„Kontrola praworządności” jest kompletnie bezprawną, samowolnie napisaną przez KE procedurą nie mającą umocowania w unijnych traktatach.
I. Spór o TK w cieniu „Brexitu”
No proszę, wygląda na to, że jednak można – tzn. można postawić się wszechmocnej Komisji Europejskiej i jakoś świat się od tego nie zawalił. Wystarczyła jedna sejmowa uchwała w obronie suwerenności i mocne wystąpienie premier Szydło w odpowiedzi na bezczelne ultimatum wzywające „polskich faszystów” do bezwarunkowej kapitulacji (bo tak należy rozumieć czterodniowy termin wyznaczony przez KE na spełnienie jej żądań w sprawie Trybunału Konstytucyjnego), by ci wszyscy nadęci euro-mandaryni schowali dudy w miech. Ultimatum? Co, gdzie? Jakie ultimatum? Pan wypluj to słowo! Prowadzimy cały czas „dobre rozmowy”, jak kupiec z kupcem, z poszanowaniem podmiotowości partnera, nikt nikogo nie naciska, ani nie strofuje, a ten cały projekt ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej, co to „wyciekł”, to była ot, taka sobie niewinna wprawka w ramach treningu asertywności i podbudowania cech charakterologicznych europejskich „guyów”, by przypadkiem przy jakiejś okazji nie rozbeczeli się publicznie, jak to niefortunnie przytrafiło się pani Mogherini. Widać, że do brukselskich decydentów dotarło, iż sytuacja wcale nie musi przedstawiać się tak, jak suflowali im liderzy opozycji – że niby to wystarczy docisnąć jeszcze trochę i polski „narodowo-konserwatywny” rząd się ugnie, a może nawet i upadnie pod skumulowanym naciskiem zagranicznych stolic i weekendowych marszy targowiczątek. Kto wie, może nawet ktoś im uświadomił, że te „ćwierć miliona” uczestników demonstracji 7 maja to była zwykła, propagandowa lipa, zaś Schetyna, Petru i Kijowski zwyczajnie robili ich w konia przekonując, że cały naród stoi murem za Trybunałem Konstytucyjnym, a już za panem Rzeplińskim w szczególności?
Oczywiście, mogło być też tak, jak sugeruje to Stanisław Michalkiewicz, że do pana Fransa Timmermansa zadzwoniła Angela Merkel i w trybie pilnym postawiła go do pionu – tutaj za pasem referendum w sprawie „Brexitu”, a pan tu lejesz wodę na młyn secesjonistów? Wstrzymaj się pan łaskawie, przynajmniej do 23 czerwca i w ogóle najlepiej nic pan nie rób, dopóki nie dam sygnału. Fakt, wedle sondaży kwestia „Brexitu” wisi na włosku, przy czym warto zauważyć, że nie tylko w brytyjskim społeczeństwie ścierają się ze sobą dwie frakcje – tak jest również w tamtejszych elitach politycznych, a także – co równie ważne – w Berlinie i Brukseli. Mówi się wręcz, że opuszczenie Unii przez Wlk. Brytanię mogłoby być Niemcom na rękę, bo dzięki temu łatwiej byłoby i wziąć za twarz resztę kontynentu. Być może nawet sama kanclerz nie bardzo jeszcze wie, jakie ma w tej sprawie stanowisko, bo wyjście Londynu wcale nie musi oznaczać więcej władzy Berlina w UE, tylko wręcz zapoczątkować efekt domina – i stąd właśnie polecenie taktycznego złagodzenia tonu wobec Warszawy.
II. Austriackie „leśne dziadki”
Wszystko ponadto rozgrywało się w kontekście wyborów w Austrii, której groziło objęcie prezydentury przez złowrogiego Norberta Hofera – tu również zbyt ostre potraktowanie Polski mogłoby zostać źle odebrane i napędzić głosów kandydatowi Partii Wolności (FPO). No, już my wam damy „wolność” pomyśleli sobie fachowcy od liczenia głosów i okazało się, że Hofer wprawdzie wygrał, ale jednak przegrał – tzn. zgodnie z niegdysiejszą wykładnią Wałęsy po porażce z Kwaśniewskim w 1995 r. „przegrał liczenie głosów”. Dokładnie, przegrał o 32 tys głosów oddanych korespondencyjnie i prezydentem został zielony lewak Alexander Van der Bellen. Ktoś uznał, że zwycięstwo niesłusznych sił na Węgrzech i w Polsce plus „Brexit” to wystarczający kłopot i Austria ma zagłosować jak należy, w ramach samoświadomej, europejskiej dyscypliny. Siły postępu zostały postawione w stan pełnej gotowości, zupełnie jak do niedawna było to u nas – i być może nawet pobierały lekcje u tych samych nauczycieli co nasze „leśne dziadki” z PKW. Proszę zauważyć – w wielu okręgach frekwencja wyniosła grubo ponad 100 proc., w domach starców głosy w imieniu zniedołężniałych, chorych na alzheimera podopiecznych oddawały pielęgniarki, w jednym z lokali znaleziono stertę nieuwzględnionych głosów oddanych na Hofera, zaś liczba głosów nieważnych sięgnęła 165 tysięcy. Brzmi znajomo? Mimo tych fałszerstw, w głosach oddanych metodą tradycyjną wciąż nieznacznie prowadził Hofer, zatem trzeba było uruchomić ostatnią linię obrony w postaci 700 tys. głosów korespondencyjnych – i to one ostatecznie dały wygraną Bellenowi. Niezrozumiałym pozostaje, dlaczego FPO nie zdecydowała się zaskarżyć wyborów – u nas przynajmniej znalazło się kilkunastu odważnych, którzy protestem w PKW doprowadzili do dymisji „leśnych dziadków”, a powstały w reakcji na fałszerstwa Ruch Kontroli Wyborów wywołał psychologiczny efekt i atmosferę w której nie odważono się na „drukowanie” wyborów – a przynajmniej nie w skali, która zaważyłaby na ostatecznym wyniku. Można by w zasadzie zorganizować dla austriackich wolnościowców warsztaty z akcji bezpośredniej (Braun) i tworzenia obywatelskich struktur kontrolnych (Targalski).
Przy okazji uruchomiono austriacką odmianę „przemysłu pogardy” w połączeniu z propagandą sondażową. Oto natychmiast okazało się, że na „zielonego” Bellena głosowali lepiej wykształceni, otwarci i dobrze sytuowani mieszkańcy wielkich miast, natomiast na Hofera zakompleksiona, biedna, słabo wykształcona i bojąca się świata prowincja – czyli tamtejsze „mohery” i „pisiory”. Podtekst jest jasny – ilu by tam głosów nie oddali, są one z natury rzeczy mniej ważne, od głosów oddanych przez „elity”. Innymi słowy – za pomocą oszustw wyborczych w Austrii zaimplementowany został w praktyce system tzw. „głosów ważonych”, gdzie bardziej od liczby głosów ma liczyć się cenzus głosującego. Wszystko to zostało przypieczętowane sondażem tamtejszej publicznej telewizorni ORF z którego wynikała lekka przewaga Van der Bellena – zatem wszystko jest w najlepszym porządku, przy czym do porządku dziennego przechodzi się nad dramatycznymi wpadkami sondażowni sprzed I tury wyborów, kiedy to nie doszacowano popularności Hofera. I znów – czy czegoś nam to nie przypomina?
III. Wojenka podjazdowa
Ale zostawmy już Austrię i powróćmy na krajowe podwórko. Oto bowiem unijni komisarze, po wycofaniu się na z góry upatrzone pozycje i przegrupowaniu szyków, postanowili nas zażyć z innej strony. Mianowicie, Komisja Europejska ma zamiar wnieść przeciw Polsce dwa pozwy do Trybunału Sprawiedliwości UE. Pierwszy dotyczy ograniczeń w sprowadzaniu do Polski biopaliw i ich komponentów, a także preferencyjnego traktowania podmiotów z branży paliwowej zaopatrujących się przynajmniej w 70 proc. w biopaliwa u polskich producentów. Dopatrzono się tu „dyskryminacji” oraz niezgodności z zasadami wolnego rynku na którego straży, jak wiadomo, nieubłaganie stoją całe tabuny eurokratów. Druga sprawa dotyczy opóźnień we wdrożeniu przepisów mających zapewnić większą ochronę bankowych depozytów – żeby było ciekawiej, za opóźnienie to odpowiada jeszcze rząd PO-PSL, a właśnie PiS przyśpieszyło prace, przepisy już uchwalono i czekają tylko na zatwierdzenie w Senacie i prezydencki podpis. Podobnie z przepisami o biopaliwach – obowiązują od dawna, ale czemuś akurat teraz zaczęły Komisji Europejskiej przeszkadzać.
Wniosek jest jasny. Bruksela chwilowo przestała strzelać do nas z ciężkiej artylerii i postawiła na wojenkę podjazdową. Można przypuszczać, że szykuje się generalny przegląd polskiego prawodawstwa pod kątem opóźnień w „implementacji” miliardów dyrektyw, wskazówek i zarządzeń produkowanych w stachanowskim tempie w unijnych gabinetach (bo też każdy suto tuczony biurokrata musi za wszelką cenę uzasadnić swe istnienie, by dalej spijać tłuste euro-rosoły) - a także pod kątem zgodności polskich przepisów z unijno-prawną radosną twórczością. A że nie ma siły, by niezgodności i opóźnień nie stwierdzono, zatem czeka nas systematyczne nękanie pozwami i groźba kar finansowych.
Skoro tak, to nie możemy pozostać bierni i na tym odcinku. Nigdy dość przypominania, że Frans Timmermans to były premier Holandii w której nie ma żadnego odpowiednika Trybunału Konstytucyjnego, zatem występując jako gorliwy orędownik pana Rzeplińskiego, zwyczajnie się ośmiesza. Oznacza to zarazem, że istnienie sądownictwa konstytucyjnego nie jest żadnym dogmatem, ani gwarantem demokracji i praworządności – gdyby tak było, to za demokratyczny i praworządny należałoby uznać reżim Jaruzelskiego, który ten cały Trybunał powołał, żeby ładniej wyglądało. Nade wszystko jednak należy pozwać przed Trybunał w Luksemburgu Komisję Europejską, tak się bowiem składa, że cała ta groteskowa „kontrola praworządności” jest kompletnie bezprawną, samowolnie napisaną przez KE procedurą nie mającą umocowania w unijnych traktatach. Ekspertyzę stwierdzającą powyższe expressis verbis sporządzili jeszcze w 2014 r. prawnicy Rady Unii Europejskiej. Tutaj nie ma na co czekać, bo inaczej różni „guye” naprawdę gotowi uwierzyć, że są władni wybierać państwom członkowskim rządy po własnym uważaniu.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3875-pod-grzybki
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 22 (01-07.06.2016)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz