W relacjach z Rosją warto się trzymać prostej zasady: siła i zdecydowanie ma walor odstraszający, zaś słabość i chwiejność prowokują do agresji.
I. Szczyt sprzed ośmiu lat
Warszawski szczyt NATO ma spore dane ku temu, by z perspektywy czasu ocenić go jako przełomowy. Oczywiście, ocena ta będzie zależna od różnych zmiennych – głównie od tego w jaki sposób ustalenia na nim zapadłe zostaną wcielone w życie i jaka w dalszej konsekwencji będzie polityka Sojuszu. Ale potencjał jest.
Pierwsze, co przychodzi na myśl, to porównanie ze szczytem, jaki odbył się osiem lat temu w stolicy innego państwa naszego regionu – w Bukareszcie między 2 a 4 kwietnia 2008 r. Wówczas na linii Rosja – Europa Zachodnia panowała atmosfera odprężenia i radosne oczekiwanie na intratne interesy we „wspólnej przestrzeni od Lizbony do Władywostoku”, pieczętowane przygotowaniami do budowy Nord Stream. Polska pod rządami PO wchodziła właśnie na długie lata w orbitę niemieckich wpływów i porzucała regionalne aspiracje, czyli jak ujął to kilka miesięcy później Aleksander Smolar, krytykując prezydenta Lecha Kaczyńskiego - „postjagiellońskie mrzonki”. Rząd Tuska z Radosławem Sikorskim jako szefem MSZ dodatkowo sabotował negocjacje w sprawie flagowego projektu prezydenta George'a W. Busha, czyli Tarczy Antyrakietowej – zarówno ze względu na swego niemieckiego patrona, jak i zwyczajnie na złość Kaczyńskiemu.
Tamten szczyt skończył się jednym wielkim „niczym”. Trzęsący Europą tandem „Merkozy” (kanclerz Merkel i prezydent Francji Sarkozy) storpedował wbrew kończącemu drugą kadencję Bushowi zaoferowanie Ukrainie i Gruzji Planu Działań na rzecz Członkostwa, co dodatkowo zaakcentował gromkim „niet” Władimir Putin podczas spotkania Rady NATO-Rosja 4 kwietnia (Putin przybył do Bukaresztu już 3 kwietnia). Kilka miesięcy później nastąpiła rosyjska agresja na Gruzję, a 15 września 2008 nastąpiło bankructwo Lehmann Brothers zapoczątkowując globalny kryzys finansowy, co walnie przyczyniło się do ograniczenia marzeń o europejsko-rosyjskim kręceniu lodów, zaś jesienią prezydentem został Barack Obama. Już w marcu 2009 na spotkaniu w Genewie sekretarz stanu Hillary Clinton i szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow zapoczątkowali politykę „resetu”, symbolicznie potwierdzoną 17 września 2009 rezygnacją z budowy tarczy antyrakietowej, co w praktyce oznaczało wycofanie się USA z aktywnej polityki w naszym regionie i oddanie go pod zarząd Niemcom i Rosji w charakterze „kondominium”. Ponurym pokłosiem powyższego stał się zamach smoleński 10 kwietnia 2010 r.
II. Potencjał jest
Jakże dziś inaczej to wszystko wygląda... Teraz to Barack Obama jest u schyłku swej drugiej kadencji i po licznych, mocno nieprzyjemnych przejściach w rozgrywce z Putinem. Trzeba oddać, że fiasko polityki „resetu” i przerobienie go na szaro przez Putina miało walor otrzeźwiający. Stąd zarówno wyłuskiwanie Ukrainy z rosyjskiej strefy wpływów – plus Niemcy, którym zamarzyło się poszerzenie przestrzeni Mitteleuropy o Kijów, co doprowadziło do nieuchronnego spięcia i „wojny zastępczej” z Rosją – jak i częściowe przełamanie układu NATO-Rosja z 1997 r. Układ ów pod postacią „Aktu Założycielskiego o Wzajemnych Stosunkach, Współpracy i Bezpieczeństwie między NATO a Federacją Rosyjską” wprowadzał na rosyjskie życzenie de facto podział na dwie kategorie członków – pełnowartościowych („starych”) i drugiej kategorii („nowych”). W tych ostatnich państwach miało nie być żadnych poważniejszych instalacji militarnych i przez znaczną część politycznych elit krajów Europy Zachodniej ustalenie to wciąż ma rangę dogmatu utrzymującego wygodną „strefę buforową” w Europie Środkowej.
Dogmat ten właśnie został zakwestionowany poprzez rozmieszczenie w Polsce i krajach nadbałtyckich czterech natowskich batalionów w ramach „stałej, rotacyjnej obecności”. Może to i nieco kulawa formuła wzmacniania „wschodniej flanki Sojuszu”, niemniej można ją uznać za tzw. „dobry początek”, symboliczny przełom zmierzający do równouprawnienia „starych” i „nowych” członków (zresztą, ci „nowi” należą do NATO już od kilkunastu lat), którego zwieńczeniem winny być stałe bazy na wschodniej flance. Ramowymi koordynatorami owej obecności będą: USA w Polsce, Niemcy na Litwie, Kanada na Łotwie i Wlk. Brytania w Estonii. Oczywiście, cztery bataliony nie odstraszą regularnej armii, ale „hybrydowych” zielonych ludzików – owszem. Powtórzę, potencjał jest.
III. Pacyfiści
W tym miejscu warto się odnieść do przeciwników obecności wojsk NATO na naszym terytorium, którzy zdają się nie odróżniać sojuszu od okupacji. Jako argument podnoszone jest prowokowanie Rosji i wplątywanie Polski w jakąś przyszłą wojnę na wzór brytyjsko-francuskich gwarancji z 1939 r. Powiem tak: Hitler uderzył właśnie dlatego, że słusznie uznał alianckie gwarancje za fikcję, nie wierzył nawet, że Wlk. Brytania i Francja zdecydują się wypowiedzieć mu wojnę. Gdyby w 1939 r. stacjonowały w Polsce angielskie i francuskie wojska, to Hitler ze Stalinem dwa razy by się zastanowili zanim zdecydowaliby się zaatakować. I tu jest zasadnicza różnica jakościowa między pułapką z 1939 r., a obecnymi rozwiązaniami.
Po drugie, sprzeciw wobec batalionów NATO jako żywo przypomina wrzaski zachodniego lewactwa z czasów, gdy Ronald Reagan rozmieszczał w RFN Pershingi w odpowiedzi na sowieckie SS-20. Wówczas również wieszczono globalny kataklizm i wołano, iż „lepiej być czerwonym, niż martwym”. Jazgot ten w znacznej mierze finansowany był przez Fundusz Zagraniczny KPZR – ciekawe, jak jest dzisiaj. Tymczasem, w relacjach z Rosją warto się trzymać prostej zasady: siła i zdecydowanie ma walor odstraszający, zaś słabość i chwiejność prowokują do agresji. Wiedział o tym Reagan, nie chcieli wiedzieć uczestnicy wspomnianego na wstępie szczytu w Bukareszcie i Obama z okresu „resetu” - na efekty nie trzeba było długo czekać. Zresztą, to Rosja cyklicznie trenuje atak na Polskę w ramach manewrów „Zapad” i „prewencyjnie” szantażuje nas rakietami, więc o czym tu w ogóle mówić? A przy okazji – już podczas „poszczytowego” posiedzenia Rady NATO-Rosja w Brukseli (na szczeblu ambasadorów), Rosja zrobiła się nagle bardzo konstruktywna w kwestii „incydentów” z naruszaniem przestrzeni powietrznej i lotów bojowych nad Bałtykiem.
No i wreszcie, koncepcja „zbrojnej neutralności” Grzegorza Brauna – czyli Polska ogłasza neutralność na której straży ma stać nasza własna, silna, nowoczesna armia. Nie odrzucałbym jej z góry, ale jest to projekt nawet nie na „jutro”, lecz na „pojutrze”. Dziś na papierze wszystko wygląda pięknie, tylko że aktualnie polska armia jest w rozsypce i miną lata zanim osiągnie zdolność bojową pozwalającą na ochronę naszych granic i przyszłej neutralności. Putin będzie łaskawie czekał? Przypomina to hasła rodem z czasów saskich, kiedy to przyjęto, że słaba, pozbawiona wojsk Rzeczpospolita nie stanowiąca zagrożenia dla sąsiadów jest najlepszym gwarantem, że nas nikt nie zaatakuje. Efekt wiadomy. Słowem – dopóki nie osiągniemy odpowiedniej siły militarnej, NATO jest nam niezbędne do przetrwania.
IV. Zagrożenia
Jednak, oczywiście, nie wszystko musi pójść zgodnie z kierunkiem wyznaczonym 8-9 lipca w Warszawie. Mnie np. niepokoi obecność Bundeswehry na Litwie. Raz – dlatego, że w ten sposób Niemcy zachodzą nas od strony tzw. „przesmyku suwalskiego” i jakoś tak dziwnie zbliżają się do „ziem utraconych” w dawnych Prusach Wschodnich. Dwa – idę o zakład, że Litwa pod niemieckim parasolem ochronnym kompletnie już przestanie się z nami liczyć i przystąpi do wzmożonego przykręcania śruby polskiej mniejszości, a że litewski nacjonalizm historycznie jest proniemiecki, to i kolaboracja będzie bardziej owocna – może chociażby na wzór ukraińskich neobanderowców odżyć w przestrzeni publicznej spuścizna Szaulisów. Trzy – Niemcy wciąż, zachowując pozory lojalnego członka NATO, w dużej mierze grają „na Rosję”. Wystarczy przypomnieć słowa szefa MSZ Franka-Waltera Steinmeiera o manewrach „Anakonda” jako o „potrząsaniu szabelką”. Swoją drogą – skąd my znamy tę retorykę... W tym kontekście powstaje pytanie – jak zachowa się niemiecki batalion w przypadku wkroczenia na Litwę „zielonych ludzików”? Doprawdy, wolałbym, by akurat niemiecka armia pozostawała za Odrą, choć widok cesarzowej Angeli, przyzwyczajonej do brylowania w międzynarodowym towarzystwie, a w Warszawie schowanej gdzieś w drugim szeregu i robiącej dobrą minę do złej gry, był sam w sobie wielce przyjemny.
Kolejna rzecz, to wybory w USA i pytanie, w którą stronę pokieruje Sojusz kolejny prezydent. Przypomnę, że Hillary Clinton stała za poronioną polityką „resetu”, zaś Donald Trump to izolacjonista – żadna z tych opcji nie wróży dobrze. I tu pojawia się kwestia – na ile „siła instytucjonalna” NATO i zapadłe ustalenia skorygują zapędy Clinton/Trumpa, na ile zaś przyszły prezydent wróci w utarte koleiny „konstruktywnego dialogu” z Rosją kosztem naszego regionu i zacznie się wycofywać rakiem z warszawskich decyzji?
Podsumowując, szczyt NATO w Warszawie był sukcesem – póki co, doraźnym i taktycznym. Czy będzie również sukcesem długofalowym, wkrótce się okaże.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 29 (20-26.07.2016)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz