sobota, 30 lipca 2016

Wołyńskie korowody

Rozbestwiliśmy i rozchamiliśmy kijowskie elity, które nie bez podstaw uznały, że poparcie Warszawy mają bezwarunkowo i za darmo, w związku z czym nie muszą się nami przejmować.


I. Polska wersja negacjonizmu

Przy okazji kolejnej rocznicy Krwawej Niedzieli i partyjno-sejmowych wołyńskich korowodów ze szczytem NATO w tle, napisano i powiedziano już chyba wszystko – i na temat ukraińskich uroszczeń wobec polskiej polityki historycznej, i o żenującym kunktatorstwie PiS – w tym również względem amerykańskich życzeń co do naszego układania sobie relacji z sąsiadem zza miedzy. Z drugiej strony zaś tradycyjnie było o „ruskiej agenturze” i „pachołkach Putina”. A jednak dodam i ja swoje trzy grosze, jako że zostaliśmy w międzyczasie uraczeni pewnym niespotykanym dotąd novum w ramach wołyńskiej narracji. Oto sączyć zaczęto – wbrew podstawowym faktom - polską mutację tezy lansowanej niekiedy na Ukrainie, jakoby ludobójstwa na Kresach dokonały oddziały sowieckiej partyzantki podszywające się pod UPA, co jak można domniemywać, miało przynieść efekt w postaci „bratobójczej wojny” polsko-ukraińskiej o której prawi konsekwentnie w ramach forsowania fałszywej symetrii szef ukraińskiego IPN Wołodymyr Wiatrowycz.

Polska wersja owego negacjonizmu wołyńskiego objawiona nam przez Jarosława Sellina z sejmowej trybuny brzmi: gdyby nie Sowieci, którzy wspólnie z Niemcami zniszczyli II RP, to ludobójstwa by nie było. Owszem, słuszna racja, ale nie dlatego, że ukraińscy nacjonaliści by go nie chcieli – bo „oczyszczenie” terenów z „niepożądanych” elementów planowali już przed wojną – tylko dlatego, że nie mieliby takiej możliwości. Wybuch wojny stworzył jedynie dogodną okazję do wyrżnięcia grup etnicznie obcych z Polakami na czele oraz „schłopiałych” Ukraińców. Doprawdy, Sowieci mają na sumieniu wiele zbrodni i ludobójstw – ale akurat nie tę i uprawianie tego rodzaju łamańców tylko ośmiesza autorów. Powtórzmy – warunki wojenne jedynie stworzyły okazję do tego, co banderowcy od dawna chcieli zrobić.

Wiceminister Sellin stwierdził również, że „niezależnie od Wołynia uważamy, że w dzisiejszej sytuacji trzeba państwu ukraińskiemu pomóc przetrwać (...)”, bo „z kim mamy dialogować, jeśli nie przetrwa państwo ukraińskie?”. I to już jest demagogia czystej wody, gdyż przetrwanie Ukrainy w najmniejszym stopniu nie zależy od tego, czy i w jaki sposób będziemy czcić ofiary rezunów i jakie podejmiemy w związku z tym uchwały w polskim parlamencie. Ukraina – powtórzę swą konstatację z wcześniejszych tekstów – jest państwem upadłym, bankrutem pod międzynarodowym protektoratem lub zgoła zarządem komisarycznym i o jej losie zadecydują potęgi rozgrywające tam swoją partię dwa piętra ponad naszymi głowami. W obecnej sytuacji to Ukrainie winno zależeć na przyjaźni z nami, jeśli chce mieć w swoim bezpośrednim otoczeniu jakiegokolwiek życzliwego sąsiada.


II. Polsko-ukraińska asymetria

Najwyraźniej jednak Ukraińcom kompletnie na tym nie zależy. Postawili na banderyzm jako mit założycielski i fundament wspólnoty narodowej, w czym ośmielała ich do tej pory tchórzliwa bierność polskich rządów spętanych na dodatek mentalnie giedroyciowską mitologią polityczną. Mamy tu rażącą asymetrię – my obchodzimy się z Ukrainą jak ze śmierdzącym jajkiem, bo inaczej się obrazi i pójdzie do ruskich (oczywisty nonsens, zwłaszcza teraz), Ukraińcom natomiast nasza wrażliwość historyczna wisi kalafiorem i konsekwentnie robią swoje. Podkreślmy to – Polska do tej pory swą ugodową polityką i kurczowym zaciskaniem oczu przez kolejne rządy nie ugrała kompletnie nic. Więcej – rozbestwiliśmy i rozchamiliśmy kijowskie elity, które nie bez podstaw uznały, że poparcie Warszawy mają bezwarunkowo i za darmo, w związku z czym nie muszą się nami przejmować.

Dodatkowym czynnikiem jest nasza wasalna polityka uprawiana z nadania kolejnych patronów – czy to Moskwy, czy to Berlina, czy Waszyngtonu – z których każdy, choć z nieco innych powodów, chciał mieć „spokój na dzielnicy” i nie życzył sobie, byśmy podnosili publicznie „kwestie drażliwe”. Tak jest i dzisiaj. Ukraińcy dufni poparciem USA mogą pozwolić sobie na ewidentne prowokacje w rodzaju ustawy gloryfikującej UPA, czy nadania reprezentacyjnej ulicy Kijowa imienia Bandery – doskonale wiedząc, że wystarczy prewencyjnie naskarżyć na nas Amerykanom, by ci stłumili w zarodku jakąkolwiek reakcję z naszej strony. Spektakularnym przykładem była randka marszałka Sejmu, Marka Kuchcińskiego, z ukraińskim odpowiednikiem - Andrijem Parubijem w asyście Jurija Szuchewycza, podczas której solennie obiecał, że przed szczytem NATO nie będzie żadnych sejmowych uchwał w sprawie Wołynia. Wszystko pod ewidentnym naciskiem Waszyngtonu. Honor starał się uratować Senat swoją uchwałą apelującą do Sejmu o należyte uczczenie ofiar, my zaś na osłodę dostaliśmy kabotyński gest Poroszenki klękającego przed pomnikiem wołyńskim – praktycznie bez udziału ukraińskich dziennikarzy, toteż na Ukrainie niemal tego nie odnotowano.

Przyjęta przez Sejm uchwała ws. kresowego ludobójstwa nie załatwia wszystkiego – po pierwsze, w przeciwieństwie do ustawy, nie ma ona mocy powszechnie obowiązującej; po drugie – nie da się zapomnieć dotychczasowych krętactw i obijania się od ściany do ściany. PiS chciałoby bowiem zjeść ciastko i mieć ciastko – z jednej strony nie drażnić Ukrainy i Stanów Zjednoczonych, z drugiej zaś – nie stracić elektoratu Kresowian i wszystkich tych, którym upamiętnienie kresowego ludobójstwa leży na sercu (i którym w kampanii złożono stosowne obietnice). Skoro można było ustawowo uczcić Żołnierzy Wyklętych, to można również oddać ustawą hołd ofiarom banderyzmu.


III. Panie Targalski, ochłoń Pan

W tym miejscu muszę przejść do polemiki z tezami wygłaszanymi zarówno w mediach elektronicznych, jak i np. w komentarzach na portalu „Nasze Blogi” przez Jerzego Targalskiego. Jest to bowiem smutny przykład, jak błyskotliwy człowiek, którego analizy na wszelkie inne tematy potrafią być naprawdę inspirujące, potrafi z iście nieprzytomnym zacietrzewieniem rzucać się na każdego, kto podnosi sprawę kresowego ludobójstwa.

Mówi nam red. Targalski, że współczesny banderyzm jest antyrosyjski, nie antypolski. Otóż nie – nie da się wskrzesić wampira częściowo. To, że obecnie eksponowany jest element antyrosyjski jest wyłącznie wynikiem doraźnej potrzeby politycznej ze względu na wojnę z Rosją (ta wojna to zresztą dla Polski błogosławieństwo i oby trwała jak najdłużej). W momencie, gdy sytuacja w Donbasie się nieco uspokoi i znormalizuje, z równą łatwością będzie można uaktywnić polakożercze oblicze banderyzmu, które podskórnie wciąż jest obecne i jak najbardziej żywe. Wszystko zależne jest jedynie od bieżącego zapotrzebowania.

` Polska wg Targalskiego ma szansę stać się poważnym, regionalnym graczem, ale tylko wówczas, jeśli nie będzie postrzegana (jak rozumiem, przez USA) jako „rozsadnik chaosu” (czyli, nie będzie zadrażniać stosunków z Ukrainą gadaniem o Wołyniu). Znów – nie. Polska abdykująca pod cudze dyktando z kształtowania własnej, oficjalnej pamięci historycznej nie będzie żadnym „graczem”, tylko popychadłem. Tak jak za Tuska, któremu też kadzono, że w Europie „gra z największymi” i był poklepywany w Berlinie i Brukseli. Zmienimy jedyne protektora, bez żadnej różnicy jakościowej jeśli chodzi o podmiotowość polityczną. Nawiasem - Ukraińcom jakoś nie przeszkadza, że kultywując banderyzm i prowokując Polskę, mogą stać się „rozsadnikami niepokojów”.

No i wreszcie zarzuty formułowane wobec Kresowian: że są na pasku Putina i gotowi są poświęcić Polskę, byle dokopać Ukraińcom, wreszcie – że przemilczają sowieckie zbrodnie na Polakach. Tu już redaktor Targalski walczy – dodajmy, w wyjątkowo obrzydliwy i nieuczciwy sposób – z wykreowanymi przez siebie fantomami. Środowiska, które straciły z rąk banderowców bliskich, przez dziesięciolecia traktowane były po macoszemu. Dziś, przez lata zwodzone przez polityków obiecankami, dopominają się głośno o pamięć i godne uczczenie ofiar. Sprowadzanie wszystkiego do kwestii „milczeć, bo Putin” to obsesja i prymitywny szantaż moralny – podobny zresztą usiłowali uprawiać przedstawiciele ukraińskich elit w niedawnym „liście do Polaków”. Nikt nie milczy o sowieckich zbrodniach, nie ma żadnych przeciwwskazań, by uczcić zarówno Wołyń 11 lipca, jak i ludobójstwo sowieckie 17 września – więcej, tak właśnie należy zrobić, bo mieszanie tych dwóch zbrodni jest ordynarnym fałszowaniem historii. Insynuowanie zaś agenturalności to prostacka obelga i tani chwyt erystyczny obliczony na zdeprecjonowanie adwersarza.

Tymczasem, najskuteczniejszym rozwiązaniem, wyjmującym narzędzia z rąk ewentualnych agentów/prowokatorów usiłujących grać na społecznych emocjach, jest podniesienie do rangi ustawowej 11 lipca jako Narodowego Dnia Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II RP i elementarna równowaga w polityce historycznej. Kresowego ludobójstwa nie da się już schować z powrotem do kazamatów niepamięci. Trzeba przeciąć ten nabrzmiewający wrzód – nawet jeśli redaktor Targalski będzie do wyplucia płuc wrzeszczał ze swojego fotela o „ruskiej agenturze”.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 30 (27.07-02.08.2016)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz