Ideałem jest społeczeństwo wykorzenionych nomadów przemieszczających się z miejsca na miejsce w rytmie cykli koniunkturalnych.
Z reguły staram się unikać poświęcania całości felietonu polemice, ale tym razem uczynię wyjątek. Natrafiłem bowiem oto na stronach „Rzeczpospolitej” na tekst Sławomira Horbaczewskiego pt. „Mieszkanie nie musi być własne”, w którym autor – przedstawiany jako „publicysta i menedżer” - rozprawia się ze szkodliwym jego zdaniem przywiązaniem Polaków do posiadania własnych nieruchomości. Zastrzegam od razu, że do pana Horbaczewskiego jako takiego nic nie mam – mam za to wiele do zaprezentowanego przezeń sposobu myślenia. Generalnie rzecz ujmując, w artykule mamy do czynienia ze skondensowanym w pigułce rodzajem menedżerskiego podejścia, które dominuje w naszym życiu polityczno-gospodarczym, powodując, że rzeczywistość polskiej transformacji wygląda, jak wygląda.
Artykuł zaczyna się od krytyki pomysłu zawartego w projekcie o przewalutowaniu kredytów frankowych, wedle którego możliwe byłoby oddanie bankowi mieszkania w zamian za uwolnienie od kredytu. Oczywiście, pada tu tradycyjny pseudo-argument o rzekomej „stracie” jaką poniosły by banki, bowiem wartość wielu obciążonych hipoteką nieruchomości jest obecnie niższa niż kwota pozostała dłużnikowi do spłaty. Autor rzecz jasna pomija milczeniem to, że owa „strata” wynika wyłącznie ze wzrostu kursu franka szwajcarskiego. Czy gdyby szwajcarska waluta nie zdrożała od momentu zawierania umów, to również zasadne byłoby mówienie o „stracie” (na zasadzie: oj, kurs nie rośnie, a myśleliśmy, że wzrośnie z 2,90 do 4 PLN – ajaj, jakąż my wielką ponieśliśmy stratę)? Ale mniejsza – kolejny argument, to potencjalny wzrost podaży mieszkań na rynku i ich niższe ceny, co uderzyłoby w branżę deweloperską. „Szok podażowy” sprawiłby, że deweloper zakładający sprzedaż mieszkań za „100”, musiałby je sprzedać, dajmy na to, za „80”. Cóż, powiedzmy, że nad deweloperami jestem skłonny rozczulać się mniej więcej w takim samym stopniu jak nad bankami, jednak jakie remedium proponuje na to wszystko publicysta?
Ano, proponuje on rozwój segmentu budownictwa czynszowego, co samo w sobie nie jest złe, jednak diabeł tkwi w szczegółach. Otóż w tekście pada np. postulat zrównoważenia uprawnień wynajmujących i najemców, ci ostatni bowiem mają dziś ponoć „zbyt silną pozycję”. Hm, proponuję wystąpić z tym argumentem wobec lokatorów nękanych przez „czyścicieli kamienic” - ciekawe, co oni na to...
Nie to jest jednak najlepsze – mianowicie, autor chciałby stworzenia specjalnych bankowych „funduszy mieszkaniowych” na rzecz których przekazywane byłyby mieszkania przytłoczonych płatnościami kredytobiorców, z czasem zaś owe fundusze zaczęłyby nawet budować nowe mieszkania.... Póki co jednak, banki sprzedawałyby swe fundusze wraz z mieszkaniami, bądź też same mieszkania zainteresowanym inwestorom, lub wchodziły z nimi w spółki – zaś uwolniony od kredytu lokator mieszkałby w nich jako najemca. To jest piękne – spłaciłeś człowieku powiedzmy 80 proc. pierwotnej wartości mieszkania, do spłaty zostało ci drugie tyle wskutek wzrostu kursu franka – ale nie przejmuj się, pozwolimy ci mieszkać jako najemcy i płacić czynsz, tyle że możesz pożegnać się z perspektywą, że to mieszkanie kiedykolwiek będzie twoje, twoich dzieci itd. A poza tym – już widzę te piramidy kolejnych instrumentów pochodnych wyrosłych na bazie „funduszy mieszkaniowych”. Jak uczy doświadczenie, wartość owych instrumentów szybko przerosłaby wielokrotnie wartość bazowych nieruchomości – i w momencie, gdy to wszystko zawaliłoby się z wielkim hukiem (a zawaliłoby się i to raczej wcześniej niż później), przerobilibyśmy po raz kolejny znany scenariusz: banki „zbyt wielkie by upaść” ratowane byłyby publicznymi pieniędzmi, natomiast lokatorzy tak czy inaczej poszliby na bruk. A wyrzucono by ich dlatego, że wskutek „nadzwyczajnej sytuacji” i lobbingu podmiotów skłonnych potencjalnie wykupić zbankrutowane fundusze, państwo „zawiesiłoby” dotychczasowe zasady najmu będące pochodną – jak postuluje autor – wartości rynkowej mieszkania i ogólnej rentowności wynajmu lokali w danej okolicy. Krótko mówiąc – to jest recepta na spekulacyjną bańkę i armię bezdomnych, którymi musiałoby się zając państwo, a nie na cywilizowany rynek najmu.
Dlaczego jednak autor jest tak gorącym orędownikiem mieszkań pod wynajem? I tu docieramy do sedna przywołanego we wstępie „menedżerskiego myślenia”. Cytuję: „Przywiązywanie dużej wagi do własności mieszkania generuje negatywne konsekwencje dla osób zamrażających majątek w nieruchomości oraz dla całej gospodarki, ponieważ ogranicza mobilność siły roboczej (przywiązuje do miejsca)”. Innymi słowy, ideałem jest społeczeństwo wykorzenionych nomadów przemieszczających się z miejsca na miejsce w rytmie cykli koniunkturalnych. Uzależnionych od pracodawców, od kaprysów rynku najmu, od banków – słowem od wszystkich płynnych okoliczności zewnętrznych, za to pozbawionych oparcia we własności, zakotwiczenia w społeczności lokalnej (bo jesteśmy raz tu, raz tam), zatomizowanych, bezbronnych... Oto spełniony sen korporacji!
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3764-pod-grzybki
Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 16 (15-21_04_2016)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz