czwartek, 2 kwietnia 2020

Jak zarobić na zerowym PIT dla młodych, czyli Janusz biznesu potrafi

Zamiast sięgać lewą ręką do prawego ucha i wprowadzać jakieś „zerowe PIT-y dla młodych”, wystarczy po prostu podwyższyć kwotę wolną od podatku, która w Polsce należy do najniższych w Europie.


Doprawdy, zdarzają się takie sytuacje, że witki opadają. Oto portal money.pl donosi o nowym sposobie rodzimych przedsiębiorców na podniesienie zysków. Metoda polega na... zagarnięciu zerowego PIT. Przypomnijmy, że zerowy PIT dla młodych (tj. pracowników do 26 roku życia) był elementem „piątki Kaczyńskiego” i obowiązuje od 1 sierpnia 2019 r. W założeniu miał sprawić, by wkraczającym na rynek pracy młodym ludziom (a więc z reguły zarabiającym najmniej) zostawało w kieszeniach nieco więcej pieniędzy. Ale co tam, okazuje się, że „Janusz biznesu” potrafi – otóż część pracodawców postanowiła na zerowym PIT sobie dorobić... obniżając pracownikom wynagrodzenia właśnie o kwotę, która teoretycznie powinna do nich trafić wskutek zredukowania podatku. W efekcie pracownik dostaje „na rękę” tyle samo, co przed obniżeniem podatku, a różnica trafia do kasy pracodawcy. Wyszło więc na to, że rozwiązanie „pro-pracownicze” zamieniło się w swoistą ulgę podatkową (lub patrząc z drugiej strony – dotację) dla przedsiębiorców.

W przypadku pojedynczego pracownika sumy może nie robią oszałamiającego wrażenia – to może być sto kilkadziesiąt, czasem 200 zł. miesięcznie, rzadko kiedy więcej (pamiętajmy, że mówimy o ludziach na starcie, nie zarabiających kokosów). Ale, po pierwsze – taka różnica jest właśnie dla ludzi najmniej zarabiających jednak dość istotna, w odczuwalny sposób przekładająca się chociażby na zwykłe, codzienne wydatki. Po drugie natomiast – dla pracodawcy zatrudniającego większą liczbę młodych robi się z tych dziadowskich obrywów w skali roku całkiem przyjemna sumka. Nie bez przyczyny mowa jest m.in. o branży gastronomicznej, w której kelnerują, bądź stoją na zmywaku właśnie dwudziestoparolatkowie.

I co takiemu zrobisz? Nic nie zrobisz. Państwowa Inspekcja Pracy rozkłada ręce – nie ma bowiem uprawnień do ingerowania w przyczyny obniżania wynagrodzeń. Jeżeli tylko wypłata nie schodzi poniżej płacy minimalnej (lub w przypadku umów cywilnoprawnych – minimalnej stawki godzinowej), to wszystko jest w porządku. Bo też cała ta chamówa rzeczywiście jest niby zgodna z prawem. Wprawdzie intencje ustawodawcy były skrajnie odmienne, lecz formalnie nie można się do niczego przyczepić. A że patrząc od czysto ludzkiej strony, jest to typowe „dziaderskie” s...o? A od kiedy „dziadersi” się tym przejmują? W artykule opisującym sprawę jeden z pracowników przytoczył klasyczną sytuację: mógł albo podpisać umowę z niższą stawką, albo szukać innej roboty. Ktoś tu jeszcze będzie tokował o „rynku pracownika”? Bulwersujące jest również to, że mówimy o pracownikach o najsłabszej pozycji rynkowej, którym często zależy, by jednak trochę popracować w jednym miejscu – choćby z powodu przyszłego CV. No chyba, że w pewnym momencie rzucą to wszystko w diabły i wyjadą z Polski. Nie bez przyczyny emigranci zarobkowi jako jeden z powodów swej decyzji oprócz niskich wynagrodzeń podają brak szacunku dla pracownika i różne cwaniackie numery ze strony pracodawców. Słowem, mieli dość tego folwarku, jakim wciąż w znacznej mierze pozostaje polski rynek pracy.

Warto jeszcze zwrócić uwagę na inne konsekwencje powyższego procederu. Zerowy PIT to mniejsze wpływy do kasy państwa i samorządów – zgodzono się na ten budżetowy uszczerbek wyłącznie po to, by ludziom dać parę złotych więcej. To, jak widzimy, co najmniej w jakiejś mierze nie wypaliło. Kolejny aspekt bije bezpośrednio w niedoszłych beneficjentów zerowego PIT – obniżenie wynagrodzeń sprawia, że na konta emerytalne ZUS młodych ludzi przez kilka lat trafi mniej pieniędzy, co w przyszłości odbije się nieco niższymi świadczeniami. A zatem, okazuje się, że nie dość, że nie otrzymają wyższych wynagrodzeń tu i teraz, to jeszcze czeka ich mniejsza emerytura.

Pora na wniosek nieco bardziej ogólny. W narracji rynkowych fundamentalistów jak mantra przewija się motyw, że jeśli tylko sprywatyzować usługi publiczne i w zamian poobniżać podatki, to ludzi będzie stać na prywatne wykupienie sobie świadczeń typu ubezpieczenie emerytalne, opieka zdrowotna czy edukacja. No więc – nie, nie będzie. Redukcja podatków dogodzi tylko tym, których na powyższe stać również i dzisiaj. Uderzy natomiast w rzesze pracowników najemnych, którym pracodawcy obetną wynagrodzenia o kwotę zredukowanych podatków, chowając różnicę do kieszeni. Efektem będzie zarówno brak powszechnie dostępnych usług, jak i niskie płace. Ubiegłoroczny wybuch społecznych protestów w Chile o którym przez jakiś czas było dosyć głośno w mediach spowodowany był właśnie taką polityką – prywatyzacją wszystkiego co się rusza i nieproporcjonalnie niskimi zarobkami.

No dobrze, a jakie jest wyjście? Dość proste – zamiast sięgać lewą ręką do prawego ucha i wprowadzać jakieś „zerowe PIT-y dla młodych”, wystarczy po prostu podwyższyć kwotę wolną od podatku, która w Polsce należy do najniższych w Europie. Zyskają na tym wszyscy, a „Janusze biznesu” przynajmniej nie położą na tych pieniądzach łapy.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Polski folwark

Chile – upadek liberalnego mitu


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 09 (28.02-05.03.2020)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz