Nasze elity nader skwapliwie zrzucają dziś ze swych barków gniotący ciężar suwerenności, cedując ją na rzecz „nowego porządku w Europie”.
I. Od podmiotowości...
Swojego czasu jednym z nielicznych powodów dla których warto było włączyć TVP Kultura był program „Trzeci punkt widzenia” prowadzony przez zespół „Teologii Politycznej” w składzie Marek Cichocki, Dariusz Gawin i Dariusz Karłowicz. Panowie dywagowali na tematy międzynarodowe, cywilizacyjne, filozoficzne - w duchu z gruntu odmiennym od tego, do czego przyzwyczaili widzów stale dyżurujący w reżimowych mediodajniach salonowi „eksperci”. Jednym z wątków, który przewijał się podczas tych spotkań była kwestia podmiotowości rozumianej, nieco upraszczając, jako wewnątrzsterowność, co w kwestiach publicznych przekładać się winno na prowadzenie suwerennej polityki – tak wewnętrznej, jak i zagranicznej – takiej, w której państwo jest podmiotem, a nie bezwolnym przedmiotem reagującym jedynie na posunięcia głównych rozgrywających.
Oczywiście, w ramach czyszczenia TVP z „pisowców”, programu od dawna nie ma już na antenie, bo też było – przyznajmy – niewyobrażalnym skandalem, by raz w tygodniu w niszowym kanale pojawiała się trójka facetów analizujących rzeczywistość z pozycji odmiennych od intelektualno-politycznego mainstreamu III RP.
Przypominam to ze względu na słynny już artykuł Marka Cichockiego w „Rzeczpospolitej” („Nowy porządek w Europie”), którym to tekstem autor z ideą podmiotowości państwa polskiego się żegna. W telegraficznym skrócie: wychodząc od hobbesowskiego Lewiatana, Cichocki przychyla się do formuły nowego europejskiego porządku, w którym nośnikiem podmiotowości w miejsce państw stałby się jakiś twór wyłoniony z obecnego kryzysu. Jak bowiem inaczej rozumieć zdanie: „Jedyną odpowiedzią jest dzisiaj, jak się zdaje, autorytatywnie, choć praworządnie zarządzany obszar rozwoju i stabilności, którego projekt już kreśli le Groupe de Francfort.”
Innymi słowy, należy pożegnać się z podstawowymi atrybutami suwerenności na rzecz jakiejś formuły „praworządnego autorytaryzmu” – w imię stabilizacji i zażegnania widma ogólnoeuropejskiego chaosu.
II. ...do Grupy Frankfurckiej
Kilka słów o „Grupie Frankfurckiej”, która ma nam ten „nowy porządek” urodzić. Otóż, jest to nieformalne ciało nieoczekiwanie powołane do istnienia 19 października, podczas spotkania eurodecydentów w gmachu frankfurckiej Starej Opery. W jego skład wchodzą:
- Angela Merkel (kanclerz Niemiec),
- Nicolas Sarkozy (prezydent Francji),
- Jean-Claude Juncker (szef eurogrupy – państw strefy euro),
- Christine Lagarde (dyrektor zarządzający Międzynarodowego Funduszu Walutowego),
- José Manuel Barroso (przewodniczący Komisji Europejskiej),
- Herman Van Rompuy (przewodniczący Rady Europejskiej),
- Mario Draghi (prezes Europejskiego Banku Centralnego),
- Olli Rehn (komisarz UE ds. gospodarczych i walutowych).
Podczas listopadowego szczytu G-20 w Cannes członkowie tejże grupy nazywanej „ósemką trzymającą władzę”, bądź wręcz „politbiurem” chodzili już z plakietkami „GdF” („Groupe de Francfort”). Pierwszymi zauważalnymi posunięciami były: utrącenie wierzgającego i grożącego referendum premiera Grecji Jeorjosa Papandreou, oraz – dotąd niezatapialnego – premiera Włoch, Silvio Berlusconiego. W ich miejsce powołano „swoich ludzi” - technokratów: Lukasa Papademosa (były członek zarządu EBC) i byłego eurokomisarza Mario Montiego.
Cechą charakterystyczną nowego „politbiura” jest jego niedemokratyczny charakter: tylko Merkel i Sarkozy pochodzą z wyboru, reszta to przedstawiciele europejskiej kasty dygnitarsko-urzędniczej, co stanowi swoiste usankcjonowanie kierunku w którym od dawna podąża Unia Europejska. Kolejna rzecz warta odnotowania, to fakt, iż owe „politbiuro” funkcjonuje obok jakichkolwiek formalnych przepisów czy umów międzynarodowych, z Traktatem Lizbońskim włącznie. Liczą się wyłącznie „dogadane” uzgodnienia, którym następnie nadaje się prawny pozór – wszak zmiany rządów Włoch i Grecji dokonały się de lege artis – rekami tamtejszych parlamentów!
