O ile jeszcze do niedawna można było się zastanawiać, czy PO osiągnie w przyszłym Sejmie mniejszość „blokującą”, o tyle teraz można ze spokojem stwierdzić, że jesteśmy świadkami uwertury do pogrzebu tego ugrupowania.
I. Uwertura do pogrzebu
Histeryczna reakcja Ewy Kopacz na przemówienie Jarosława Kaczyńskiego podczas sejmowej debaty o imigrantach może służyć za podręcznikowy przykład politycznej autodestrukcji. Do niedawna Platforma niszczyła wyłącznie poszczególne obszary polskiego państwa, topiąc je w bagnie korupcyjnych układów, bądź zwyczajnej nieudolności – obecnie ów gen zniszczenia obrócił się przeciw niej samej. Inna sprawa, że wystąpienie prezesa PiS było swoistym majstersztykiem – nie dość, że podkreślając zagrożenia związane z napływem muzułmańskich imigrantów utrafił idealnie w społeczne nastroje, to jeszcze spowodował „wkręcenie” Platformy w proimigracyjną narrację serwowaną nam przez reżimowe mediodajnie. Symboliczna była tu scena, gdy na skierowane do ław koalicyjnych pytanie Kaczyńskiego, czy chcą, by Polacy przestali być gospodarzami we własnym kraju, poseł PO Jerzy Fedorowicz odkrzyknął: „Tak!”. W ten oto sposób schemat radykalnego „antykaczymu”, na którym Platforma opierała latami swą propagandową narrację, obrócił się przeciw niej samej. Rekord „samozaorania” należał jednak do Ewy Kopacz, która zmuszona sytuacją sejmowej konfrontacji, chcąc nie chcąc, musiała ustawić się w kontrze do lidera opozycji, wchodząc tym samym w rolę zwolennika przyjmowania przybyszów – i to pod nieskrywanym szantażem Berlina – co, jak można się spodziewać, pogrzebało ostatecznie szanse Platformy na jakikolwiek przyzwoity wynik wyborczy. Słowem – mistrzostwo świata.
Opinia Polaków jest jednoznaczna: nie chcemy w kraju żadnych przybyszów z Bliskiego Wschodu i Afryki. Widzimy w nich potencjalne zagrożenie i czynnik destabilizujący nasze państwo. Do tego dochodzą standardy socjalne, które należy zapewnić „uchodźcom” - znacznie powyżej tego, na mogą liczyć rzesze rodaków wegetujących poniżej progu ubóstwa. Co więcej, podobne stanowisko podziela w zdecydowanej większości - i tak systematycznie topniejący - elektorat PO. Jak tak dalej pójdzie, to wkrótce zostanie z niego jedynie garstka fanatyków, którym strach przed Kaczyńskim do reszty zaburzył ogląd rzeczywistości. Być może Ewa Kopacz, która miast merytorycznej polemiki wybrała po raz kolejny wariant demonizowania lidera PiS – tym razem w wersji „jak PiS dojdzie do władzy, to wyprowadzi Polskę z Unii” - złożyła pokłon właśnie temu twardogłowemu segmentowi swych wyborców, ale jeśli faktycznie taka była jej intencja, to świadczy ona jedynie o pogłębiającej się desperacji pani premier.
Sprawa kryzysu imigracyjnego będzie wiodącym tematem kampanii wyborczej i nie uda się jej przykryć fajerwerkami w rodzaju propozycji przedstawionych na ostatniej konwencji PO – na dodatek rzuconych w formie luźnych pomysłów, które dopiero należy doprecyzować i zrobić konkretne wyliczenia, bo póki co, najtęższe ekonomiczne głowy nie są w stanie zgodzić się, ile będą kosztowały konsekwencje „rewolucji” w progach podatkowych, czy budżetowego „dopłacania” do składek ZUS i NFZ. Natomiast kwestia imigrantów jest nośna, utrafia w społeczne (zupełnie uzasadnione, dodajmy) lęki i w naturalny sposób gra na korzyść opozycji. Tak więc, o ile jeszcze do niedawna można było się zastanawiać, czy PO osiągnie w przyszłym Sejmie mniejszość „blokującą”, o tyle teraz można ze spokojem stwierdzić, że jesteśmy świadkami uwertury do pogrzebu tego ugrupowania.
II. Medialna młotkownia
Dodatkowo, rząd Ewy Kopacz pogrążają sojusznicze media, serwujące społeczeństwu w obliczu imigracyjnego najazdu propagandową kanonadę połączoną z waleniem po łbach opornych. Z prawdziwą radością stwierdzam, że nie wyciągnięto żadnych wniosków z przegranej kampanii Komorowskiego i postanowiono funkcjonować na zasadzie: więcej tego samego! Niczym Bourbonowie okresu Restauracji o których mówiono, że niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli, rządowe media postanowiły młotkować Polaków w tym samym stylu, co dotychczas – nabzdyczonych, przepojonych poczuciem wyższości pouczeń. Różnica jest jedynie taka, że podczas kampanii prezydenckiej wbijano nam do głów, że powinniśmy odczuwać dumę z 25-lecia III RP, teraz natomiast peroruje się równie mentorskim tonem, co światły Europejczyk i „człowiek na poziomie” powinien sądzić o „uchodźcach”, jeśli nie chce zostać zaszeregowany do grona ksenofobicznego, prowincjonalnego ciemnogrodu. W obu przypadkach mamy do czynienia z kompletnym rozjechaniem się przekazu z odczuciami potężnych grup społecznych, zatem i efekt siłą rzeczy będzie podobny. To wygląda wręcz na wizerunkowe samobójstwo – zupełnie, jakby medialni funkcjonariusze wraz ze swymi redakcjami postanowili wykopać sobie grób na tym samym cmentarzu, tuż obok mogiły ustępującej partii władzy.
Jeżeli podczas wspomnianej tu sejmowej debaty telewizja pokazuje jednocześnie starcia na węgierskiej granicy, żywym obrazem zaprzeczając temu, co pada z ust przedstawicieli rządu z sejmowej mównicy, to u widza może to skutkować jedynie przeświadczeniem, że „oni”, ze swoimi zapewnieniami, że nie ma się czego obawiać, kompletnie już odkleili się od rzeczywistości. Medialny mainstream nie wyciągnął również wniosków ze sprawności z jaką internet jest w stanie obnażyć kolejne wrzutki. Innymi słowy, propagandyści działają tak, jakby wciąż funkcjonowali w warunkach opiniotwórczego monopolu jedynie słusznej opcji – a to już od lat dawno i nieprawda. Dobrym przykładem jest fiasko akcji „Więcej wiedzy, mniej strachu” w którą zaangażowało się 40 redakcji. Internauci z miejsca zaczęli przypominać, co te same redakcje pisały o islamskich radykałach jeszcze nie tak dawno temu.
W momencie, gdy tuzy salonowego dziennikarstwa z Tomaszem Lisem, Jackiem Żakowskim, Piotrem Kraśką, Pawłem Wrońskim i całą resztą tej lewackiej menażerii próbują narodowi wmówić, że przygarnięcie najeźdźców szturmujących unijne granice - w większości młodych, zdrowych mężczyzn - oznacza dla nas samo dobro, „ubogacenie” i generalnie, zaistnienie „kolorowej Rzeczypospolitej”, to każdy przytomny odbiorca dojdzie do wniosku, że albo jest to bredzenie paranoików, albo, że ci ludzie zwyczajnie nienawidzą Polski i zrobią wszystko, by ją zniszczyć – wraz z naszą kulturą, tradycjami, wiarą, stylem życia. Niemal każdy ma członka rodziny, bądź kogoś ze znajomych na emigracji i w związku z tym wie z pierwszej ręki, jak owo zachwalane nam „otwarte społeczeństwo” funkcjonuje w praktyce. Jeżeli przepojeni ojkofobicznymi projekcjami medialni pałkarze wrzeszczą na nas, że musimy wykazywać się „europejską solidarnością” pod dyktando kanclerzycy Merkel, bo „Unia nam płaci” i mamy wobec Zachodu dług wdzięczności, na dodatek donosząc na Polaków do niemieckich gazet (vide - enuncjacje Grossa i Michnika w „Die Welt”) i szczując zagraniczną opinię publiczną na nasz kraj – to odpowiedzią może być jedynie odruch buntu przeciw werbalnej przemocy. Chyba od czasu żałoby po Smoleńsku i pomstowania na „duszne opary polskiego mesjanizmu” wyobcowanie z narodowej tkanki samozwańczych elit wraz z ich postępackimi mądrościami nie objawiło się z taką wyrazistością.
III. Kres politycznego Frankensteina
Platforma – i tu zgadzam się z diagnozą Rafała Ziemkiewicza – nie przetrwa w opozycji. Sitwę tę spaja jedynie możliwość kręcenia lodów, stołki, apanaże i pozostałe profity władzy. Spójrzmy na inne partie – SLD, mimo podziałów, łączy w znacznej mierze wspólnota komunistycznych biografii i związana z nią środowiskowa lojalność – przynajmniej na jakimś elementarnym poziomie. PSL jest partią branżową i tu również trudno wyobrazić sobie dezintegrację, choćby ze względu na umocowanie w licznych strukturach samorządowych. PiS, pomimo secesji „PJoNków” i ziobrystów, posiada ideowy kręgosłup, a przede wszystkim Jarosława Kaczyńskiego, dzięki któremu partia nie rozlazła się przez osiem lat opozycyjnego postu; nie wolno też zapominać o cementującym wymiarze smoleńskiej traumy. Platforma nie spełnia żadnego z powyższych warunków zachowania spoistości. Jest sztucznym tworem, politycznym Frankensteinem, powołanym do życia w znacznej mierze dzięki zaangażowaniu ludzi służb oraz ich podwykonawców (Gromosław Czempiński, Andrzej Olechowski), zwycięstwo wyborcze w 2007 i trwanie przy władzy zawdzięcza poparciu Niemiec (przypominam tekst śp. Rewizora „Jak zmanipulowano wybory 2007 roku” - do „wyguglania”, naprawdę warto) – zatem procesy gnilne rozpoczną się zaraz po odłączeniu od aparatury władzy.
Możemy tylko się domyślać jak poważne uwikłania wchodzą w grę, skoro Ewa Kopacz postanowiła – wbrew stanowisku Grupy Wyszehradzkiej - przypieczętować swą klęskę zgodą na odgórne, unijne „kwoty” (w czym dopomógł jej Donald Tusk proceduralnym kruczkiem, tak by formalne zobowiązanie zostało podjęte na dzień przed szczytem Rady Europejskiej, na spotkaniu ministrów spraw wewnętrznych). Ta sprawa nie przyschnie do wyborów, a reakcją będzie potężny ładunek wściekłości, która znajdzie ujście w październiku przy urnach, kiedy całe to sprzedajne towarzystwo zostanie pognane do wszystkich diabłów.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/2545-pod-grzybki
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 37 (23-29.09.2015)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz