niedziela, 19 kwietnia 2020

TSUE na bambus!

Toczy się tu rozgrywka nie o konkretny sposób wyłaniania sędziów czy obsadę Sądu Najwyższego, lecz o państwową suwerenność, którą brukselska biurokracja usiłuje ograniczać metodą faktów dokonanych.

I. Legalizacja sędziowskiej anarchii

Okazało się, że koronawirus nie zatrzymał luksemburskich młynów sprawiedliwości. Oto Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) wydał „postanowienie o zabezpieczeniu” w sprawie wytoczonej Polsce przez Komisję Europejską odnośnie reformy wymiaru sprawiedliwości (sprawa C-791/19). Chodzi konkretnie o model odpowiedzialności dyscyplinarnej sędziów, w tym przede wszystkim funkcjonowanie Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Zgodnie z orzeczonymi 8 kwietnia „środkami tymczasowymi” Polska powinna zawiesić działalność Izby Dyscyplinarnej i powstrzymać się od kierowania spraw dyscyplinarnych do rozpoznania przez składy orzekające, które „nie spełniają wymogów niezależności”. Ponadto polski rząd ma w ciągu miesiąca powiadomić TSUE o podjętych działaniach mających na celu urzeczywistnienie wymaganych środków tymczasowych. Obowiązywać mają one do czasu wydania przez TSUE ostatecznego wyroku, który spodziewany jest w drugiej połowie 2020 r. W praktyce oznacza to kilkumiesięczny paraliż sądownictwa dyscyplinarnego.

Kolejną konsekwencją będzie pogłębienie chaosu wokół wyboru nowego I prezesa SN (kadencja Małgorzaty Gersdorf upływa 30 kwietnia), tym bardziej, że ze względów epidemiologicznych Sąd Najwyższy jest obecnie „wyłączony”. Na powyższe nakłada się jeszcze kuriozalna uchwała „lojalnych” wobec Gersdorf izb SN z 23 stycznia 2020 r. wyłączająca od orzekania w Sądzie Najwyższym wszystkich sędziów wyłonionych przez nową KRS (a więc również sędziów Izby Dyscyplinarnej) oraz unieważniająca wszystkie przeszłe i przyszłe orzeczenia Izby Dyscyplinarnej. Postanowienie TSUE zatem poniekąd „legalizuje” na poziomie europejskim sędziowską anarchię i antypaństwowy rokosz „nadzwyczajnej kasty”, co stanowi twórcze rozwinięcie myśli objawionej przez prezesa Europejskiego Stowarzyszenia Sędziów José Mato podczas „marszu tysiąca tóg”: „My sędziowie będziemy bronić praworządności zamiast prawa ustawy. Będziemy stosować praworządność, a nie prawo ludzi”. To nic innego, jak próba uprawomocnienia post factum, za pomocą pseudoprawnego bełkotu i mętnych frazesów, sędziowskiego puczu i alternatywnej wobec pozostałych władz „sądokracji” pod dożywotnim przewodnictwem Małgorzaty Gersdorf.


II. Brukselscy uzurpatorzy

Jak na takie dictum ma zareagować strona polska? Jedynym rozwiązaniem jest ogłoszenie wszem i wobec, że Polska nie uznaje uprawnień TSUE w zakresie orzekania o kwestiach ustrojowych państw członkowskich – co, nawiasem mówiąc, powinniśmy byli zrobić już na samym starcie tej farsy i odmówić udziału w postępowaniu przed luksemburskim trybunałem. Należy podkreślić z całą mocą – organizacja wymiaru sprawiedliwości jest wyłączną prerogatywą państwa, sprawą ustrojową, podobnie jak analogiczne zagadnienia dotyczące funkcjonowania władzy ustawodawczej czy wykonawczej. Natomiast organy Unii Europejskiej - niezależnie od tego czy to jest Komisja Europejska, czy TSUE – usiłując mieszać się w nasze wewnętrzne sprawy uzurpują sobie nienależne im, kompletnie pozatraktatowe kompetencje. W istocie bowiem toczy się tu rozgrywka nie o konkretny sposób wyłaniania sędziów czy obsadę Sądu Najwyższego, lecz o państwową suwerenność, którą brukselska biurokracja usiłuje ograniczać metodą faktów dokonanych, zawłaszczając prawem kaduka kolejne obszary władzy. Podobnie rzecz ma się z TSUE – gdyby unijny trybunał faktycznie stał na gruncie traktatów, powinien z miejsca oddalić skargę Komisji Europejskiej, stwierdzając swą niewłaściwość do rozstrzygania tego typu spraw. Jednak, podobnie jak KE, również TSUE dostrzegł w sporze o „polską praworządność” znakomitą okazję do uzurpatorskiego poszerzenia zakresu swojego orzecznictwa. „Mułłowie w togach” są wszędzie tacy sami – czy to w Warszawie, czy w Luksemburgu.

Nie da się ukryć, że polski rząd popełnił na samym starcie błąd w ogóle godząc się na uczestnictwo w tej hucpie. Należało już na wstępie jasno zanegować uroszczenia brukselskich mandarynów, zamiast naiwnie wchodzić w tę grę, licząc, że uda się coś wynegocjować, wyjaśnić... Po pierwsze – po tamtej stronie nikt nie zamierzał nas słuchać, postępowanie Brukseli od początku nacechowane było skrajnie złą wolą polityczną i zmierzało do destabilizacji wewnętrznej sytuacji w Polsce, docelowo zaś obalenia obecnego, niewygodnego rządu. Po drugie – podejmując brukselską grę znaczonymi kartami, składając wyjaśnienia, nieledwie tłumacząc się niczym przed zwierzchnikami, sprawiliśmy wrażenie, że milcząco akceptujemy kompetencyjne uzurpacje unijnej biurokracji, co w przyszłości z całą pewnością odbije się jeszcze nie raz czkawką. Po trzecie wreszcie – otworzyliśmy w ten sposób drzwi do dalszych tego typu bezprawnych ingerencji. Idę o zakład, że KE i TSUE nie przepuszczą chociażby takiej okazji, jak kontrowersje wokół zbliżających się wyborów prezydenckich – tym bardziej, że mają na swe usługi tutejszą „totalną targowicę”, która z pewnością narobi w Europie rabanu. I co, nasi przedstawiciele znów będą się tłumaczyć na forum Parlamentu Europejskiego przed różnymi Verhofstadtami, a ministrowie jeździć z wyjaśnieniami do eurokomisarz Jourovej?

A pierwsze sygnały już się pojawiły – Vera Jourova zdążyła wyrazić „zaniepokojenie” wyborami w Polsce. Tylko patrzeć, jak na jej wniosek Komisja Europejska zechce wdrożyć napisaną ad hoc procedurę „kontroli demokratycznych standardów” i skieruje sprawę do TSUE. A że bezprawnie? A kogo to, skoro w ten sposób unijni mandaryni zyskają możliwość kontroli procedur wyborczych w krajach członkowskich, a Trybunał w Luksemburgu ochoczo to „klepnie” ustawiając się w roli samozwańczego „rewizora” od którego będzie zależała ostateczna prawomocność wyborów? To zbyt łakomy kąsek, by z niego rezygnować. Zresztą spójrzmy – w sprawie Izby Dyscyplinarnej TSUE wyraził obiekcje co do „niezawisłości” sędziów, bo zostali oni nominowani przez KRS, która z kolei została wybrana przez Sejm. Jeżeli, przy naszej bierności, bądź wręcz milczącej zgodzie, Komisja Europejska i TSUE roztrząsają takie szczegóły ustawiając nas w charakterze tłumaczących się petentów, to co stoi na przeszkodzie, by podobnie drobiazgowo nie wzięły się za analizowanie wyborów, uznaniowo „zatwierdzając” je, albo „unieważniając”?


III. Bojkot TSUE!

To wszystko, powtarzam, jest pokłosiem „grzechu pierworodnego”, jakim była nasza zgoda na narzucenie nam groteskowej brukselskiej „procedury”. Na szczęście, nie jest jeszcze za późno, by z tego się wymiksować, trzeba tylko minimum asertywności i woli politycznej. Trzeba, krótko mówiąc, wysłać ten cały operetkowy trybunalik z jego uroszczeniami na bambus. Należy, jak nadmieniłem wcześniej, jasno i dobitnie, w sposób nie pozostawiający miejsca na jakiekolwiek niedomówienia i wątpliwości stwierdzić, iż TSUE nie ma żadnych uprawnień do orzekania w sprawach organizacji polskiego wymiaru sprawiedliwości (ani żadnych innych kwestiach ustrojowych), zaś prawem nadrzędnym w Polsce jest Konstytucja, a nie widzimisię unijnych czynowników, tudzież samozwańczych „ajatollahów prawa” z Luksemburga. Co za tym idzie, strona Polska nie uznaje orzeczonego „środka zabezpieczającego” - ani tym bardziej przyszłego „ostatecznego wyroku” TSUE. Izba Dyscyplinarna ma procedować normalnie, a TSUE należy od tej pory konsekwentnie bojkotować, ogłaszając ponadto, iż Polska nie przyjmuje do wiadomości żadnych ewentualnych „kar” za niezastosowanie się do samowolnych i bezprawnych „orzeczeń”. W ostateczności, jak już tu niegdyś sugerowałem, należy zagrozić Brukseli wstrzymaniem naszej składki członkowskiej. Idę o zakład, że spanikowani kryzysem wokół koronawirusa unijni dygnitarze nie będą chcieli sobie dokładać kolejnego bólu głowy – trochę powrzeszczą i przestaną. Jeżeli zaś ulegniemy, jedynie zachęcimy ich do eskalacji kolejnych żądań, grzęznąc w tym biurokratyczno-sądowym bagnie na dobre i oddając po kawałku kolejne obszary naszej suwerenności. To jest ostatni dzwonek – my albo oni, tertium non datur.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Z Brukselą trzeba twardo

Sędziowska anarchia


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 16 (17-23.04.2020)

Pod-Grzybki 207

Po kryzysie „toaletowym” mamy nową jazdę – w sklepach zabrakło drożdży. Oficjalnie dlatego, że Polacy znudzeni narodową kwarantanną masowo zamienili się w domorosłych piekarzy i wypiekają chleb. Taak... Znaczy, oczywiście chleb przy okazji również można upiec – zawsze to jakaś zagrycha. Na zdrowie i smacznego!


*

Swoją drogą, ten „run na drożdże” stanowi dowód na żywotność zakorzenionych z dziada pradziada społecznych odruchów. Mamy oto sytuację przypominającą pod pewnymi względami wojnę, a przynajmniej stan wojenny, z czającym się na horyzoncie kryzysem gospodarczym włącznie. A wiadomo, co na wojnie i w latach kryzysu jest najlepszą i powszechnie uznawaną walutą – domowy „płyn odkażający”, najlepiej taki podchodzący pod 70 voltów. Ciekawe, jaki ustali się kurs w relacji do rąbanki?


*

Tak sobie myślę, że jeszcze trochę tej „pandemonii” i powróci do łask hodowla drobiu na balkonach i świń w piwnicach – co w połączeniu z „płynem odkażającym” powinno mieć łagodzący wpływ na społeczne obostrzenia egzekwowane dziś bezlitośnie przez służby mundurowe. Jeżeli pan władza nie zmięknie na widok solidnej porcji „swojskiej” karkówki okraszonej dwiema flaszkami bimbru i nie zacznie patrzeć w innym kierunku, to ja oznajmiam, że z taką policją, postępującą wbrew uświęconej przez pokolenia tradycji nie życzę sobie mieć do czynienia!


*

Powyższe przyszło mi do głowy na wieść, że gdzieś tam policja w mieszanym patrolu z żandarmerią wojskową wlepiła Bogu ducha winnym kierowcom mandaty za mycie samochodów... w myjni samoobsługowej. W takiej myjni, jeśli ktoś nie wie, jedyny kontakt fizyczny z czymkolwiek polega na wrzuceniu monet do automatu i wzięciu w rękę lancy od „karchera”. Jeżeli ktoś tylko ma te cholerne rękawiczki, to nie ma możliwości, żeby się czymkolwiek zaraził. I tu rodzi się podejrzenie: czy to tylko nadgorliwość, czy też patrole wzorem drogówki mają już swoje limity i normy do wyrobienia na zasadzie: „nie ważcie mi się wracać na komisariat bez dziesięciu wlepionych mandatów!”? Przypominam, że policja, podobnie jak każda inna struktura biurokratyczna, musi się wykazywać przed „zwierzchnością” odpowiednio okazałymi „statystykami”. („No co wy, Kowalski, to Piprztycki z sąsiedniego posterunku w zeszłym czasookresie nastukał sto mandatów, a wy tylko pięćdziesiąt? Mam wam tłumaczyć, że trwa walka z wrogiem klasowym... tfu, to jest z pandemonią? Weźcie się ogarnijcie, albo ja was tu zaraz ogarnę!”). A gdzie rządzą statystyki w połączeniu z presją przełożonych, tam rozum mówi „dobranoc”.


*

Ale Polak zawsze da radę, bo umyty samochód na święta, to nomen omen – święta rzecz. Toteż w Wielką Sobotę przy okazji wyprawy do sklepu (ja się, panie władzo, wcale nie szwendam, naprawdę musiałem kupić ten słoiczek chrzanu) zrobiłem pobieżną lustrację aut zaparkowanych na mojej ulicy – i aż serce rośnie. Wszystkie wręcz lśniły – umyte i nawoskowane, jak tradycja nakazuje. I co z tego, że w tym roku nikt raczej nimi nie pojedzie do oddalonego o 100 metrów kościoła? Samochód na Wielkanoc ma być czysty, na takiej samej zasadzie, jak „trza być w butach na weselu”, ot co!


*

Dobra wiadomość – po wielkich bólach władza wydusiła z siebie interpretację przepisów i oznajmiła, że po pierwsze wolno dokonać wymiany opon z zimowych na letnie, a po drugie – tadam! - można udać się na działkę celem wykonania niezbędnych prac i opieki nad roślinami. Zła wiadomość – wciąż nie wiadomo, czy na działce członkowie rodziny mogą przebywać razem, czy też prace mają być wykonywane rotacyjnie. A jeżeli są razem – czy również i tam mają zachowywać „dystans społeczny” i trzymać się od siebie na dwa metry.


*

A tymczasem Jarosław Kaczyński prze jak nosorożec do zorganizowania 10 maja wyborów korespondencyjnych – w oparciu o słynącą ze sprawności i wydolności organizacyjnej Pocztę Polską. Listonosze klną na czym świat stoi i ponoć zaczynają się skrzykiwać do urządzenia strajku, bo nie bardzo wyobrażają sobie możliwość dostarczenia ok. 30 mln. pakietów do głosowania. Mam pomysł – niech wybory zorganizuje sieć sklepów „Żabka”. „Żabki” są praktycznie wszędzie, dysponują własną logistyką, ponadto mają formalnie... status placówek pocztowych, dzięki czemu są otwarte w niedziele. Wystarczy, że ludzie wpadną na zakupy i przy okazji zagłosują. Można nawet zrobić okolicznościową promocję – zrób zakupy za stówę i oddaj głos, to dostaniesz 5-proc. kupon rabatowy na komplet noży za pińćset! Trzeba frontem do klienta! A kolejne wybory zrobi się wysyłkowo przez Allegro.


*

Lecz i Pocztę można pogonić do wykazania się inwencją. Niech ogłosi, że każdy, kto 10 maja zgłosi się do placówki z wypełnionym pakietem wyborczym, dostanie w prezencie egzemplarz „Cudownych wypieków siostry Anastazji”, albo innych „Nalewek braciszka Bartłomieja” - czy co tam akurat zalega na witrynkach. Nie ma to jak rynek i zdrowa konkurencja!


*

Jacek Jaśkowiak poskarżył się przedstawicielowi ambasady USA, że władza w Polsce znajduje się „w rękach psychopaty”. Serio? Jacuś, naprawdę skarżyłeś się na „rządy psychopaty” Amerykanom, który mają Trumpa? I sądziłeś, że to ich wzruszy, albo im zaimponuje?


*

Agorowy portal „Gazeta.pl” nie byłby sobą, gdyby tuż przed Wielkanocą nie zrobił jakiejś wrzutki w swoim stylu. Mianowicie, zamieścił wywiad z jakimś, pożal się Boże, „kołczem” (to taki cwaniak od wciskania ludziom za ciężką kasę „motywacyjnej” ciemnoty, żeby jeszcze ciężej tyrali na zyski jakiejś korporacji, która ich przeżuje i wypluje), który entuzjastycznie zachwalał wymuszony epidemią model tegorocznych świąt – bo wreszcie nie trzeba się będzie męczyć przy stole z rodziną i wpychać w siebie tego okropnego, polskiego żarcia. I o to właśnie im chodzi – mają nadzieję, że „pandemonia” odzwyczai ludzi od chodzenia do kościoła oraz rozluźni więzi społeczne. Pamiętajmy: lewactwo ma zawsze dwóch głównych wrogów – Kościół i rodzinę. To dlatego tak zachwala „dystans społeczny” - rzekoma troska o nasze zdrowie nie ma z tym nic wspólnego.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 16 (17-23.04.2020)

Kryzysowe żniwa

Chodzi o to, by pod pretekstem „walki z kryzysem” zmusić ludzi do tyrania za półdarmo, a rządy i banki centralne do nafutrowania banksterów świeżą gotówką wykreowaną w ramach „luzowania ilościowego”. Tylko po to ta cała gospodarcza „pandemonia” została wywołana i po nic innego.

Jak Czytelnicy być może pamiętają, gospodarcze paroksyzmy wynikłe wskutek „pandemonii” koronawirusa nazywałem do tej pory „najgłupszym kryzysem w historii”. Proszę Państwa, po namyśle cofam te słowa – to jest na swój sposób bardzo mądry kryzys. Ktoś go naprawdę sprytnie wykombinował i z żelazną konsekwencją wcielił w życie. Rozpętać światową histerię, która wprowadzi całe narody w stan lękowej psychozy i zmusi rządy do wygaszenia gospodarek – już to samo w sobie jest nie lada wyczynem. Lecz to jedynie pierwszy etap. Prawdziwe konfitury kryją się w etapie drugim, polegającym na przerzuceniu na barki państw i społeczeństw kosztów funkcjonowania światowego biznesu - te wszystkie ulgi podatkowe, dotacje oraz poluzowanie regulacji na i tak już w znacznej mierze sprekaryzowanym rynku pracy. Jeżeli przyjrzymy się pod tym kątem wdrażanym w różnych krajach pakietom pomocowym, naszej „tarczy antykryzysowej” nie wyłączając, to zobaczymy, że gros rządowych działań idzie właśnie w tym kierunku. Innymi słowy, chodzi o to, by pod pretekstem „walki z kryzysem” zmusić ludzi do tyrania za półdarmo (bo wicie-rozumicie, mamy ciężkie czasy i trzeba zacisnąć pasa), a rządy i banki centralne do nafutrowania banksterów świeżą gotówką wykreowaną w ramach „luzowania ilościowego”. Tylko po to ta cała gospodarcza „pandemonia” została wywołana i po nic innego. Powtarzam – ktoś to naprawdę sprytnie obmyślił, czapki z głów.

Na naszym krajowym podwórku bodaj najbardziej dobitnie (i bezwstydnie) cele te sformułował biznesmen i właściciel dziennika „Rzeczpospolita” Grzegorz Hajdarowicz domagając się m.in. zawieszenia podatków dochodowych i ZUS do końca 2020 roku; przyśpieszenia zwrotu VAT do 14 dni; „zawieszenia” Kodeksu Pracy; ograniczenia o połowę wymiaru urlopu; „zawieszenia” programu „500+” i 13 emerytury (co w istocie jest eufemizmem dla likwidacji tych świadczeń, bo w kontekście postulatów podatkowych staną się nie do sfinansowania); oraz automatycznego przedłużenia o 12 miesięcy wiz dla pracowników ze Wschodu.

Co to oznacza w praktyce? Wpędzenie państwa i samorządów w spiralę zadłużenia (brak podatków dochodowych) i w dalszej perspektywie bankructwo; upadłość ZUS-u i brak wypłat emerytur; powrót mafii vatowskich (przy 14-dniowym terminie zwrotu kontrola stanie się fikcją) – a więc kolejne, liczone w dziesiątkach miliardów złotych straty budżetu państwa; kompletną zapaść służby zdrowia; wreszcie – niewolniczy rynek pracy w którym pracownicy wydani są na łaskę i niełaskę pracodawcy, pozbawieni elementarnych praw i choćby minimalnej poduszki finansowej (likwidacja „500+”). Za to ma być zaordynowane sztucznie dwucyfrowe bezrobocie (jak rozumiem, w charakterze dodatkowego dyscyplinatora), bo do tego sprowadza się postulat utrzymania na rynku pracowników zagranicznych. Takie to recepty proponuje pan biznesmen z holdingiem w Luksemburgu (nota bene, raju podatkowym), reklamując swe pomysły w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” jako „wkład intelektualny” w walkę z kryzysem.

A co tak naprawdę należałoby zrobić? Po pierwsze, wypowiedzieć bezwzględną wojnę rajom podatkowym, do których z samej tylko Unii Europejskiej rocznie wyprowadzanych jest 170 mld euro. Wyobraźmy sobie tylko, jakie środki (chociażby dla służby zdrowia) byłyby dostępne, gdyby państwa dysponowały tymi pieniędzmi. Należy powiedzieć jasno firmom stosującym agresywną optymalizację, że nie należy im się żadna pomoc. Niech idą po wsparcie do rządów Luksemburga, Cypru, Bahamów i innych „rajskich wysp”. Ta roszczeniowa hołota w drogich garniturach, to pasożyty żerujące na gospodarkach krajów w których prowadzą działalność – zaburzając ponadto warunki rynkowej konkurencji, na czym cierpią uczciwi przedsiębiorcy.

Po drugie, pomoc należy skoncentrować na drobnych przedsiębiorcach i zwykłych ludziach – bo gdy oni nie będą mieli pieniędzy, to wszelkie „tarcze antykryzysowe” na nic. Czy tak trudno zrozumieć, że ubóstwo społeczeństwa oznacza stagnację i pogłębianie recesji? Pracownicy to zarazem klienci. Kiepsko opłacany pracownik, to równocześnie kiepski klient. Jeżeli będzie tyrał po 12 godzin za grosze, to kto kupi te wszystkie towary i usługi? Hajdarowicz od Piprztyckiego, a Piprztycki od Hajdarowicza? Dlatego należy m.in. odwrócić obecny regresywny system podatkowy, w którym gros obciążeń (głównie poprzez podatki pośrednie) spoczywa na barkach mniej zamożnych warstw społeczeństwa.

Po trzecie, najwyższy czas skończyć z „banksterskimi żniwami” w postaci luzowania ilościowego, czyli wykupywania przez banki centralne papierów wartościowych za „dodrukowane” pieniądze i futrowanie nimi „rynków”. Już poprzedni kryzys pokazał, że to się nie sprawdza - pieniądze te jedynie napędziły kolejne spekulacje.

Nade wszystko zaś należy zakończyć absurdalne lockdowny i odmrozić gospodarkę. Im szybciej skończymy z koronawirusową histerią, tym prędzej pozbawimy argumentów i narzędzi szantażu różnych cwaniaków, wykorzystujących sytuację dla własnych, partykularnych interesów.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Doktryna szoku

Podatkowe paserstwo

Gospodarcza „pandemonia”

Koronakryzys

Czy czeka nas najgłupszy kryzys w historii?


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 16-17 (17-30.04.2020)

czwartek, 16 kwietnia 2020

Stress-test

Gołym okiem widać, że pandemia koronawirusa stała się wielkim społecznym laboratorium. To po prostu niesamowita okazja do testowania różnych rozwiązań z zakresu inżynierii społecznej.


W związku z pandemią koronawirusa warto postawić sobie podstawowe w moim przekonaniu pytanie: na ile przemodeluje ona światowy porządek i czy zmiany będą nieodwracalne? Już teraz widać, że mamy do czynienia z globalnym „stress-testem” dotyczącym takich obszarów jak polityka, życie społeczne, gospodarka, a nawet system wartości – i w każdym z nich może dojść do istotnego przewartościowania dotychczasowych priorytetów. Zacznijmy jednak wesoło – tzn. od krajowego, politycznego bagienka.


I. Amok „najgłupszej opozycji świata”

Po wyborach 2019 r. zostaliśmy obdarowani nieco bardziej zróżnicowaną niż dotąd opozycją, co szczególnie wyraziście uzewnętrzniło się po dotarciu koronawirusa do Polski. Spójrzmy: zdawałoby się skrajne ugrupowania, takie jak Lewica i Konfederacja zajęły w obliczu epidemii i działań rządu stanowisko zdumiewająco konstruktywne. Politycy lewicowi nie negując konieczności rządowych wysiłków zwracali uwagę na potrzebę większej ochrony pracowników na „śmieciówkach”, nie objętych zabezpieczeniami wynikającymi z Kodeksu Pracy – a takowych w Polsce jest, bagatela, 2,6 mln. (1,3 mln. na umowach-zleceniach i o dzieło, oraz drugie 1,3 mln. na samozatrudnieniu). Z kolei Konfederacja zaoferowała wykorzystanie swoich wolontariuszy zbierających podpisy dla Krzysztofa Bosaka do pomocy osobom starszym (np. przynoszenia zakupów), podnosząc prócz tego konieczność wprowadzenia ułatwień dla rodzimego, głównie niewielkiego biznesu, najbardziej narażonego na utratę płynności finansowej. Również PSL z Kosiniakiem-Kamyszem powstrzymało się od frontalnego ataku na rząd (jakby nie było, Kosiniak-Kamysz to jednak lekarz, a to do czegoś zobowiązuje). Krótko mówiąc, mamy tu podejście zdroworozsądkowe i odpowiedzialne – kraj znalazł się w wyjątkowej sytuacji, więc nie sypiemy piasku w tryby, co najwyżej zwracając uwagę na sprawy, do których naszym zdaniem rządzący nie przykładają należytej uwagi. Wszystko to jednak bez agresji, w tonie rzeczowej dyskusji – owszem, z pozycji opozycyjnych, ale jednak równocześnie propaństwowych.

Co innego „najgłupsza opozycja świata”, czyli Koalicja Obywatelska wraz ze swoim środowiskowo-medialnym habitatem. Ci nawet nie ukrywają, że epidemię traktują wyłącznie w kategoriach politycznych, a koronawirus jest dla nich istotny jedynie w charakterze kłonicy, którą można przywalić obecnej władzy. Tutaj nie liczy się nic, poza doraźnym politycznym interesem: można siać panikę, podrywać zaufanie obywateli do państwa i jego instytucji, destabilizować i bez tego napiętą już sytuację. Najmniej zaś istotni są w tym wszystkim ludzie, wręcz im więcej zarażonych i ofiar śmiertelnych, tym lepiej – niech wszystko spłonie, byśmy tylko mogli na tych zgliszczach i trupach z powrotem dorwać się do władzy. Ich zacietrzewienie podsyca znana prawidłowość, że w obliczu zagrożenia obywatele w naturalny sposób gromadzą się wokół władzy jako jedynego realnego czynnika sprawczego, dysponującego odpowiednimi instrumentami działania. Stąd też nieustanny amok, prowadzący do zachowań wręcz groteskowych.

Odtwórzmy to sobie. Najpierw rząd miał rzekomo utajniać przypadki koronawirusa w Polsce, by ujawnić je na moment przed konwencją wyborczą Małgorzaty Kidawy-Błońskiej i przyćmić w ten sposób to wiekopomne wydarzenie. Po pierwszych odnotowanych przypadkach pojawiła się narracja, że PiS chowa głowę w piasek i „nic nie robi”, bo wiadomo – „pisiory”, he he, nie dają sobie rady i potrafią tylko rozdawać pieniądze nierobom. Gdy okazało się, że rząd jednak działa i zgłasza spec-ustawę, rozległ się wrzask, że pod pretekstem zwalczania epidemii PiS chce zaprowadzić „stan wojenny”. Ustawa przeszła (żeby było zabawniej, również głosami „totalnych”), a PiS uwzględnił część poprawek opozycji, więc zaczęła się kolejna jazda, zainicjowana przez sztab Kidawy-Błońskiej: rząd nie chroni granic przed napływem zarażonych! - co jest szczególnie groteskowe w kontekście kryzysu migracyjnego z 2015 r., kiedy to na Jarosława Kaczyńskiego posypały się gromy, gdy ostrzegał przed zagrożeniem epidemiologicznym związanym z masowym napływem nachodźców.

Idźmy dalej. Rząd Mateusza Morawieckiego wprowadził stan zagrożenia epidemiologicznego, zamknął granice, wcześniej zaś w kraju szkoły i szereg innych instytucji, na bieżąco podaje do publicznej wiadomości liczbę zarażonych, nakłada kwarantanny, wydaje zalecenia odnośnie środków bezpieczeństwa – i, co najistotniejsze, spotyka się to ze zrozumieniem obywateli. Reakcja? „Koronawirus spadł PiS-owi z nieba”, „Koronawirus jako zbawca PiS”! Ten sam PiS, przypomnijmy, jeszcze chwilę wcześniej miał się na koronawirusie wyłożyć, a z drugiej strony – tenże koronawirus miał się stać lodołamaczem torującym drogę do władzy „totalsom”. Równolegle poboczny atak – Duda jeździ po kraju i robi sobie kampanię! Oczywiście, gdyby nie jeździł, byłoby, że tchórzy i dekuje się w Pałacu Prezydenckim, co widać po atakach na Kaczyńskiego za to, że (będąc z racji wieku w grupie największego ryzyka), nie udziela się publicznie...

No i wreszcie, kolejna brzytwa, której uchwycili się „totalni”: należy przełożyć wybory na jesień! Sęk w tym, że aby przełożyć wybory, należałoby wprowadzić jeden z trzech stanów: stan klęski żywiołowej, stan wyjątkowy, bądź stan wojenny – czyli to, przed czym jeszcze na początku marca ta sama opozycja histerycznie protestowała. Dziś stan wyjątkowy jest już „dobry”, bo „totalsi” liczą na kumulację kilku czynników: zmęczenia obywateli ograniczeniami, społecznego zniecierpliwienia (szczególnie latem, gdy ludzie będą chcieli wyjeżdżać na wakacje) oraz pierwszych efektów spowolnienia gospodarczego. Wszystko podporządkowane partykularnemu, partyjnemu interesowi, zero jakiegokolwiek instynktu państwowego, a nade wszystko – rozpaczliwe miotanie się od ściany do ściany. Ktoś na Twitterze trafnie skomentował, że wszyscy starają się zachowywać rozsądnie, tylko Platforma biega bez ładu i składu niczym kurczak z obciętą głową. Wyobraźmy sobie teraz, że wirus uderza w momencie, gdy prezydentem jest Kidawa-Błońska, premierem Borys Budka, a ministrem zdrowia Ewa Kopacz. A nie, wróć, nie musimy sobie wyobrażać – oni już rządzili podczas znacznie łagodniejszej epidemii świńskiej grypy. Wtedy Polska jako jedyna nie zakupiła szczepionek, zaś Ewa Kopacz uspokajała, że nic się nie dzieje – co zakończyło się 180 zgonami.

Przełożenie wyborów oczywiście nie jest wykluczone, wszystko zależy od rozwoju sytuacji, ale póki co można powiedzieć, że o ile państwo pod obecnymi rządami generalnie zdaje egzamin, o tyle „najgłupsza opozycja świata” swój stress-test oblała na całej linii.


II. Gdzie jest Unia?

Ale dość już o naszych baranach, przejdźmy do spraw poważniejszych. Gdzie jest Unia? Ta omnipotentna, najmądrzejsza Unia Europejska, która pod przewodem kasty światłych mandarynów miała być odpowiedzią na wszelkie problemy, ustawicznie regulując za pomocą tysięcznych dyrektyw i wytycznych najdrobniejsze dziedziny życia? Nie ma Unii. W momencie rzeczywistego kryzysu ci wszyscy wielcy komisarze i eurodeputowani, tak zazwyczaj skorzy do zabierania głosu na każdy temat – począwszy od praw zwierząt, a na ustroju polskiego sądownictwa skończywszy – pochowali się w mysie dziury. Walkę z COVID-19 musiały wziąć na swoje barki państwa narodowe – i całe szczęście, bowiem gdyby zależało to od unijnych urzędników, niemożliwe byłoby wprowadzenie np. kontroli granicznych, co jasno dał do zrozumienia rzecznik Komisji Europejskiej Eric Mamer („Zamykanie granicy, to niekoniecznie najlepsze rozwiązanie w sytuacji, gdy wirus jest już we wszystkich krajach strefy Schengen. Ale uznajemy, że to uprawnienia i decyzje rządów krajów członkowskich”).

Przy okazji, po raz kolejny uwidoczniło się, że „europejska solidarność” kończy się tam, gdzie zaczynają interesy Niemiec. Głośna stała się sprawa przechwycenia przez niemieckie władze transportów maseczek ochronnych zamówionych w Chinach przez Włochy, Austrię i Szwajcarię. Poszło o to, że zamówienie zostało złożone przez niemieckiego pośrednika, co niemieckie władze prawem kaduka potraktowały jako „eksport” i skwapliwie położyły na deficytowym towarze łapę. Co więcej, mimo iż Komisja Europejska wymusiła na niemieckim rządzie „uwolnienie” towaru (jedna z nielicznych dobrych rzeczy, które o władzach UE można dziś powiedzieć), to nikt (z pośrednikiem włącznie) nie jest w stanie powiedzieć, gdzie owe maseczki się znajdują – rozpłynęły się w powietrzu... Inny przykład, to niemiecka reakcja na przymknięcie przez Polskę granic – zostało to pryncypialnie skrytykowane, po czym niemal na drugi dzień Niemcy wprowadziły identyczne obostrzenia w ruchu granicznym. Niepokój Niemiec łatwo wytłumaczyć – otóż polskie firmy transportowe odpowiadają za 25 proc. tamtejszej logistyki zaopatrzeniowej, przez co przed Niemcami stanęło widmo pustych sklepowych półek.

Indolencję Unii najlepiej widać na przykładzie nielegalnej imigracji, która jest problemem samym w sobie, a w obliczu pandemii staje się wręcz sprawą gardłową. Po raz kolejny okazało się, że unijna straż graniczna, czyli osławiony FRONTEX jest tygrysem bez zębów i zajmuje się głównie przeładunkiem „uchodźców” z pontonów na statki, po czym odstawia ich dokładnie tam, gdzie chcieli trafić, czyli na kontynent europejski. Jest to zatem w istocie przedsiębiorstwo przewozowe, ułatwiające robotę gangom przemytników. Wyjątkowo boleśnie przekonała się o tym Grecja, która w końcu wzięła sprawy we własne ręce i zaczęła samodzielnie zwalczać plagę migracji, nie przejmując się wrzaskami różnych „organizacji humanitarnych” - dodajmy, przy cichej akceptacji Brukseli, która mogła odetchnąć z ulgą, że rząd w Atenach wybawił ją z kłopotu.

Coś tam jednak Unia robi. Otóż uruchomiła fundusz o łącznej wartości 37,3 mld euro na walkę... nie, nie tyle z koronawirusem, ile na łagodzenie skutków gospodarczych wywołanych kryzysem – z czego Polsce przypadać ma 7,4 mld euro. Tyle, że wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu to nie są żadne dodatkowe pieniądze! Środki te pochodzą z aktualnie obowiązujących w ramach budżetu UE środków spójności. Po prostu Unia wspaniałomyślnie się zgodziła, by poszczególne kraje, w tym Polska, część przysługujących im środków wydały na najniezbędniejsze w tym momencie inwestycje, a nie na to, co akurat figurowało w odgórnej, brukselskiej rozpisce i nieco złagodziła rygorystyczne procedury rozliczania funduszy. Ot, i cała „łaska”. Ach, zapomniałbym – Unia w pocie czoła pracuje nad wspólnotowym przetargiem na leki i sprzęt medyczny w ramach „mechanizmu kryzysowego”, na razie jednak daleki jest on od rozstrzygnięcia.

Euroentuzjaści twierdzą, że bierność Unii spowodowana jest niedostatecznymi kompetencjami i już snują wizje poszerzenia prerogatyw Brukseli na przyszłość. Jest to skrajnie niebezpieczny pogląd. Wyobraźmy sobie, że ten kompletnie niewydolny, biurokratyczny moloch miałby w sytuacji zagrożenia epidemią decydować o zamknięciu granic (i dopilnować wykonania), przetargach na medykamenty, rozdziale funduszy czy wprowadzeniu w poszczególnych krajach stanu zagrożenia epidemiologicznego. Wyobraźmy sobie tylko, że dla każdej z tego typu spraw krajowe rządy musiałyby uzyskać zgodę w unijnej centrali, która skrupulatnie sprawdzałaby, czy aby nie łamana jest któraś z rozlicznych „procedur” - wszystko w momencie, gdy trzeba działać „na wczoraj”.

Podsumowując ten wątek - Unia Europejska „stress-testu” nie przeszła. Nic nie zastąpi państw narodowych w kwestiach bezpieczeństwa i pozostaje mieć nadzieję, że inwazja koronawirusa przyczyni się do odwrócenia tendencji polegającej na zawłaszczaniu przez unijną biurokrację kolejnych obszarów władzy.


III. Wielkie laboratorium

Na koniec sprawy o charakterze bardziej ogólnym. Prawdopodobnie czeka nas, jak napisałem w niedawnym felietonie dla „Gazety Finansowej” „najgłupszy kryzys w historii świata” - bo też skala (i co ważniejsze, śmiertelność) pandemii w niczym nie usprawiedliwia aż takiej paniki na rynkach. Pół żartem, pół serio, zarysuję tu spiskową teorię – może medialna histeria jest celowo indukowana, by odwrócić uwagę od rzeczywistych przyczyn kryzysu, który i tak miał nadejść? Po krachu w 2008 r. opinia publiczna zawrzała oburzeniem na światową oligarchię finansową, która nie dość że doprowadziła do globalnej katastrofy, to jeszcze uszło jej to bezkarnie. Może macherzy, którzy nie zmienili swego postępowania ani o jotę i dalej pompują spekulacyjną bańkę, widząc na horyzoncie rychłe załamanie użyli swych medialnych wpływów, by „usprawiedliwić” koronawirusem nadchodzącą zapaść, tak by złość społeczeństw nie skierowała się przeciw banksterom i sprzedajnym politykom?

Ale, nawet pomijając spiskowe teorie, gołym okiem widać, że pandemia koronawirusa stała się wielkim społecznym laboratorium. To po prostu niesamowita okazja do testowania różnych rozwiązań z zakresu inżynierii społecznej. Do jakiego stopnia ludzie gotowi są pogodzić się z ograniczeniami wolności? Czy tylko na jakiś czas, czy na stałe? Jakimi metodami „naprowadzać” ludzkie masy na właściwe myślenie, tak by w przyszłości np. nie oddały głosów na „populistów”, tylko na „sprawdzony” establishment? Albo pogodziły się z kolejnymi przywilejami dla wielkich korporacji pod pretekstem „rozwiązań antykryzysowych”? Jestem przekonany, że rozliczne sztaby specjalistów od modelowania zbiorowych zachowań pracują w pocie czoła nad stosownymi analizami i wnioskami.

Patrząc bardziej optymistycznie – może uda się z obecnej sytuacji wyciągnąć jakieś konstruktywne wnioski? Może to co się stało nieco przyhamuje bezmyślny, zatraceńczy pęd ku wszechogarniającej globalizacji? Może przyczyni się do dywersyfikacji łańcuchów dostaw i produkcji, tak by nie lokować kluczowych ogniw w jednym regionie świata, czy wręcz w jednym państwie – Chinach? Może do kogoś wreszcie dotrze, że warto mieć elementarne zabezpieczenie w postaci własnego rolnictwa, gwarantującego żywność i własnego przemysłu? Tak by nie wyglądać niczym zbawienia chińskich kontenerowców zawijających do europejskich portów? Przecież to paranoja, żebyśmy nie byli w stanie produkować u siebie zwykłych maseczek chirurgicznych i podstawowych leków, a za produkcję płynu odkażającego musiał się brać w trybie awaryjnym „Orlen” (całe szczęście, że go mamy).

Idąc dalej – może docenimy nasze państwa, granice i zalety suwerenności? Może dotrze do nas, że zbywanie kolejnych uprawnień na rzecz ponadnarodowych instytucji to droga donikąd? Z drugiej strony – może zauważymy zagrożenia wynikające z nadmiernej decentralizacji? Pomyślmy tylko, co by się działo, gdyby Polska zgodnie z postulatami „totalnej opozycji” była dzisiaj luźnym konglomeratem udzielnych samorządowych „księstewek”... I to jest kolejny oblany „stress-test” - tym razem nie zdała go globalizacja.

Pocieszające w tym wszystkim jest to, że choć na chwilę zniknęła z publicznego dyskursu większość lewackiej agendy. Nagle okazało się, że obliczu śmierci „prawa” zwierząt, LGBT, genderyzm, skrajny ekologizm i klimatyzm przestały być najważniejszymi problemami ludzkości. Symboliczna jest tu odezwa Grety Thunberg, która zaapelowała do swych wyznawców, by „strajkowali” na rzecz klimatu – ale w domu... Złą wiadomością jest jednak uległość Kościoła, który we Włoszech i zachodniej Europie wystraszony lewackimi wrzaskami zamknął świątynie, rezygnując tym samym z okazji do choćby częściowego odbudowania swego duchowego przywództwa. W Polsce natomiast lewactwo ma inny cel – ograniczenie praktyk religijnych na czas zarazy ma sprawić, by ludzie „odwykli” od chodzenia do kościoła. Koronawirus oraz propaganda strachu mająca ukazać kościoły jako główny rozsadnik epidemii jest tu orężem w walce z religią. Czas pokaże, czy owa nałożona na wiernych „kwarantanna” przyniesie skutki – oby nie. Niemniej, jest to kolejna odsłona owego „społecznego laboratorium” o którym tu piszę – tym razem dotykająca sfery fundamentalnych wartości. Tak więc, już zupełnie na koniec – podstawowy i najważniejszy „stress-test” to ten, przed którym stoimy my sami.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 04 (kwiecień 2020)

niedziela, 12 kwietnia 2020

Doktryna szoku

Obecny kryzys został wygenerowany sztucznie – śmiem podejrzewać, że w interesie globalnej oligarchii finansowej i wielkich koncernów.

I. Globalna „pandemonia”

Na początek podzielę się z Państwem spiskową teorią. Otóż obserwując przyczyny i przebieg globalnego kryzysu gospodarczego wywołanego „pandemią” COVID-19, nie mogę opędzić się od myśli, że cała ta medialna i społeczna ogólnoświatowa histeria na punkcie koronawirusa została wygenerowana z absolutną premedytacją – właśnie po to, by doprowadzić do załamania na światowych rynkach. Dlaczego? Postaram się to wyjaśnić po kolei.

Przede wszystkim, gdyby nie indukowana sztucznie panika, najprawdopodobniej byśmy tego wirusa niemal nie zauważyli – i to pomimo wysokiej zaraźliwości. Większość przypadków przebiega albo bezobjawowo, albo przypomina zwykłe przeziębienie. Przypuszczalnie, gdyby zrobić badania wszystkim Polakom, to okazałoby się, że większość z nas tę francę już ma, tylko o tym nie wie – i żyje sobie w najlepsze, tyle że bezproduktywnie siedząc w domach, osłabiając na dodatek swoją odporność wskutek braku stałego kontaktu ze świeżym powietrzem. Bez drakońskich obostrzeń zarządzonych przez władze szeregu krajów pod naciskiem mediów i uwarunkowanych panikarskim jazgotem społeczeństw, ludzie ci chodziliby normalnie do pracy, a gospodarka kręciłaby się z grubsza jak do tej pory. Poważniejsze objawy, przypominające swym przebiegiem grypę lub zapalenie płuc kończyłyby się wizytą u lekarza, przepisaniem leków i wysłaniem na L4 – jak to zwykle w sezonie zachorowań. Hospitalizacja dotyczyłaby jedynie najcięższych przypadków, stanowiących ułamek procenta wszystkich zarażonych – dokładnie tak, jak dzieje się to w „normalnych” okolicznościach, gdy u pacjenta stwierdza się np. powikłania pogrypowe. Może lekko skoczyłaby śmiertelność, co zostałoby potraktowane jako statystycznie nieistotne odstępstwo od normy, tak jak to dzieje się w przypadku co bardziej zjadliwych mutacji „zwykłej” grypy.

Niestety, jak wiemy, media rzuciły się na egzotycznego wirusa jak stado szakali, zarażając społeczeństwa psychozą strachu – i mamy globalną „pandemonię”. Totalny „lockdown”, kwarantanny, przymusowe ograniczenia poruszania się, zamknięte granice, wymuszone „wygaszanie” całych gałęzi gospodarek – wszystko w atmosferze gęstniejącego lęku rodem z filmów katastroficznych. Jak już tu podkreślałem w poprzednich artykułach, najgroźniejsza pandemia, to ta zagnieżdżająca się w ludzkich głowach – koronawirus rozgościł się w zbiorowej psychice na dobre i trzeba będzie wiele czasu, by się z niej wyprowadził.


II. „Doktryna szoku” i „czarny łabędź”

Po co to wszystko? Dla wyjaśnienia tej kwestii pomocne będą dwa pojęcia: „czarny łabędź” i „doktryna szoku”.

Zacznijmy od tego drugiego. Termin „doktryna szoku” ukuła kanadyjska lewaczka Naomi Klein w swej książce z 2007 r. pt. „Doktryna szoku: jak współczesny kapitalizm wykorzystuje klęski żywiołowe i kryzysy społeczne”. (Na marginesie: generalnie, z lewicą jest ten problem, że jej przedstawicielom czasem zdarza się nawet trafnie zdiagnozować różne patologie, gorzej z wyciąganiem wniosków, a nade wszystko – receptami). Owa „doktryna szoku” oznacza wykorzystywanie pojawiających się (lub celowo wywoływanych) nadzwyczajnych, drastycznych sytuacji do zastraszania i terroryzowania społeczeństw oraz rządów, by pod przykrywką walki z zagrożeniami przeprowadzać rozwiązania, na jakie w normalnych okolicznościach ludzie nie wyraziliby zgody. Przykładem mogą być kryzysy gospodarcze, wojny czy zamachy terrorystyczne skutkujące np. przywilejami dla wielkiego biznesu, ograniczeniami swobód obywatelskich czy pogorszeniem sytuacji pracowników najemnych (to ostatnie przerobiliśmy na polskim gruncie chociażby pod postacią „uśmieciowienia” rynku pracy po kryzysie z 2008 r.). Te nadzwyczajne metody mają dwie cechy wspólne: po pierwsze - służą establishmentowi i gospodarczej oligarchii ze szkodą dla zwykłych obywateli; po drugie – wprowadzane rzekomo „chwilowo” do czasu zażegnania zagrożenia, zostają już na stałe.

Z kolei teorię „czarnego łabędzia” sformułował ekonomista i filozof Nassim Nicolas Taleb w książce pt. „Czarny łabędź. O skutkach nieprzewidywalnych zdarzeń”. Ów „czarny łabędź” oznacza niemożliwe do przewidzenia, zaskakujące zjawisko radykalnie zmieniające rzeczywistość, przy czym często zjawisko to mamy przed nosem, tylko nie chcemy go zauważać, ulegając iluzji, że mamy wszystko pod kontrolą – dopóki nie będzie za późno. Przykładem „czarnego łabędzia” może być „bańka” amerykańskich kredytów hipotecznych, która doprowadziła w 2008 r. do upadku Lehmann Brothers i wybuchu kryzysu finansowego. Obecnie „czarnym łabędziem” określa się często epidemię koronawirusa.


III. Sztuczny kryzys

Problem w tym, że koronawirusowy „czarny łabędź” wcale nie musiał doprowadzić do aż tak katastrofalnych skutków gospodarczych. I tutaj dochodzimy do konkluzji: obecny kryzys został wygenerowany sztucznie – śmiem podejrzewać, że w interesie globalnej oligarchii finansowej i wielkich koncernów. Pisząc o „sztuczności” nie mam tu na myśli samego pochodzenia wirusa lecz to, że stał się on wymarzonym pretekstem („czarnym łabędziem”) do rozdmuchania „pandemonii” i wdrożenia „doktryny szoku”. Dzieje się to na naszych oczach, wręcz ostentacyjnie. Scenariusz jest następujący: najpierw, jak wspomniałem na wstępie, rozpętuje się medialną histerię. Następnie pod wpływem paniki zamyka się granice i wyłącza normalne życie społeczne oraz całe sektory gospodarki, co musi skutkować nieuchronnym kryzysem. No i wreszcie – przystępuje się do „walki” ze skutkami kryzysu, przy czym dziwnym trafem metody „zwalczania” są idealnie zbieżne z interesami wielkiego biznesu. Mamy zatem zwolnienia z podatków, „uelastycznianie” rynku pracy, dopłaty do wynagrodzeń (czyli biznes przerzuca na państwo część swoich kosztów), a przede wszystkim wisienkę na torcie w postaci „luzowania ilościowego” (o którym szerzej za chwilę).

Wszystkie te środki mają wspólny mianownik – drobnym przedsiębiorcom pozbawionym poduszki finansowej pomogą jak umarłemu kadzidło, natomiast globalne koncerny będą mogły dzięki nim wydatnie ściąć koszty i zmultiplikować zyski. Te same koncerny, dodajmy, które mają pochomikowane ogromne rezerwy w rajach podatkowych i przetrwałyby kryzys nawet bez pomocy państwa. Z ich punktu widzenia kryzys jest okazją do dalszego rozrostu – zbankrutowane małe firmy zwolnią miejsce na rynku, bezrobocie spowoduje, że zdesperowani pracownicy będą gotowi tyrać za miskę ryżu na półniewolniczych warunkach, zaś przygniecione widmem recesji rządy zmuszone będą przymykać oczy na agresywne „optymalizacje” podatkowe. Słowem – hulaj dusza, piekła nie ma. Ot, „doktryna szoku” w działaniu.

Ale to wszystko nic przy konfiturach w postaci wspomnianego „luzowania ilościowego”. Polega ono na tym, że banki centralne (FED, EBC czy nasz NBP) wykupują na rynkach finansowych papiery wartościowe (głównie obligacje) wpuszczając tym samym do sektora finansowego nowo wykreowany, świeży pieniądz i futrując nim „nadzwyczajną kastę” banksterów. Tak zrobiono po krachu 2008 r. i tak dzieje się obecnie. Założenie było takie, że pieniądze te będą „przenikać” do realnej gospodarki pobudzając koniunkturę – tyle, że to nie działa. Wpompowane w system finansowy pieniądze posłużyły bowiem głównie do kolejnych piętrowych spekulacji i pompowania „baniek”. Teraz rządy i banki centralne powtarzają ten sam błąd.

W 2016 r. podczas spotkania w Parlamencie Europejskim George Soros oświadczył, że zadłużanie się państw jest podstawą funkcjonowania rynków finansowych. Wskutek gospodarczej „pandemonii” państwa będą zadłużać się na potęgę, co dla „rynków” oznacza mega-zyski. Biorąc to pod uwagę, oraz okoliczność, że światowe media są trwale uzależnione (kapitałowo, poprzez reklamy) od globalnej oligarchii, przestaje dziwić, że działając w interesie swych mocodawców zgodnie pracowały na rzecz rozpętania „korona-histerii”, doprowadzając do obecnej zapaści. To szaleństwo należy czym prędzej przerwać i odmrozić gospodarkę – póki skutki są jeszcze w miarę odwracalne.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 15 (09-16.04.2020)

Pod-Grzybki 206

Z góry przepraszam, ale te „Pod-Grzybki” będą mniej krotochwilne, za to mocno podszyte irytacją. Jak Państwu podobają się nowe, „primaaprilisowe” obostrzenia wprowadzone w związku z „pandemonią” koronaświrusa? Bo według mnie, właśnie nastąpiło tzw. przegięcie pały. Małżonkowie śpiący ze sobą w jednym łóżku mają na ulicy zachowywać dwumetrową odległość? Czy kogoś tu, przepraszam, pogrzało? Nie wolno przespacerować się po parku lub po lesie? Bo co, koronaświrus spadnie z gałęzi? Ludzie w okresie przedświątecznym mają stać przed sklepami w kolejkach i mierzyć „dystans społeczny” suwmiarką? Widzę to tak: o ile poprzednie zakazy zostały przyjęte przez obywateli ze zrozumieniem, o tyle ostatnie absurdy wywołają jedynie złość i frustrację. Takie testowanie społecznej cierpliwości bardzo szybko odbije się rządowi czkawką – żeby nie było, że nie ostrzegałem.


*

Z osobistych doświadczeń. W sobotę odstałem przed „Biedrą” jakieś pół godziny, po czym wparowałem do sklepu z listą zakupów w ręku... i kupiłem może połowę tego, co zaplanowałem. W normalnych okolicznościach wszedłbym, zobaczył, że nie opłaca się stać w kolejce do kasy i poszedł gdzie indziej. Ciekawe, ilu jeszcze było takich jak ja, którzy musieli grzać do kolejnego sklepu, znów odstać swoje – i też bez gwarancji, że kupią co trzeba. Ostrzegam po raz drugi – wnerw w narodzie narasta...


*

Skąd się wziął absurdalny zakaz wchodzenia do lasu? Przypuszczam, że z taniego populizmu. Tak się złożyło, że niedawno jakiś „oburzony obywatel” wrzucił do internetu zdjęcia samochodów z parkingu w okolicach Puszczy Kampinoskiej, z komentarzem, że oto nieodpowiedzialni warszawiacy zamiast siedzieć w domach urządzają sobie wycieczki. I nikomu nie przyszło do łba, że przecież ci wszyscy ludzie nie przemieszczali się po lesie jednolitą zwartą masą, tylko w rodzinnych grupkach. Ale nie – rząd musiał pokazać, że „interweniuje” i wprowadził idiotyczny zakaz. Przy okazji – nikt nie jest w stanie wiążąco wyjaśnić, czy można udać się na ogródek działkowy, a mamy szczyt sezonu wiosennych prac. Tysiące działkowiczów mogłoby kopać grządki, siać, sadzić i generalnie ogarniać temat po zimie, oddając się zdrowej aktywności na świeżym powietrzu. Lecz znów – pewnie ktoś doszedł do wniosku, że mogą się zarazić od sąsiada zza siatki. Ciekawe, jak na dłuższą metę przymusowe siedzenie w czterech ścianach odbije się na zdrowiu i odporności obywateli.


*

Taka refleksja. Gdy wprowadzano ograniczenia poruszania się, niektórzy dowcipkowali, że za dziewięć miesięcy czeka nas wzrost liczby urodzeń. Raz już się to sprawdziło – w stanie wojennym, za Jaruzela, gdy była godzina milicyjna, ogólna beznadzieja, ludzie siedzieli w domach i z nudów robili dzieci. Problem w tym, że od tego czasu mentalność chyba dość mocno się zmieniła. Ja osobiście za jakiś czas sprawdzę statystyki rozwodów – i coś przeczuwam, że powiedzą one nam co nieco o kondycji poddanego eksperymentowi społeczeństwa.


*

Jarosław Kaczyński zafiksował się na wyborach – w najnowszej koncepcji korespondencyjnych. I tym wnerwił ludzi jeszcze bardziej. Z prostego powodu. Nie można bezkarnie wpędzać narodu w psychozę strachu, a potem jak gdyby nigdy nic ogłosić – idźcie do urn, albo biegnijcie na pocztę z kopertami, nic się wam nie stanie. Trzeba było albo nie siać paniki, albo od razu wprowadzić stan wyjątkowy i wybory 90 dni po. Obawiam się, że Naczelnika poważnie zawiódł tu słuch społeczny – bo nawet jeśli rząd ogłosi, że epidemia ustępuje, to „pandemonia” zakorzeniła się w głowach na tyle, że ludzie po prostu nie uwierzą. Coś czuję, że jako społeczeństwo będziemy się po tym wszystkim bardzo długo zbierać do kupy...


*

Chaos dotyka również szkolnictwo, zwłaszcza maturzystów, którzy nie mogą doczekać się decyzji, czy w tym roku będą matury, a jeżeli tak, to kiedy. Mam rozwiązanie – należy skorzystać z koncepcji Jarosława Kaczyńskiego i zarządzić matury korespondencyjne! Jak już stawiać wszystko na głowie i sprowadzać do absurdu, to na całego – a co!


*

Pierwszą polityczną ofiarą koronaświrusa okazał się Jarosław Gowin, który dostał nerwowego dygotu i najwyraźniej tylko szuka pretekstu jak się wymiksować z rządu, zanim spadną słupki poparcia. Tym samym po raz kolejny pokazał, że nie można na niego liczyć. W chwilach kryzysu, gdy w grę wchodzi presja, błyskawicznie wymięka. Istny człowiek-galareta.


*

No dobrze, z weselszych wieści. W Brazylii tamtejsze gangi wzięły się za zaprowadzanie kwarantanny w fawelach Rio de Janeiro. Jedne na kontrolowanym przez siebie obszarze ogłosiły godzinę policyjną, inne nakazały poruszanie się jedynie dwójkami, a jeszcze inne... zaczęły rozdawać ludziom mydło. Skąd ten przypływ przezorności? Z troski o klientów. Otóż gangi te zajmują się m.in. handlem narkotykami, a narkomani wiadomo – osłabiona odporność, podatność na infekcje... taki koronawirus mógłby ich wykosić jak muchy. Brazylijskie gangusy doszły więc do wniosku, że trzeba trochę zadbać o swoich ćpunów, bo nie będzie komu sprzedawać „towaru”. Martwy ćpun niczego nie kupi, więc lepiej jeśli jeszcze trochę pożyją. To się nazywa obywatelska postawa!


*

A tymczasem Chiny stwierdziły, że wystarczy tej pokazuchy na użytek świata i ogłosiły „zwycięstwo” w walce z koronawirusem – a świat udaje, że wierzy. Bo trzeba znów produkować i sprzedawać, tym bardziej, że Zachód był tak głupi i krótkowzroczny, że zlikwidował własny przemysł i teraz żebrze w Pekinie u Xi Jinpinga o każdy transport leków, maseczek i respiratorów. W związku z tym prorokuję, że niedługo w Europie narodzi się „kult cargo”, jak na wyspach Pacyfiku. Będziemy układać z gałązek atrapy doków i lądowisk, wyczekując statków bądź samolotów przysłanych przez Wielkie Żółte Mzimu. A najbardziej w tym wszystkim przygnębiające jest to, że nikt nie zamierza z tej sytuacji wyciągnąć żadnych wniosków na przyszłość.


*

OK, upuściłem nieco żółci, ale jednak zbliża się Wielkanoc, zatem Szanowni Państwo – wbrew wszystkiemu, Wesołego Alleluja!


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 15 (09-16.04.2020)

niedziela, 5 kwietnia 2020

Konfederacja głupio się bawi

Okazuje się, że hasło „PiS-PO jedno zło” staje się powoli nieaktualne. Oto Konfederaci zdają się nam mówić, że teraz „większym złem” od Platformy jest dla nich PiS.

I. Propaństwowa opozycja

Wejście do Sejmu Konfederacji, które nastąpiło po ostatnich wyborach parlamentarnych, powitałem z nadzieją. Uważałem bowiem i nadal uważam (czemu dawałem niejednokrotnie wyraz), iż PiS potrzebuje twardego, merytorycznego recenzenta i swoistego „dyscyplinatora” z prawej strony, który od czasu do czasu potrafiłby rządzące ugrupowanie naprostować i przywrócić do pionu. W przyszłości zaś, być może, przy odpowiednim układzie politycznych wiatrów, ów recenzent mógłby się stać koalicjantem – nader pożądanym, wzmacniającym ideową, narodową flankę w obozie prawicy. Ten ozdrowieńczy „efekt Konfederacji” dało się zresztą zauważyć już wcześniej, kiedy współtworzące to ugrupowanie środowiska pozostawały jeszcze poza parlamentem. To w znacznej mierze pod ich wpływem PiS zdecydował się nieco utwardzić swą linię wobec Ukrainy – szczególnie w kwestii wołyńskiego ludobójstwa i polityki historycznej. Inny przykład, to korekta relacji Polska – środowiska żydowskie i Izrael, do pewnego momentu charakteryzujących się skrajną naiwnością i ustępliwością strony polskiej. To, że wreszcie PiS przestał udawać, że „pada deszcz” zostało w jakiejś mierze wymuszone podnoszeniem tych kwestii przez pozaparlamentarną prawicę potrafiącą skutecznie oddziaływać na część patriotycznej opinii publicznej. Najbardziej spektakularnym sukcesem obecnych Konfederatów było skuteczne nagłośnienie „ustawy 447” - sprawy dla obozu rządzącego skrajnie niewygodnej, głównie z powodu bliskich relacji z naszym obecnym „wielkim bratem” zza oceanu. Na początku PiS próbowało rzecz całą zamilczeć, a potem głupio bagatelizować – i dopiero pod wpływem konsekwentnych nacisków z prawej strony zdobyło się chcąc nie chcąc (bądźmy szczerzy – bardziej nie chcąc, niż chcąc) na stanowcze oświadczenia odrzucające bandyckie uroszczenia „holocaust industry”.

Oczywiście, te wymuszone korekty podyktowane były głównie troską o zachowanie monopolu politycznego na prawicy i obawą przed odpływem bardziej radykalnej części elektoratu. Niemniej, sam fakt, iż taka obawa w PiS się pojawiła, zmuszając partię do pewnych modyfikacji linii politycznej, świadczy o pozytywnym potencjale Konfederacji i sympatyzujących z nią środowisk. Ukoronowaniem tej drogi było przekroczenie przez Konfederację w ostatnich wyborach parlamentarnych progu wyborczego i wprowadzenie do Sejmu swych przedstawicieli. Wydawało się, że teraz, mając do dyspozycji nowe narzędzia, Konfederaci jeszcze skuteczniej będą pełnili swą rolę, recenzując poczynania rządu z prawicowych i zarazem propaństwowych pozycji, budując zarazem swój kapitał zaufania wśród patriotycznych wyborców.


II. Rachunki krzywd

Ostatnio jednak coś zaczęło się wyraźnie psuć – i to w najgorszym możliwym momencie, czyli w obliczu epidemii koronawirusa. Początki były wprawdzie obiecujące – kandydujący na urząd prezydenta Krzysztof Bosak zaoferował do pomocy swych wolontariuszy. Jednak to, co wydarzyło się przy okazji awantury o możliwość zdalnego odbywania posiedzeń Sejmu, kiedy to Konfederacja zaczęła mówić jednym głosem z „totalną opozycją” z Koalicji Obywatelskiej, jest bardziej niż niepokojące. Nie był to zresztą pierwszy sygnał tego typu – podobne głosy z szeregów Konfederatów dawały się słyszeć już podczas procedowania spec-ustawy mającej dać rządowi narzędzia do walki z epidemią. Wówczas również z ich strony dały się słyszeć insynuacje, iż nadzwyczajne rozwiązania mają służyć PiS-owi jedynie do umocnienia władzy, co wypisz-wymaluj przypominało histerię „totalnych” i wspierających ich ośrodków medialnych.

Zagadką pozostaje, co skłoniło „Konfę” do tej wolty. Partykularne, partyjne kalkulacje, by za wszelką cenę się wyróżnić? Jakieś antypisowskie resentymenty? Tak, wiem – są na prawicy „rachunki krzywd”. Dla PiS-u i zbliżonych do niego mediów przez całe lata dogmatem była niesławna „doktryna Lipińskiego” dająca się streścić słowami: „poza PiS-em nie ma życia na prawicy”. W myśl tej doktryny, zakładającej iż PiS (względnie szerzej – Zjednoczona Prawica) ma wypełniać całą przestrzeń polityczną po prawej stronie, jedną z głównych trosk przywództwa tej partii było to, by na prawicy nie narodziła się żadna inna siła polityczna. Stąd też brał się wrogi stosunek do narodowców, których działaczy usiłowano zohydzić w oczach opinii publicznej imputując im „agenturalność” na rzecz Rosji, zaś dla zwolenników opcji narodowej rezerwując miano „pożytecznych idiotów” i „ruskich onuc”. Przypomnijmy, że jeszcze całkiem niedawno aby zostać rzeczoną „onucą” wystarczyło nie wykazywać dostatecznego entuzjazmu wobec Ukrainy czy zbyt głośno przypominać o kresowym ludobójstwie Polaków. Te nieprzytomne wrzaski miały jeszcze jeden destrukcyjny efekt – rzucane na oślep inwektywy kompletnie zdewaluowały ciężar oskarżenia o agenturalność, które jest dziś obiektem podobnych kpin, jak zarzut „antysemityzmu” w wydaniu „Wyborczej”.

Środowiska obecnej Konfederacji odpowiedziały na to równie kretyńskim zawołaniem „PiS-PO jedno zło”, które dla każdego przytomnego obserwatora mogło świadczyć tylko o oderwaniu od rzeczywistości. Mówiąc obrazowo – radykałowie tym sloganem odjechali tak daleko, że z ich perspektywy zaczęły się zacierać jakiekolwiek różnice między pozostałymi uczestnikami sceny politycznej.


III. „Konfederacja Obywatelska”?

Po niedawnych wydarzeniach w Sejmie okazuje się jednak, że hasło „PiS-PO jedno zło” staje się powoli nieaktualne. Oto Konfederaci zdają się nam mówić, że teraz „większym złem” od Platformy jest dla nich PiS. Nie wiem, może porobili jakieś badania z których wyszło, że dla ich elektoratu, zwłaszcza tego najmłodszego, dopiero wkraczającego w dorosłość, czasy rządów PO-PSL to już prehistoria, dlatego należy skoncentrować się na dowalaniu obecnej władzy, jaka by ona nie była? To dla mnie jedyne wyjaśnienie zawierające w sobie ziarno elementarnego racjonalizmu. Każde inne wytłumaczenie trąci bowiem pustym awanturnictwem godnym jakichś „kuców” czy innej „gimbazy”, a nie poważnych, odpowiedzialnych polityków. Jeżeli wrzuca się do internetu „firmowy”, oznaczony logo ugrupowania mem w którym zestawia się Kaczyńskiego z Czarzastym opatrując komentarzem o „małym pakcie Ribbentrop-Mołotow”, to człowiek zaczyna sobie pluć w brodę, że o takiej gówniarzerii napisał kiedykolwiek ciepłe słowo.

To wszystko w normalnych okolicznościach można by zbyć wzruszeniem ramion. Niestety, okoliczności nie są normalne – są tak nadzwyczajne, jak tylko to możliwe w warunkach pokoju. Większym kryzysem niż obecnie mogłaby być jedynie wojna. Kraj praktycznie stoi, grozi nam krach gospodarczy większy niż ten po 2008 r., ludzie siedzą w domach, cały aparat państwa nastawiony jest na zwalczanie epidemii – a ci ścigają się z Platformą, kto będzie bardziej „totalną” opozycją. Bo to jest „totalniactwo” w najgorszym możliwym wydaniu, uprawiane pod płaszczykiem sklerotycznego proceduralizmu, czy o zdalnych posiedzeniach Sejmu można zdecydować również zdalnie, czy na sali plenarnej... Nawet razemowsko-czarzaste lewactwo z PSL-em zachowały się w tej sytuacji bardziej konstruktywnie i odpowiedzialnie. Dlatego nie dziwi decyzja prof. Jacka Bartyzela, który ogłosił, iż w obliczu uprawianego przez Konfederację „demoliberalnego partyjniactwa” postanowił wycofać swe poparcie dla kandydatury Krzysztofa Bosaka.

Przy tym wszystkim, „Konfa” zdaje się kompletnie nie dostrzegać, jak na swej „totalności” wyszła i wychodzi Koalicja Obywatelska, konsekwentnie tracąca poparcie przez swą antypaństwową postawę. Zaślepiona doraźnymi gierkami dobrowolnie abdykuje z dotychczasowej roli merytorycznego recenzenta na rzecz tępego, małostkowego politycznego zacietrzewienia. Tyle, że to, co KO będzie kosztować co najwyżej kilka punktów wyborczych, dla nieokrzepłego wciąż ugrupowania, jakim jest Konfederacja, może skończyć się anihilacją. Aż chce się zacytować klasyka – nie idźcie tą drogą! Źle się bawicie, panowie. Źle, a nade wszystko – potwornie głupio.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 14 (03-09.04.2020)