Czy Islandia poradziłaby sobie tak dobrze z kryzysem, gdyby była w UE i strefie euro?
I. Islandzka podmiotowość
Wśród dramatycznych doniesień z pro-unijnego „Euromajdanu” zginęła jakoś informacja o zapowiedzianym przez rząd Islandii wycofaniu wniosku o członkostwo w Unii Europejskiej. Przypomnijmy, iż negocjacje zapoczątkowane w czerwcu 2010 roku przez lewicowy rząd socjaldemokratów i Zielonej Lewicy zostały zawieszone w ubiegłym roku przed wyborami parlamentarnymi. Obecnie zaś centroprawicowa koalicja zadecydowała o rezygnacji ze starań akcesyjnych.
Z tej historii płyną dwa wnioski. Po pierwsze, niewielka Islandia dochowała się elit, które dbają o interes własnego kraju i zdają się być odporne na zagraniczne naciski. Nie dały się skorumpować wizją brukselskich apanaży, a jeśli nawet ciągoty do unijnych grantów i splendorów gdzieś siedziały im w głowach, to wybiło im je islandzkie społeczeństwo, które niezmiennie jest przeciwne wejściu ich kraju do UE. Mamy więc do czynienia z rzadko dziś spotykaną podmiotowością i odpornością na propagandowe manipulacje.
Po drugie, Islandczycy dali się poznać jako naród skrzętny i praktyczny. Kwestię wejścia do Unii Europejskiej potraktowali jako interes, a nie w kategoriach mętnej, pan-europejskiej ideologii. Islandia bowiem uzależniona jest od rybołówstwa. Ryby stanowią trzy czwarte islandzkiego eksportu, rocznie poławia się ich ok 2 mln. ton, a tamtejsze wody są najczystsze na świecie. Islandczycy są zresztą na punkcie swej przyrody bardzo wyczuleni, skoro pieczołowicie dbają nawet o siedliska elfów i potrafią wstrzymać budowę autostrady, jeśli ta ma przebiegać przez „elfie” terytoria... Jest to zatem melanż praktycyzmu i swoistej mistyki, spod której... również wyziera praktycyzm – bo jeśli zdewastują swoją przyrodę, to kto zechce przyjeżdżać i podziwiać gejzery na wyspie słynącej poza tym głównie ze skrajnie surowego klimatu?
Dodajmy jeszcze, iż bezpośrednio połowem para się ok 7% zatrudnionych, ale do tego należy doliczyć silnie rozwinięty na bazie rybołówstwa przemysł. I pouczająca ciekawostka – wedle islandzkiego prawa, przedsiębiorstwa z branży rybołówczej mogą być własnością wyłącznie Islandczyków, lub spółek przez nich założonych. Podobne ograniczenia dotyczą również kilku innych sektorów (np. energetyki).
II. Wara od naszych łowisk!
Wejście do Unii wiązałoby się nie tylko z dopuszczeniem innych państw do islandzkich łowisk, ale z przyjęciem całej brukselskiej „czapy” biurokratycznej z kwotami połowowymi, redukcją branży rybackiej, normami... Oznaczałoby to zniszczenie podstawy gospodarki i ekonomiczną degradację wielkiej części narodu. Wystarczy sobie przypomnieć jak przystąpienie do Unii załatwiło polskie rybołówstwo, by zrozumieć postawę Islandczyków.
Tymczasem, co ma Islandii do zaoferowania Unia? Szersze otwarcie rynków? Islandia i tak współpracuje z UE w ramach Europejskiego Obszaru Gospodarczego, a poza tym ryby można sprzedawać gdzie indziej. Co jeszcze zatem? Fundusze strukturalne? Pieniądze na „przebranżowienie” islandzkich rybaków, którzy straciliby w wyniku akcesji podstawy niezależnej, ugruntowanej tradycją egzystencji? A jak tam powiodło się przebranżowienie polskich rybaków? Albo górników? Wszystkie te unijne dobrodziejstwa zaś obwarowane są biurokratycznymi barierami do przełamywania których trzeba by zatrudnić legion nowych urzędników bez gwarancji powodzenia w staraniach o fundusze. Przykładowo, Polska wg danych z 2013 roku zdołała wykorzystać zaledwie niespełna 60% środków w ramach polityki spójności, co i tak daje nam stosunkowo wysoką, siódmą lokatę wśród krajów Unii. Jednym słowem, z punktu widzenia Islandii są to jakieś śmiechu warte plewy. Wszystkie te brukselskie cukierki zwyczajnie nie są potrzebne 300-tysięcznej wyspie, która i bez tego (a może – mimo tego?) niezmiennie znajduje się w czołówce rankingów dotyczących poziomu życia obywateli. Nie bez znaczenia jest też stosunkowo świeżej daty niepodległość Islandii, której poważnym ograniczeniem byłoby wejście w unijne struktury.