Ciało to skupia potężną władzę, zdolną obalać niewygodnych przywódców i kreować nowych, posłuszniejszych. Jest ono zarazem formą przypieczętowania niemieckiej dominacji w Europie - to przemówienie kanclerz Merkel skarżącej się, że „wszystko dzieje się zbyt wolno” stało się impulsem do powołania Grupy i to Merkel (z koncesjami na rzecz Sarkozy'ego, żeby sprawy szły gładko) wyznacza polityczne cele dla „frankfurckiego” gremium. W ten oto sposób struktury międzynarodowe (unijne plus MFW) stają się machiną wzmacniającą niemiecką „miękką hegemonię” polityczno-gospodarczą w Europie.
III. Podmiotowość Lewiatana
Marek Cichocki zauważając w swym tekście, że kraje południa Europy nie mają wyboru, troska się zarazem czy Wielka Brytania i kraje skandynawskie zaakceptują „nowy stan rzeczy”. Stwierdza ponadto, że „Trudno także obecnie precyzyjnie powiedzieć, co nowy stan będzie oznaczał dla takich krajów jak Polska, a szerzej dla całej Europy Środkowej.” Doceniam żart, bo nie wierzę, by tak wytrawny znawca stosunków międzynarodowych mając przed oczyma przytoczone wyżej przykłady z odwołaniem premierów formalnie suwerennych krajów nie orientował się co do istoty nowego ładu, któremu będziemy z woli Grupy Frankfurckiej podlegali. I formuła prawna, którą ów „praworządny autorytaryzm” przybierze będzie doprawdy bez znaczenia.
W tym kontekście groteskowo brzmią nerwowe połajanki zawarte w jego odpowiedzi na oświadczenie Jarosława Kaczyńskiego o „nieumiejętności odróżniania bieżącej polityki partyjnej od refleksji intelektualnej”, a także zaklinanie, że nie opowiada się „za koniecznością podporządkowania Polski Niemcom”. Wiele tu po obu stronach goryczy narastającej od czasu niepotrzebnego „wywrócenia” przez Jarosława Kaczyńskiego linii przedlizbońskich negocjacji, które jako „szerpa” prowadził w imieniu polskiego rządu Cichocki (szło o system pierwiastkowy), a która wylała się ostatecznie przy okazji późniejszego rozłamu w PiS i powstania popartego przez „Teologię Polityczną” m.in. ze względów środowiskowych PJN-u.
Niemniej, abstrahując od tych animozji, nie sposób nie zauważyć, iż owa „polityczno-filozoficzna refleksja”, którą uraczył nas na łamach „Rzepy” redaktor „Teologii Politycznej”, przełożona na wymiar praktyczny oznaczać musi scedowanie podmiotowości państw członkowskich (w tym Polski) na rzecz pan-europejskiego Lewiatana. Lewiatana, który obecnie ma oblicze Grupy Frankfurckiej, a którym politycznie kręcić będą właśnie Niemcy, nikt inny – i to niezależnie od spisanych na papierze traktatowych reguł.
IV. Sikorski mówi Grupą Frankfurcką
W kontekście opisywanych tu europejskich „tryndów” trzeba jeszcze wspomnieć o zwieńczającym symbolicznie polską europrezydencję berlińskim wystąpieniu Radosława Sikorskiego. Otóż nie było to żadne „ponaglenie Angeli Merkel” do niezbędnych reform, jak chce „Wyborcza”, która przekraczając wszelkie granice błazenady obwieściła, iż „Europa mówi Sikorskim”. Nie. To Sikorski mówi Grupą Frankfurcką. Mówi to, kultywując linię „pozostawania w głównym nurcie europejskiej polityki”, która sprowadza się w praktyce do wyczuwania wiatrów i przyswajania kolejnych „mądrości etapu”.
Sikorski w Berlinie zgłosił akces swojego środowiska politycznego do „nowego ładu” - złożył gwarancję, że jego opcja polityczna będzie gorliwie i lojalnie ów wykuwający się porządek wspierać – w zamian za życzliwy patronat i może jakieś euro-konfitury dla wiernego Donalda i Radosława. Tak należy to czytać. Jest to gorliwość w pełni zrozumiała. Wszak obecna dyktatura matołów zadłużyła kraj w stopniu umożliwiającym „ósemce trzymającej władzę” zdmuchnięcie każdej ekipy w trybie natychmiastowym, co nawiasem mówiąc, marnie wróży wszelkiej patriotyczno-niepodległościowej opozycji, nawet jeśli jakimś cudem uda się jej przejąć rządy w naszym kraju. Kraju, którego elity tak skwapliwie zrzucają dziś ze swych barków gniotący je ciężar suwerenności.
Gadający Grzyb
Na podobny temat: „W uścisku Merkozy'ego”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz