasza Turowskiego i generalnie polskiej dyplomacji, oraz Prokuratury Wojskowej). Nagromadzenie nieprawidłowości sprawia wręcz wrażenie celowego i systematycznego sabotażu uskutecznianego m.in. z powodu dojmującego strachu przed Rosją. Dość powiedzieć, że Andrzej Seremet przestrzegał Tomasza Wróblewskiego, że jeśli opublikują w „Rzepie” tekst o odkryciu śladów materiałów wybuchowych, to... będzie wojna. Ni mniej, ni więcej – wedle Prokuratora Generalnego jeden „nieodpowiedzialny” tekst w polskiej prasie może sprowokować Rosję do napaści. To pokazuje chyba najdobitniej skalę psychicznego sterroryzowania naszych elit przez reżim Putina. A tego typu kwiatków jest przytoczonych więcej. Wniosek jest jeden: ONI z własnej woli nie dopuszczą do odkrycia czegokolwiek, co mogłoby nie spodobać się Rosji.

II. Oblicza degrengolady

Ale cała ta „tragedia posmoleńska” jak nazwał kiedyś Ziemkiewicz to, co stało się po 10 Kwietnia, jest jedynie końcowym objawem wszechogarniającej degrengolady. W kolejnych częściach dowiadujemy się m.in. o skutkach lustracyjnego zaniechania i zbiorowym oporze wszystkich bez wyjątku wpływowych środowisk przed rozliczeniami. Przy okazji autor – znawca problematyki lustracyjnej – rozprawia się z całą mainstreamową antylustracyjną mitologią, obnażając zakłamanie i złą wolę dyżurnych przeciwników „grzebania w życiorysach”. Był to bez wątpienia jeden z grzechów założycielskich III RP skutkujący na najróżniejsze sposoby do dnia dzisiejszego. Choćby wspomniany wyżej Turowski – esbecki „nielegał” w Watykanie i jego tajemnicza rola w sprawie Smoleńska – przypomnijmy, że nagle, na miesiąc przed tragedią, został skierowany do Moskwy jako główny organizator wizyt dyplomatycznych...

W innym miejscu dowiadujemy się szczegółowo o sprawie willi Kwaśniewskich w Kazimierzu nad Wisłą, formalnie zarejestrowanej na kogo innego – z tego prostego powodu, że była para prezydencka nie byłaby w stanie udokumentować swymi legalnymi dochodami źródeł sfinansowania jej kupna. Akcja CBA została „utrącona” w ostatnim momencie – nadzorujący śledztwo przestraszyli się nazwisk...

Na mnie największe wrażenie wywarła jednak historia o nowelizacji prawa spółek handlowych napisanej pod zamówienie Ryszarda Krauzego – i jak można się domyślać – również innych oligarchów, pragnących uniknąć odpowiedzialności za wyprowadzanie pieniędzy ze swych przedsiębiorstw. Scena z noworocznego balu adwokatury na którym „środowiska biznesowe” wręczają ministrowi sprawiedliwości Krzysztofowi Kwiatkowskiemu pakiet zmian prawnych do realizacji, przebija nawet spoty PiS z kampanii w 2007 roku ze słynnym „Mordo ty moja” na czele. Dodam od razu, że w tej sprawie nie było niewinnych – wszystkie sejmowe ugrupowania w mniejszym bądź większym stopniu współtworzyły „partię Krauzego”, choć głównym rozgrywającym miał być Adam Szejnfeld z PO. W efekcie usunięto z Kodeksu Spółek Handlowych art.585, który mówił, iż kto działa na szkodę własnej spółki jest zagrożony karą pozbawienia wolności do lat pięciu. Nowelizacja weszła w życie bez vacatio legis i w takim trybie, że do ostatniej chwili nie wiedział o tym ani sąd ani prowadząca przeciw Krauzemu sprawę prokuratura. Na tydzień przed rozprawą... Tak się to robi, Panie i Panowie.

Wiele miejsca poświęcono również kwestii lustracji Kościołów różnych wyznań. Od razu powiem, że żadne nie zdało egzaminu (choć jedne „nie zdały mniej” a inne „nie zdały bardziej”). Przy okazji podważona została zasadność obiegowego stwierdzenia, iż konfidentami w Kościele Katolickim było maksymalnie 10% duchowieństwa. Niestety, odsetek TeWusiów był wyższy. W tym kontekście zostało rzucone ciekawe światło na słynne ubiegłoroczne „Orędzie” polskiego Kościoła Katolickiego i rosyjskiej Cerkwi, poprzedzone etapem „dyplomacji ikonowej”. Wielce czynny był tu długoletni konfident SB, arcybiskup Sawa – zwierzchnik Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego oraz – jakże by inaczej – słynny „Orsom” i „Ritter”, czyli dobrze nam znany Tomasz Turowski...

A do tego jeszcze opisy rzeźnickich metod polowania preferowanych przez Bronisława Komorowskiego, a jeszcze „detektywistyka historyczna” dotycząca II Wojny Światowej, a jeszcze smaczki z warsztatu dziennikarstwa śledczego (choćby instruktaż jak rozpoznać i zgubić „ogon” służb), a jeszcze... Tu już zmilczę, bo i tak boję się, że zdradziłem zbyt wiele, psując w ten sposób potencjalnemu czytelnikowi przyjemność lektury.

III. Ozdrowieńczy szok

Podsumowując, ogólną wymowę książki „Zawód: dziennikarz śledczy” można scharakteryzować następująco: obraz współczesnej Polski, jaki się z niej wyłania nie będzie może jakimś szczególnym zaskoczeniem dla czytelnika – nazwijmy go umownie - „prawicowego”, obcującego od lat z pozamainstreamowymi mediami. Niemniej, nawet dla niego parę rzeczy może stanowić niespodziankę, na zasadzie, że może być „aż tak”. Natomiast dla leminga, albo po prostu dla kogoś kto na co dzień sprawami publicznymi się nie interesuje, książka ta może być ozdrowieńczym szokiem (o ile nie odepchnie jej od siebie w odruchu niezgody na zburzenie obrazu świata w którym mimo pewnych tzw „bolączek” generalnie wszystko gra). Sądzę jednak, iż w miarę rozwoju sytuacji pod rządami Dyktatury Matołów, będą rosły szeregi ludzi gotowych przyjąć do wiadomości to, o czym opowiada im Cezary Gmyz. Dlatego pozycję tę warto nie tylko przeczytać samemu, ale pożyczyć, bądź polecić jej kupno znajomym.

No i na koniec jeszcze jedno: Cezary Gmyz to ostatni, bądź jeden z ostatnich Mohikanów dziennikarstwa śledczego z prawdziwego zdarzenia. Grupa ta – i tak niezbyt liczna w III RP – wykruszała się stopniowo, bądź popadając w różne wynaturzenia, bądź odchodząc z zawodu (pamiętacie chociażby Jacka Łęskiego?). I to jest kolejny powód dla którego warto się z tą książką zapoznać, bo kto wie, kiedy następnym razem pojawi się możliwość przeczytania czegoś podobnego.

Gadający Grzyb

„Zawód: dziennikarz śledczy”; z Cezarym Gmyzem rozmawia Piotr Gociek; Wydawnictwo Fronda PL sp. z o.o.; Warszawa 2013.

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

czwartek, 2 maja 2013

Seawolf – piszący sercem

„Kat Trójmiasta” i jego podkomendni żyją i mają się dobrze, a prawy Polak umiera nie doczekawszy wymierzenia sprawiedliwości czerwonym oprawcom.

I. Błyskotliwy

Z Seawolfem nie dane było mi spotkać się osobiście. Wymieniliśmy zaledwie trochę komentarzy na blogach i kilka maili, takich „technicznych” - z moim zaproszeniem na „Niepoprawnych”, gdy objawił się na Salonie24 (pisał na Niepoprawnych od maja 2010 roku aż do końca), z zapytaniem o zgodę na nagrywanie Jego notek dla Niepoprawnego Radia PL (przez długi czas jego teksty były niemal stałym punktem naszych audycji), wreszcie – gdy na długi czas zamilkł – z zapytaniem, co się dzieje. Odpisał mi lekko „no, trochę chorowałem” i zaraz dodał, że wraca, wraca... Nie wrócił. Nawet nie domyślałem się, że może tu chodzić o śmiertelną chorobę. Przypuszczałem, że nabawił się jakiegoś tropikalnego paskudztwa w dalekich krajach i wkrótce znów będzie zapełniał bloga swymi błyskotliwymi felietonami.

W „Alfabecie blogosfery” opisałem Go tak:

S – Seawolf. Facet, który strzela tekstami z prędkością karabinu M-16, tak że „nie nadanżam” z czytaniem jego notek na antenie Niepoprawnego Radia PL. Obiekt westchnień damskiej i zazdrości męskiej części populacji blogerskiego internetu, bo każdy też by tak chciał – mieć kwadryliony odsłon, sadzić codziennie skrzące się od fajerwerków teksty, no i być prawdziwym kapitanem prawdziwego statku. To aż nieprzyzwoite, więc dam w tym miejscu upust małostkowej zawiści: phi, Siłólf, też mi coś... Co z niego za kapitan, skoro nawet nie ma szlachetnie siwiejącej brody i nie pali fajki. A ja mam szpakowatą brodę i palę fajkę - ot, co!

Jakiś czas potem Seawolf wydał własny „Alfabet”, przy którym ja, ze swoją notką mogłem się schować.

II. Bezkompromisowy

Był blogerem bezkompromisowym. Gdy tylko zauważył, że w jakimś miejscu zaczyna robić się nieciekawie, odchodził. Tak było z „Nowym Ekranem”, który to projekt witał na początku z wielką radością, wołając „Łazarzu, poczynaj!”. Tak było również z Salonem24, gdzie od pewnego momentu był zwyczajnie sekowany – i to za to, co było jego największą siłą i atutem: szczerość, dosadność połączoną z warsztatową biegłością i odwagę w piętnowaniu różnych kanalii, ze szczególnym uwzględnieniem anty-smoleńskiej „sekty Pancernej Brzozy”. Mimo, że właśnie jako bloger S24 zdobył tytuł „Blogera Roku 2010” skończyło się tak, że On odszedł, a został Jaś „Flanelka” Osiecki i inni podobni... Tym większa radość i zaszczyt dla Niepoprawnych, że do samego końca był z nami.

O „sekcie Pancernej Brzozy” i „Jasiu Flanelce” wspominam nie bez przyczyny, Seawolfowi bowiem udało się to, co może być udziałem jedynie najlepszych piór i klawiatur: wprowadził do powszechnego obiegu sformułowania obecne do dzisiaj. Prócz wymienionych były to m.in. „jątrzyciele i dzieliciele”, „seryjny samobójca”, „Pan Prezydęt oby żył wiecznie” i wiele innych.

III. Patriota

Był zdeklarowanym antykomunistą. Pisał o sobie: „Oszołom. Jaskiniowy antykomuch”. Jako dziecko widział jak pod oknami jego mieszkania niesiono na drzwiach ciało Zbyszka Godlewskiego – zamordowanego podczas Masakry na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku. Opisał to w przejmującym tekście „Bonaparte i kat trójmiasta”. Życie dodało niedawno tu gorzką puentę w postaci skandalicznego wyroku Sądu Okręgowego w Warszawie uniewinniającego „krwawego Kociołka” i kwalifikującego mord z 1970 roku jako „pobicie ze skutkiem śmiertelnym”. Pobicie za pomocą czołgów i kul karabinowych... Jak to jest? „Kat Trójmiasta” i jego podkomendni żyją i mają się dobrze, a prawy Polak, szczery patriota i uczciwy człowiek umiera nie doczekawszy wymierzenia sprawiedliwości czerwonym oprawcom.

Będzie mi Go brakowało – zaangażowanego ale bez zapiekłości, ironicznego lecz bez złej woli, człowieka piszącego sercem, nieustępliwego w obliczu Zła, niepodległego duchem i nie godzącego się z losem zgotowanym Polsce przez łże-elity III RP. Za to zresztą różne salonowe mizerne ludziki szczerze Go znienawidziły, co samo w sobie jest najlepszym komplementem i docenieniem zasług. A ja chyba już nie pozbędę się tej myśli z tyłu głowy na wieść o kolejnych łajdactwach/przekrętach/blamażach prywislańskich zaprzańców: „jakby to opisał Seawolf”?

***

Tomasz Mierzwiński „Seawolf” - niepoprawny bloger, felietonista, pisarz, podróżnik, kapitan Żeglugi Wielkiej. Zmarł 01.05.2013. Miał 48 lat. Odszedł na Wieczną Wachtę.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/