Wygląda więc na to, że europejska integracja byłaby tu głównie interesem dla krajów Unii z silnie rozwiniętym rybołówstwem i odpowiednich koncernów, które mogłyby się dorwać do islandzkich łowisk, wygryzając z nich tamtejszych rybaków. Świadczy o tym nieustępliwość Brukseli w tej właśnie kluczowej kwestii. No, ale trzeźwo myślący (choć sporo pijący) Islandczycy nie dali się złamać – okazali się mądrzy przed szkodą.
III. Islandzki sposób na kryzys
Na zakończenie jeszcze jeden wątek z niedawnej przeszłości. Otóż Islandia w modelowy sposób poradziła sobie z kryzysem finansowym, który uderzył w nią w 2008 roku. Początkowo wprawdzie islandzkie władze zachowywały się podobnie jak inne rządy, czyli starały się za wszelką cenę ratować grandziarzy i żebrały gdzie się da o pożyczki, jednak wkrótce pod wpływem rozmaitych okoliczności zmuszone zostały do zmiany polityki. Mianowicie, zamiast ładować pieniądze w instytucje „zbyt wielkie by upaść” pogłębiając tym samym finansową degrengoladę kraju i zadłużając się na koszt przyszłych pokoleń (jak zrobiły kraje UE, czy Stany Zjednoczone), rząd Islandii zwyczajnie pozwolił zbankrutować trzem największym bankom (Kaupthing Bank, Glitnir Bank i Landsbank), a następnie znacjonalizował je i objął zarządem komisarycznym. Rządowe pieniądze natomiast poszły do ludzi – zwykłych klientów, którzy potracili swe majątki. Zwrócono im depozyty, właścicielom zadłużonych nieruchomości zaproponowano umorzenie długów przekraczających 110% ich wartości, w końcu zaś Sąd Najwyższy (rok 2010) uznał kredyty indeksowane w obcych walutach za nielegalne.
To jeszcze nie koniec. Początkowo islandzki rząd zamierzał spłacić zagranicznych wierzycieli upadłych banków, ale wtedy na ulicę wyszli obywatele, którzy stanowczo odmówili zaspokajania międzynarodowych spekulantów z pieniędzy publicznych. Petycję do prezydenta podpisała 1/5 mieszkańców, a nieco później rządowy projekt legislacyjny (tzw. „ustawę kompensacyjną”) utopiono w referendum. Zagraniczne „rynki” finansowe nie otrzymały ani jednej islandzkiej korony. Zamiast tego sprywatyzowano ponownie dwa z trzech znacjonalizowanych banków (Kaupthing Bank, Glitnir Bank) przekazując je wierzycielom (a właściwie, działającemu w ich imieniu syndykowi) – niech sobie radzą z bankrutami. W międzyczasie, islandzki rząd pożyczył 6 mld dolarów od MFW i kilku europejskich krajów (w tym Polski – nasz udział to ok. 200 mln USD). Dla kraju o skrzętności i potencjale Islandii owe 6 mld pożyczki jest sumą jak najbardziej do spłacenia – tym bardziej, że odpadło uwikłanie w demoralizujące i kosztowne „ratowanie” spekulantów. Do tego doszło niezbędne cięcie wydatków – a Islandia akurat miała z czego ciąć. Efekt? W ciągu kilku lat deficyt budżetowy spadł poniżej 2% PKB (z 13,5% w 2009), bezrobocie spadło o połowę i wynosi 5%, a wzrost gospodarczy wynosi 2,5%.
Pytanie retoryczne – czy Islandia poradziłaby sobie tak dobrze, gdyby była w UE i strefie euro? I może właśnie dlatego w mediach tak cicho było i jest nadal o islandzkiej recepcie na kryzys – gdyby zaczęły ją wdrażać inne kraje, to finansowa międzynarodówka oraz idące na jej pasku „struktury międzynarodowe” mogłyby zwijać interes polegający z grubsza na żyłowaniu z wypracowanego bogactwa narodów na kilka pokoleń do przodu.
Krótko mówiąc – jest się od kogo uczyć. Tylko chętnych do nauki jakoś nie widać.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz