Umacniajmy regionalne sojusze, walczmy o swoje, uświadamiajmy Polakom koszty „eurokołchozu” i nade wszystko – nie lękajmy się!
I. Bunt „brzydkiej panny na wydaniu”
Raban uczyniony wokół rezolucji Parlamentu Europejskiego „w sprawie polskiej” wydaje mi się cokolwiek nadmierny. Owszem, mamy wojnę, ale póki co pozostaje ona w stadium drôle de guerre, kiedy to obie strony bombardują siebie ulotkami, a żołnierze siedzą w okopach i grają w karty. Jedynie światowa finansjera usiłuje podkopać złotówkę okresowymi atakami spekulacyjnymi i obniżaniem ratingów, lecz widać wyraźnie, że na obecnym etapie – po gromkim okrzyku „do ataku!”, jaki rozległ się u zarania kadencji rządów Prawa i Sprawiedliwości (to stadium opisałem na łamach „PN” w tekście „A więc wojna!”) - antypolska ofensywa ugrzęzła i buksuje w miejscu. Mieliśmy już próbę przeczołgania polskiej premier na forum PE – co skończyło się kompromitacją eurolewactwa w świetle kamer. Mieliśmy wizytację Komisji Weneckiej zaproszonej nie wiadomo po co przez ministra Waszczykowskiego (swoją drogą, jest on, przynajmniej dla mnie, jednym z większych rozczarowań personalnych obecnej ekipy i to z szeregu powodów) – i też nic. Przyjeżdżają tutaj co i rusz różni „rewizorzy” na poważne, dyscyplinujące rozmowy – i, chwalić Boga, odbijają się od ściany.
Rozumiem oczywiście, że dla naszych kolonialnych patronów ta nowa sytuacja jest swoistym szokiem. Przyzwyczailiśmy ich bowiem w minionym ćwierćwieczu do postawy służebnej – aspirująca, zakompleksiona, brzydka, nieposażna panna na wydaniu nadskakiwała na jedno skinienie każdemu, kto miał akurat interes, by skorzystać z jej wdzięków i usług, zaś swą gorliwością kolejne ekipy notorycznie przekraczały granice k...stwa. Aż tu nagle panna się zbiesiła. Reprymendy płynące z Berlina, Brukseli, Waszyngtonu przestały robić na niej wrażenie, Moskwa zaś przyczaiła się i patrzy co z tego wszystkiego wyniknie, co najwyżej handrycząc się medialnie o jakiś pomnik krasnoarmiejców.
Warto tę zmianę jakościową odnotować – zarówno jeśli chodzi o polityków, jak i większość społeczeństwa, które wreszcie przestało się przejmować (a przynajmniej nie przejmuje się tak jak do tej pory), co też tam wypisują u nas w różnych „Timesach”, „Mondach” i „Cajtungach”. Gazetami pisanymi bukwami nie przejmujemy się już od dawna. Rzecz jasna, tamci nie zaprzestaną owego „bombardowania ulotkami” - raz, że inaczej nie potrafią, dwa – że nie mają pomysłu na nic innego. Będzie więc wrzask w zagranicznych mediach, kolejne nasiadówki szefów koncernów prasowych z przedstawicielami niemieckiego rządu... a im bardziej ten jazgot będzie groteskowy i z im większym przytupem kolportowany przez tubylczych kolaborantów, tym bardziej ludzie nań zobojętnieją, bowiem podatność na histerię również ma swoje psychologiczne granice. Zresztą, wystarczy spojrzeć – trąby jerychońskie dmą z całych sił w kraju i za granicą, a PiS-owi rośnie. Coś się w narodzie przełamało – miejmy nadzieję, że jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na długo.
II. Fala wznosząca
Jesteśmy po prostu w okresie wznoszącej się fali dumy narodowej i wszelkie czynione z wyższościowych pozycji połajanki przynoszą efekt odwrotny do zamierzonego, czego uporczywie nie potrafią zrozumieć ani zagraniczne ośrodki, ani miejscowe „elity kompradorskie”, jak się niekiedy uczenie tę wykorzenioną swołocz i bandę cynicznych cwaniaków nazywa. A skoro już przy nich jesteśmy – oni również nie przestaną i to dokładnie z tych samych powodów co ich zagraniczni patroni. Będą więc ujadać w swoich mediodajniach, jeździć na skargi gdzie się da i wyprowadzać na ulice resortowe babcie od Kijowskiego. Znów – po pierwsze dlatego, że nie mają własnemu narodowi do zaproponowania nic poza ojkofobiczną arogancją i powtarzaniem do znudzenia, że Zachód to i tamto; dwa – ponieważ są do tego stopnia przeżarci kelnerską mentalnością, że szukanie wsparcia u obcych potencji stało się dla nich naturalnym, nieprzezwyciężalnym odruchem.
I dobrze – im częściej będą na różnych forach występowali przeciw własnemu państwu, im częściej będą inspirowali brukselskie hucpy, tym bardziej naród będzie ich odrzucał i marginalizował. Gdyby mieli nieco oleju w głowach, usiedliby, uradzili wraz intelektualistami od Michnika (kilku się jeszcze uchowało) jakiś nowy „plan dla Polski”, zagrali w grę pt. „nowa jakość”, stuknęliby się w piersi, przeprosili za „błędy i wypaczenia”... tyle, że nawet to przerasta ich możliwości. Potrafią już tylko wypierać ze świadomości własne łajdactwa i trwać w sklerotycznym zacietrzewieniu, nie przyjmując do wiadomości, że ich upragnione „żeby było tak jak było” i „historyczny sukces III RP” został przez wdeptywaną dotąd na wszelkie sposoby – symboliczny, ekonomiczny, socjalny – większość definitywnie odrzucony. Polacy popierali różne mutacje tej samej kliki trzęsącej PRL-bis dopóki łudzili się, że im też coś z tego „sukcesu” skapnie, że ich rozmaite aspiracje – zarówno materialne, jak i godnościowe - zostaną zaspokojone. Co ciekawe, rozumieją to nawet niektórzy publicyści „Wyborczej”, ale na szczęście, obóz beneficjentów III RP nie potrafi wyciągnąć z tego dla siebie praktycznych wniosków. Niech więc skowyczą pod adresem ciemnego motłochu, który PiS jakoby kupił za „pińćset” - na „motłochu” nie robi to już wrażenia.
Polacy w minionych latach poznali Zachód – tę mityczną oazę dobrobytu, porządku i ogólnie rozumianej „fajności”. I okazało się, że tam też mają swoje problemy, poza tym, u nas już ten Zachód jest ze swymi montowniami, supermarketami, bankami – z grubsza rzecz biorąc, od strony konsumenckiej mamy podobne badziewie jak tamci, podobne inwestycje wybudowane „za unijne” - tylko pensje jakoś nie chcą rosnąć. Innymi słowy, do Polaków dociera, że „Unia” jedną ręką daje, a drugą odbiera, choćby w postaci taniej siły roboczej. Gwoździem do trumny wizerunku Unii w oczach Polaków stał się natomiast kryzys imigracyjny i porażająca bezradność rzekomo wszechpotężnych i kompetentnych eurokratów przedstawianych dotąd jako skończona doskonałość, której można tylko słuchać w postawie zasadniczej, bo oni zawsze wiedzą lepiej, oraz – co równie ważne – pogrążających się w imigranckim chaosie Niemiec, tak do tej pory imponujących nam swym „ordnungiem”. Krótko mówiąc, nie dość, że Unia już nam nie imponuje, to jeszcze Polacy zwyczajnie przestali się jej bać – ba, słabość zachodnich rządów i społeczeństw w konfrontacji z rozbezczelnionymi najeźdźcami wywoływać może jedynie politowanie i pogardę, zaś natarczywe próby wtrynienia nam tego problemu – złość.
III. Nie lękajmy się!
Dlatego też możemy spokojnie przejść do porządku dziennego nad wypichconą za sprawą polityków PO „rezolucją”. Kogo mamy się niby bać? Tych eunuchów płaszczących się przed tureckim sułtanem i płacących mu haracz, by łaskawie nieco przyhamował inwazyjną flotę łódek i pontonów? Tych belgijskich Guyów wymachujących chuderlawymi piąstkami? Tej groteskowej bandy nadętych europajaców? Przecież do najbardziej odpornej na kojarzenie mózgownicy musi w końcu dotrzeć, że jeśli komisarzem do spraw czegoś tam może zostać taka skończona miernota, jak Bieńkowska, to z tą całą Brukselą musi być coś poważnie nie halo.
Pogrążona w kryzysie, balansująca na krawędzi rozpadu Unia nie jest nam w stanie wyrządzić żadnej realnej krzywdy. Zaczynając od najgroźniejszego bata – nie wyrzuci nas, bo byłby to kolejny objaw jej słabości i tylko przyśpieszyłoby dekompozycję „zjednoczonej Europy” borykającej się już teraz z odśrodkowymi tendencjami. W Brukseli mają na głowie „Brexit”, ze strachu przed którym dali niedawno Cameronowi wszystko, czego sobie zażyczył. Poza tym Niemcy straciłyby potężny rynek i perłę w koronie tak pracowicie budowanej od „obalenia muru” nowej odsłony Mitteleuropy. Właśnie okazało się, że padł kolejny rekord w obrotach handlowych między Polską a Niemcami – i Berlin miałby z tego zrezygnować, odgradzając się od nas jakimś kordonem i rezygnując ze wspólnego rynku? Wolne żarty. Ewentualne sankcje także nie wchodzą w rachubę i to nie tylko ze względu na zapowiedź Węgier, że niczego podobnego w stosunku do Polski nie poprą, lecz także wskutek możliwości buntu pozostałych krajów regionu, które tego typu restrykcje uznałyby za potencjalnie niebezpieczne również dla siebie. Cóż zatem im pozostaje? Wycie. Puste, bezsilne wycie i ekscytowanie rodzimych Targowiczątek od PO, Petru i Kijowskiego, które znajdują się w społecznym otorbieniu i tak pozostaną – o ile PiS nie podstawi sam sobie nogi i nie popełni jakichś katastrofalnych błędów.
A skoro tak, to możemy przystąpić do kontrataku. Powołanie zespołu parlamentarnego mającego dokonać realnego bilansu naszego członkostwa jest dobrym początkiem. Doskonale zareagował europoseł Zdzisław Krasnodębski stwierdzając, że jeśli nieprzyjazne wobec Polski gesty będą się powtarzać, to należy rozważyć możliwość referendum nad dalszą obecnością w UE. Przykład Camerona pokazuje, że tak właśnie należy postępować. Umacniajmy regionalne sojusze, walczmy o swoje, uświadamiajmy Polakom koszty „eurokołchozu” i nade wszystko – nie lękajmy się!
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
http://blog-n-roll.pl/pl/wi%C4%99c-wojna
http://blog-n-roll.pl/pl/efta-%E2%80%93-alternatywa-dla-polski
http://blog-n-roll.pl/pl/mi%C4%99dzymorze-20-czyli-dywersyfikacja
http://blog-n-roll.pl/pl/opu%C5%9Bci%C4%87-euroko%C5%82choz
http://blog-n-roll.pl/pl/bratankowie-z-niedzicy
Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3764-pod-grzybki
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 16 (20-26_04_2016)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz