piątek, 21 lutego 2020

Polski folwark

Opóźnianie wypłaty należy traktować jak kradzież – czyli przestępstwo z Kodeksu Karnego, ścigane z urzędu i zagrożone konkretnymi sankcjami.

Portal rynekpracy.org związany z Fundacją Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych (FISE) pokusił się o oszacowanie rozmiarów zaległości w wypłacaniu wynagrodzeń w Polsce. Za punkt wyjścia wziął raport Państwowej Inspekcji Pracy za 2018 rok. Biorąc pod uwagę odsetek kontroli skargowych i planowanych, zakończonych wydaniem decyzji o wypłacie zaległych świadczeń, z poprawką na liczbę i strukturę przedsiębiorstw w Polsce oraz ich charakterystykę w badanej kwestii (np. małe i mikro-firmy stanowiące większość przedsiębiorstw działających na rynku i tworzące ponad połowę miejsc pracy statystycznie częściej zalegają z wypłatami, niż większe podmioty), portal wyliczył, iż opóźnienia oraz inne nieprawidłowości mogą dotyczyć nawet 1/5 polskich firm i 2,5 mln. zatrudnionych. Przekłada się to, bagatela, na kwotę 5,5 mld. złotych. Oczywiście, ze względu na ograniczone „moce przerobowe” PIP (łącznie w 2018 r. PIP przeprowadziła 1050 kontroli skargowych i 1209 planowanych zakończonych w sumie wydaniem 1030 decyzji), mówimy tu jedynie o szacunkach – ale nawet jeżeli przyjąć powyższe wyliczenia za nieco zawyżone, to i tak problem pozostaje poważny. Wciąż jest to ogromna rzesza pracowników i miliardowe kwoty.

Warto przy tym zwrócić uwagę, że pod ogólnym terminem „zaległości” kryje się szereg różnych zjawisk – to nie tylko brak wypłaty wynagrodzeń w terminie, lecz również ich zaniżanie czy chociażby nieuwzględnianie przepracowanych nadgodzin. Co szczególnie bulwersujące, wspomniane patologie dotykają w pierwszym rzędzie pracowników o najsłabszej pozycji rynkowej – zarabiających grubo poniżej średniej krajowej (a więc zapewne w okolicach dominanty oscylującej niezmiennie wokół płacy minimalnej) oraz tzw. prekariat, czyli osoby na umowach czasowych i cywilnoprawnych („śmieciówki”). Jak łatwo się domyślić, to właśnie w ich przypadku najczęściej żyje się „od pierwszego do pierwszego” i nawet kilkudniowa zaległość czy pominięcie nadgodzin bardzo boleśnie i niemal natychmiast odbija się na portfelu – a rachunki i codzienne zakupy nie chcą czekać. Kończy się to często wymuszonym przez sytuację braniem „chwilówek” z bandyckim oprocentowaniem, albo debetowaniem konta, co dodatkowo pogłębia problemy finansowe gospodarstw domowych. Tu trzeba dodać, że aż 45 proc. Polaków nie ma żadnych oszczędności (i jak można się domyślać, jest to przede wszystkim grupa tych najmniej zarabiających, na których najczęściej „oszczędzają” pracodawcy), co dodatkowo pogłębia problem. Osobną sprawą jest jeszcze ciemna liczba zatrudnianych „na czarno” - a pomimo rzekomego „rynku pracownika” proceder ten bynajmniej nie zniknął.

Z czego wynika opisany stan rzeczy? Instynktownie można by powiedzieć, że jest on efektem generalnych zatorów płatniczych na rynku – pracodawca zalega z wynagrodzeniami, bo sam czeka na przelewy od kontrahentów. Ale okazuje się, że brakiem pieniędzy tłumaczyło się przed inspektorami jedynie 14,7 proc. zalegających pracodawców. Co ciekawe, nieznajomością przepisów próbowało wyjaśnić zaległości aż 42,6 proc. To ostatnie „wytłumaczenie” jest szczególnie kuriozalne – pracodawcy „nie wiedzieli”, że pensje należy wypłacać na czas i płacić za nadgodziny? Przy czym warto zauważyć, że pracownik raczej nie składa skargi do PIP, jeśli wypłata spóźnia się o kilka dni – na takie ruchy na ogół decydują się ludzie, którzy nie widzą innego wyjścia, by odzyskać swoje pieniądze.

Zaryzykuję zatem tezę, że mamy tu raczej do czynienia z wciąż pokutującą na polskim rynku pracy folwarczną mentalnością przeróżnych „Januszy biznesu”, którzy uważają, że mogą w ten sposób się „kredytować”. Proszę mi wierzyć, widziałem już takich wielu. Prezesa w drogim garniturze wożącego się „esbahnem”, za to cierpiącego męki przy każdej wypłacie i starającego się opóźnić ten bolesny moment choć o parę dni. Właścicielkę szwalni wyprowadzającą pieniądze i „płacącą” swoim szwaczkom... spodniami, które mogły sobie potem sprzedać. Innego „biznesmena”, którego mantrą było „u mnie kodeks pracy nie obowiązuje”, a wypłatę nadgodzin traktował jak wymysł roszczeniowego „chamstwa”, któremu „robić się nie chce”. Ludzie ci zatrzymali się mentalnie w latach '90 i czasach dwucyfrowego bezrobocia, kiedy to obowiązywała zasada „na twoje miejsce jest dziesięciu chętnych, a jak się nie podoba – tam są drzwi”. Co więcej, to raczej oni, a nie pracownicy są produktem „komuny” - latami słyszeli, że kapitalizm polega na oszustwie i wyzysku, więc kiedy sami stali się kapitalistami, to uznali, że najwyraźniej tak trzeba, a orżnięcie pracownika na wypłacie traktują jak dowód własnej zaradności. I, jak widać, to „dziaderskie” podejście wciąż ma się znakomicie.

Rada? Cóż, znalazłaby się. W analizie od której wyszliśmy pada m.in. postulat, by opóźnianie wypłaty traktować jak kradzież – czyli przestępstwo z Kodeksu Karnego, ścigane z urzędu i zagrożone konkretnymi sankcjami. Radykalne, ale jak widać, na „dziadersów” perswazja nie działa. Potrzebny jest więc bat - im większy, tym lepiej.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Śmieciowy rynek pracownika

Rozkwit i upadek państwa dobrobytu


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 06 (07-13.02.2020)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz