Jeśli w najbliższej przyszłości Stany Zjednoczone będą miały do nas jakiś interes, to trzeba dobitnie powiedzieć – nic za darmo.
I. Amerykański sen
Muszę wyznać, że cykl tekstów rozpatrujących geopolityczne sympatie różnych odłamów polskiej prawicy wyszedł mi właściwie przypadkiem. Ot, zirytowany rusofilskimi głosami każącymi nam widzieć w Putinie „katechona” i obrońcę przed demoliberalną zgnilizną, opublikowałem w maju, w nr 20 „Polski Niepodległej” artykuł „Rosyjskie miraże prawicy”. Niedawno zaś, przy okazji lustracji prof. Kieżuna uznałem, że trzeba się bliżej przyjrzeć opcji niemieckiej w kontekście „realizmu” wedle którego należy poszukiwać coraz to nowych zewnętrznych opiekunów, co zaowocowało tekstem „Każdy realista ma swojego protektora” (nr 41 „PN”). Teraz, na zakończenie, warto wziąć na warsztat stronnictwo amerykańskie.
Trzeba powiedzieć, że spośród wyżej wymienionych, opcja amerykańska wydawała się najbardziej perspektywiczna i sam przez długi czas byłem jej zwolennikiem. Po części było to efektem tradycyjnie proamerykańskiego nastawienia Polaków – europejski ewenement, tak jak niegdyś polski pronapoleonizm. To Stany Zjednoczone pod przywództwem Reagana wbiły gwóźdź do trumny sowieckiego „imperium zła”, gdy różni mędrkowie jeszcze w latach osiemdziesiątych roili o konwergencji i snuli wizje jak to Zachód powinien sobie układać stosunki z ZSRR w kolejnym ćwierćwieczu. To w „kolumbowej hameryce” widzieliśmy ostoję wolności, swobód, dobrobytu, a im bardziej komunistyczna propaganda starała się USA zohydzić, tym bardziej w Amerykę wierzyliśmy. Kolejnych prezydentów Polacy witali na ulicach ze szczerym entuzjazmem, za co ci rewanżowali się nam zapewnieniami o dozgonnej przyjaźni i niezłomnym sojuszu, kokietując Wałęsą i Papieżem.
Wydawało się, że ma to swoje twarde podstawy. Po rozpadzie bloku sowieckiego kolejni prezydenci, niezależnie od barw (Bush senior, Clinton, Bush junior), z różnymi zawirowaniami, ale w sumie w miarę konsekwentnie prowadzili politykę powstrzymywania neoimperialnych ambicji Rosji, co przekładało się na aktywną obecność w naszym regionie. Po drodze przystąpiliśmy do NATO – miało to stanowić ostateczne przypieczętowanie od strony militarnej naszego bezpieczeństwa. Ameryka miała jeszcze tę zaletę, że w przeciwieństwie do Rosji i Niemiec leżała za oceanem i z tego oddalenia podpompowywała nas politycznie jako regionalnego lidera. Nie wglądało to źle – pod amerykańskim protektoratem rysował się sojusz krajów Europy Środkowo-Wschodniej z Polską w roli głównej.
II. Bolesne przebudzenie
W powyższym kontekście można było mniemać, że nasze zaangażowanie w eskapady do Iraku i Afganistanu jest ceną, którą warto zapłacić. Przypomnę, że były to czasy gdy Donald Rumsfeld mówił o „starej” i „nowej” Europie, za chwilę pojawił się projekt tarczy antyrakietowej i wizja stałej obecności US Army na naszym terytorium, a poza tym, nasze „nieostrzelane” wojsko miało okazję złapać jakiekolwiek realne doświadczenie bojowe. Nie wolno również bagatelizować zagrożenia islamizmem, które może w pewnej czasowej perspektywie dotyczyć i nas. Cóż, warto było narazić się „starej Europie”, która – głównie Niemcy i Francja - marzyła o wypchnięciu USA z kontynentu, nazywając nas „amerykańskim osłem trojańskim”. Apogeum, lecz zarazem i łabędzim śpiewem była wyprawa prezydenta Lecha Kaczyńskiego wraz z przywódcami Ukrainy, Litwy, Łotwy i Estonii do Tbilisi w 2008 roku, która powstrzymała rosyjską agresję na Gruzję (również partnera USA) i zmusiła Europę do reakcji wobec Kremla.
Bolesne przebudzenie z amerykańskiego snu nastąpiło wraz z wyborem Baracka Obamy, który w ekspresowym tempie „zresetował” stosunki z Rosją, wycofał się z projektu tarczy (znamienna data 17.09.2009) i ogłosił wycofanie się Stanów Zjednoczonych z aktywnej roli w Europie. Krótko mówiąc, cały „strategiczny sojusz” polsko-amerykański skichał się w jednej chwili, tworząc warunki do zaistnienia rosyjsko-niemieckiego kondominium - i to w całym regionie. Oczywiście, ekipa Tuska z Sikorskim już od 2007 grała na przeciąganie „tarczowych” rozmów z USA, czekając na koniec kadencji George'a W. Busha, w międzyczasie orientując Polskę na Niemcy i Brukselę, jednak ostateczna decyzja zapadła w Waszyngtonie.
Zostaliśmy zatem z kacem po Iraku, Afganistanie, z poczuciem, że daliśmy się wykorzystać za bezdurno – zresztą, społeczne poparcie dla obu interwencji nigdy nie było zbyt wysokie, a z biegiem czasu konsekwentnie malało, tym bardziej, ze nie pojawiła się żadna z obiecywanych korzyści, bo interesy w Iraku robił każdy, nawet antyamerykańska Francja, tylko nie my. W ciągu tych lat „ścisłego sojuszu” nie zdołaliśmy nawet wydębić rozwiązania sprawy tych nieszczęsnych wiz, co może jest sprawą drugorzędną, ale jednak symboliczną. Na marginesie, oczekuję by polski rząd wprowadził zasadę symetrii, tak by Amerykanie przechodzili równie upokarzającą procedurę, co Polacy. Szanujmy się, bo nikt inny nas nie uszanuje. Do tego USA niezmiennie wspierały i wspierają uroszczenia hien cmentarnych spod znaku „holocaust industry”, czego konsekwencje mogą być dla nas niezwykle bolesne. Trudno o lepsze potwierdzenie tezy sformułowanej przeze mnie w poprzednim artykule, że bezwarunkowe przystępowanie do czyjejkolwiek strefy wpływów i pożyczanie geopolitycznych protez obarczone jest niezmiernym ryzykiem, bo te protezy mogą zostać nam odebrane z dnia na dzień, a parasol „strefy wpływów” zwinięty bez okresów przejściowych i ostrzeżenia.
III. Zaufanie traci się tylko raz
Poza wszystkim, patrząc z naszej perspektywy, Stany Zjednoczone pogrzebały swą reputację państwa obliczalnego - stabilnego partnera, który swe sojusze i politykę planuje na dziesięciolecia. Nagłe przeorientowanie strategii geopolitycznej, przekształcenie NATO w klub dyskusyjny i to z udziałem Rosji sprawiły, że trudno będzie odbudować wzajemne relacje. Jak powiadają, zaufanie traci się tylko raz.
Tym większe zdziwienie budzi bezrefleksyjny proamerykanizm wciąż dominujący na prawicy – w polityce jest to głównie PiS, z kolei na odcinku medialnym przede wszystkim środowisko „Gazety Polskiej”. Ja również w swoim czasie zaczytywałem się analizami śp. Jacka Kwiecińskiego - jak wspomniałem wyżej, wówczas wydawało się, że opcja amerykańska ma ręce i nogi. Jednak teraz oglądanie się na Stany Zjednoczone ma niewiele więcej sensu niż podczepianie się pod „główny nurt polityki europejskiej” uosabianej przez Berlin, bądź wzdychanie do duginowskiej „Eurazji”. Szczerze mówiąc, przypomina mi to upartą wiarę starego Rzeckiego, że „bonapartyzm to potęga”.
Rozumiem, że oczekujemy aż Obamę zmieni w Białym Domu jakiś republikanin, który znów wprowadzi Amerykę na antyrosyjskie tory, co wymusi jej powrót do naszej części Europy i związane z tym powtórne dowartościowanie Polski? Ale, kto zagwarantuje, że nie będzie to republikanin-izolacjonista zerkający z sympatią na Putina? Albo, że to w ogóle będzie republikanin? Poza tym, czy nowy przywódca nie uzna aby, że Daleki Wschód oraz ISIL na wschodzie bliskim są wystarczającym bólem głowy, by nie zaprzątać swej uwagi Europą? Wreszcie, nawet jeśli będzie to wymarzony z naszego punktu widzenia lider, to na ile? Jedna kadencja? Dwie? A potem USA znów zrewidują swą strategię? W najlepszym razie zyskamy chwilę oddechu, ale i tak będzie to chwila w przerwie tańca do muzyki granej przez innych.
Podsumowując, jeśli w najbliższej przyszłości Stany Zjednoczone będą miały do nas jakiś interes, to trzeba dobitnie powiedzieć – nic za darmo. Jest kilka rzeczy do ugrania - baza NATO, zaprzestanie wspierania przez USA żydowskich roszczeń majątkowych, podzielenie się technologiami, wsparcie naszej polityki w regionie, zerwanie współpracy NATO z Rosją... i płatność z góry poprosimy. A przede wszystkim – zacznijmy grać na siebie. Bądźmy wreszcie, do ciężkiej, podmiotowi. Lekko nie będzie, obecnie mamy bowiem w naszym regionie sytuację następującą: Litwa antypolska i oglądająca się na Skandynawię; Ukraina widzi swego patrona w Berlinie; Słowacja, Czechy, Węgry, całe Bałkany z wyjątkiem Rumunii – prorosyjskie. Z tym zostaliśmy po 20 latach „strategicznego sojuszu” (1989-2009). Powtórzę memento z poprzedniego tekstu: nie ma strategicznych sojuszy dla słabych.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
http://blog-n-roll.pl/pl/rosyjskie-mira%C5%BCe-prawicy#.VEagn1c_j5G
http://blog-n-roll.pl/pl/ka%C5%BCdy-realista-ma-swojego-protektora#.VEahWVc_j5E
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 42 (20.10-26.10.2014)
W podobnym duchu mówił też stosunkowo niedawno Jacek Bartosiak w kontekście Ukrainy przypominając min. iż nasze interesy pokrywają się z polityką Waszyngtonu tylko do pewnego stopnia :
OdpowiedzUsuńhttp://www.youtube.com/watch?v=QVpSi2r9Rn4
- teraz widać całą nędzę ''opcji amerykańskiej'' naszych prawicowych hipsterów otumanionych jakobińską atrapą patriotyzmu i wierzących jak to oni ślepo w kolejnego, tym razem zaoceanicznego Bonapartego a zwłaszcza żałosne, histeryczne rachuby na republikańskiego mesjasza, który nam ześle tarcze antyrakietową i w ogóle nieba przychyli, radykalna zmiana układu sił na świecie i zwrot na Pacyfik wyklucza jakąkolwiek istotną rewolucję w polityce USA patrząc z naszej perspektywy a co najwyżej przeniesienie akcentów w przypadku wyboru republikanina, ''żadnych złudzeń, panowie''. Wszystkie opisane przez Pana opcje, tak samo niemiecką oraz duginowską, która jest niczym innym jak neokoszerwatyzmem a rebours, łączy jedna zasadnicza postawa, którą należy nazwać po imieniu - mentalne niewolnictwo. Dzięki za niniejszą serię wpisów sumarycznie ujmujących wszystkie sporne kwestie, gorzkie refleksje i konieczne w naszej obecnej sytuacji przestrogi, z jednym tylko nie mogę się zgodzić - uważam iż powinien Pan dla uzyskania pełnego oglądu poświęcić jeszcze jeden wpis opcji ''prosyjonistycznej'' bo czyż III RP lub RPRL jak kto woli od swego zarania do dziś nie jest rozgrywana w osobliwym czworokącie geopolitycznym Moskwa-Berlin-Waszyngton-Tel Aviv ? [ choć wpływom pomniejszych nieco graczy jak Paryż czy Londyn również należałoby się przyjrzeć ] Jak wiadomo Izrael i ''środowiska pokrewne'' także posiadają całkiem mocny przyczółek nad Wisłą, pokazał to doskonale niesłychany eksces jakim było wydzielenie eksterytorialnego kawałka z terytorium Polski dla potrzeb obcego parlamentu, co Pan tak świetnie swego czasu opisał. Dlatego pilną potrzebą chwili jest demaskowanie różnych ''chrześcijańskich syjonistów'' udających katolików jak Tomasz Terlikowski, neokoszerwatystów itp. hasbarowej agentury obojętnie świadomej swej misji czy tylko będącej masą pożytecznych idiotów. Szczególnie ważne by zajął się tym ktoś taki jak Pan, gdyż rzecz zwykle niestety staje się pastwą różnych resortowych dziadziów sprowadzających poważną kwestię do właściwego im kloacznego poziomu czyli grzebania w majtkach w poszukiwaniu napletka, tymczasem pochodzenie choć pełni tutaj ważną jednak w ostateczności drugorzędna rolę, gdyż nie brak niestety nad Wisłą szabes-gojów nadgorliwych jak to neofici i w moim odczuciu to oni właśnie stanowią główny problem. Oto kliniczny wręcz przykład tej patologii - Edward Ćwierz, prorok chrześcijańsko-syjonistycznej sekty ''Wieczernik'' z Kielc, proszę porównać brednie tego nieszczęśnika z bełkotem Terlikowskiego o ''dziczkach'' itp. i znaleźć jakieś istotne różnice [ z tym że przynajmniej jego elukubracje podobnie jak pastora Chojeckiego nie idą przynajmniej na konto katolików i stąd mają marginalny na szczęście zasięg a to już coś ] :
http://www.youtube.com/watch?v=zA1NaAf_vj8