czwartek, 2 kwietnia 2020

Z Brukselą trzeba twardo

Całe doświadczenie ostatnich lat pokazuje, że z Brukselą trzeba postępować twardo. Innego języka tam nie rozumieją, podobnie jak w Moskwie.

I. Zasada domniemania kompetencji

Przed Polską dwie powiązane ze sobą unijne batalie – spór o praworządność, przeniesiony obecnie na forum Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej w Luksemburgu oraz walka o możliwie korzystny dla nas europejski budżet na lata 2021-2027. W momencie gdy piszę te słowa, w Brukseli trwa szczyt Rady Europejskiej podczas którego szefowie państw członkowskich wśród uśmiechów i spijanych w międzyczasie tłustych rosołów wyrywają sobie nawzajem z gardeł różne ochłapy. Z kolei na 9 marca przewidziane jest wysłuchanie strony polskiej przed TSUE w sprawie wniosku Komisji Europejskiej o zawieszenie Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. I może zacznę od tego drugiego wątku.

Otóż źle się stało, że polski rząd w ogóle wszedł w tę potencjalnie bardzo niebezpieczną dla nas rozgrywkę Komisji Europejskiej – i to na jej warunkach. Przypomnijmy, iż KE wnioskuje o tymczasowe zawieszenie Izby Dyscyplinarnej – do czasu ostatecznego rozstrzygnięcia sprawy przez TSUE. Trzeba tu z całą mocą podkreślić – ani Komisja, ani jakikolwiek inny organ wspólnotowy, włącznie z TSUE, nie ma żadnych traktatowych umocowań do mieszania się w systemy sądownicze krajów członkowskich. Kształtowanie wymiaru sprawiedliwości jest wyłączną prerogatywą poszczególnych państw – jest to bowiem kwestia o charakterze ustrojowym, regulowana Konstytucją i ustawami. Generalnie, w Unii obowiązuje zasada, że organy wspólnotowe mają tyle kompetencji, ile państwa członkowskie zgodziły się delegować w traktatach – i nic ponadto. A rebours – jeżeli coś nie zostało wyraźnie ujęte w traktatach jako zakres działalności organów unijnych, to oznacza, że leży to w gestii państw członkowskich – jest to tzw. „zasada domniemania kompetencji”. A o sposobach urządzenia sądownictwa w Traktacie Lizbońskim nie ma ani słowa. „Praworządność” i „unijne standardy” dotyczyć mogą co najwyżej elementarnych praw obywatelskich – np. czy dane państwo gwarantuje swoim obywatelom rzetelny i bezstronny proces, a nie tego w jaki sposób i przez jakie ciała bądź organy powoływani są sędziowie, nie mówiąc już o tym, z ilu i jakich izb składać się winien Sąd Najwyższy czy też jak powinna wyglądać odpowiedzialność dyscyplinarna sędziów.

Jak wiemy, poszczególne państwa regulują te sprawy w najrozmaitszy sposób. W Niemczech sędziów sądów powszechnych powołują landowi ministrowie sprawiedliwości przy udziale przedstawicieli lokalnych parlamentów i samorządu sędziowskiego. Z kolei do sądów federalnych wybiera sędziów specjalna 32-osobowa komisja obradująca pod przewodnictwem właściwego ze względu na specyfikę danego sądu ministra. W skład komisji wchodzi 16 ministrów landowych oraz 16 przedstawicieli Bundestagu z zachowaniem parytetu poszczególnych ugrupowań politycznych. Głosowanie nad kandydaturami jest tajne. Super „przejrzysty” i „apolityczny” układ, nieprawdaż? We Francji obowiązuje system zbliżony do naszego sprzed ostatnich reform, podobnie w Hiszpanii. Ale już w Czechach sędziów mianuje prezydent na wniosek ministra sprawiedliwości. Żeby nie przedłużać – generalnie, są kraje w których funkcjonują gremia zbliżone do naszej KRS (z różnymi proporcjami między przedstawicielami sądów i parlamentów), są takie, które obywają się bez nich, a w jeszcze innych (np. w Austrii) kandydatów przedstawia ministrowi sprawiedliwości prezydium sądu w którym są wakaty. Rzecz zatem nie w technicznym sposobie wybierania sędziów, a w tym, by już powołani sędziowie mieli gwarancję niezawisłości i niezależności w orzekaniu – tak, by na orzecznictwo nie mogła wpływać np. władza wykonawcza lub by sędzia nie był szykanowany za „nieprawomyślny” wyrok.


II. Brukselskie bezprawie

Wszystkie te warunki w przypadku Polski są spełnione, zatem „szczególna troska” z jaką pochyla się nad nami Komisja Europejska jest wyłącznie efektem woli politycznej. Złej woli, dodajmy i realizowanej w bezprawny sposób, za pomocą pozatraktatowych, wymyślonych pseudo-procedur. Już w 2014 r. Służba Prawna Rady Unii Europejskiej sporządziła opinię, w której podważa legalność procedury „kontroli praworządności” - czyli tego, czym przez lata molestował nas Frans Timmermans. Wg tejże opinii Komisja Europejska nie ma prawa wszczynać sama z siebie, po uważaniu, żadnych „kontroli” wobec krajów członkowskich – zatem to, co zastosowała wobec nas KE jest czystą uzurpacją i pozostaje tylko zgadywać, dlaczego rząd wszedł w tę prawniczą ciuciubabkę, zamiast od początku zanegować prawomocność działań Komisji. Po co były te wszystkie „wyjaśnienia”, pertraktacje, ustępstwa? Na co liczono? Że strona unijna zrozumie nasze argumenty i się wycofa, przyznając się tym samym do błędu? Że po tamtej stronie istnieje jakaś dobra wola, a cała sprawa jest jedynie wynikiem nieporozumienia? Że Timmermans, a obecnie Jourova zorientowawszy się, że padli ofiarą manipulacji ze strony opozycji i przedstawicieli polskiego środowiska sędziowskiego przeproszą nas i zostawią w spokoju?

Jeżeli nawet początkowo stronie polskiej towarzyszyły podobne rachuby, to najdalej po kilku pierwszych wymianach „uprzejmości” - kiedy to okazało się, że nasza argumentacja odbija się od ściany, zaś rozzuchwalona naszą uległością Bruksela jedynie usztywnia swoje stanowisko - należało te złudzenia porzucić i oficjalnie ogłosić (a potem gromko powtarzać przy każdej okazji), że Polska nie uznaje żadnej „zwierzchniej kontroli”, sądy to nasza wewnętrzna sprawa, a działania KE i jej „rewizorów” są uzurpacją i bezprawiem nie mającym pokrycia w traktatach. Tymczasem my w swej naiwności podjęliśmy tę grę, daliśmy się w nią wciągnąć jak dzieci, stwarzając tym samym wrażenie, że akceptujemy uroszczenia Brukseli do mieszania się w nasze sprawy. Poniekąd przyczyniliśmy się do „zalegalizowania” metodą faktów dokonanych władczych uroszczeń unijnych mandarynów. To niezwykle groźny precedens, który w przyszłości będzie się na nas mścił na szereg różnych sposobów. Już zresztą się mści, o czym za chwilę.

Jak wspomniałem, organizacja wymiaru sprawiedliwości to kwestia ustrojowa. Dając Brukseli prawo do negowania zmian w tej materii, otwieramy furtkę do mieszania się również w inne elementy konstytucyjnego porządku państwa. Pomyślmy tylko – skoro Komisja Europejska wywalczyła sobie prawem kaduka kompetencje do recenzowania kształtu sądownictwa, to dlaczego za chwilę nie miałaby zaingerować w kształt władzy ustawodawczej? Jeżeli, dajmy na to, będziemy kiedyś chcieli zmienić konstytucję i zlikwidować Senat (swoją drogą, postulat PO z czasów Tuska), to spokojnie mogę sobie wyobrazić, że i tutaj jakiś brukselski bubek zacznie „badać”, czy aby taka zmiana jest zgodna z „europejskimi standardami” - chociażby pod pretekstem, że jednoizbowy parlament nie daje należytej gwarancji właściwego i demokratycznego stanowienia prawa. Podkładka pod nową „procedurę badania stanu demokracji” jak znalazł. Pójdźmy dalej – co stoi na przeszkodzie, by unijne władze i trybunały nie uznały pewnego dnia za obowiązującą słynną wykładnię prof. Wojciecha Popiołka, iż W demokratycznym państwie prawnym suwerenem nie są wyborcy. Suwerenem są wartości znajdujące się w prawie, a na straży tych wartości stoją niezależne sądy i niezawiśli sędziowie”? A pierwszą jaskółkę już mieliśmy podczas „marszu tysiąca tóg”, kiedy to zaproszony na imprezę pani przedszkolanki Gersdorf prezes Europejskiego Stowarzyszenia Sędziów José Mato ogłosił: „My sędziowie będziemy bronić praworządności zamiast prawa ustawy. Będziemy stosować praworządność, a nie prawo ludzi”.

Takie stanowisko oznacza wprost zanegowanie uprawnień władzy ustawodawczej i co za tym idzie, poddanie wybierających ją obywateli dyktaturze sędziów – sądokracji, kierującej się własnymi „objawieniami” i uznaniowo decydującej co jest „praworządne”, a co nie. Prawo w tym ujęciu stanie się dla „nadzwyczajnej kasty” zbiorem luźnych sugestii z których można sobie „wyinterpretowywać” co się żywnie podoba, decydując tym samym, jakie ustawy będzie stosować i w jaki sposób. Na takiej zasadzie będzie można śmiało i z błogosławieństwem Brukseli zanegować np. każde referendum, jeśli w odczuciu „ajatollahów prawa” okaże się ono „niepraworządne”. Bo skoro suwerenem nie są wyborcy-obywatele... Pamiętajmy, że już teraz z inspiracji TSUE forsowana jest „wykładnia” wedle której polscy sędziowie są zarazem „sędziami europejskimi” - a zatem, podlegają polskiemu państwu i prawu tylko o tyle, o ile...

Powtarzam – sami otworzyliśmy swą uległością tę puszkę Pandory i wręczyliśmy Brukseli narzędzie do okrawania po plasterku naszej suwerenności metodą kolejnych „twórczych interpretacji” unijnego prawa. Dalekosiężne konsekwencje prowadzą albo do kompletnego zwasalizowania Polski i przekształcenia jej w unijny „land”, albo... do Polexitu – rzecz jasna, pod warunkiem, że do ludzi w porę dotrze w jakie zabrnęliśmy bagno.


III. Uzurpatorzy z TSUE

Jak wiadomo, Komisja Europejska postanowiła ostatecznie załatwić „kwestię polską” rękoma TSUE. Luksemburskiemu trybunałowi tylko w to graj, bo to dla niego szansa samowolnego poszerzenia zakresu orzecznictwa o samo jądro wewnętrznych prerogatyw państw członkowskich. Dotąd bowiem orzekał w kwestiach czysto technicznych – czy kraje unijne prawidłowo implementują dyrektywy i takie tam – przy czym, obecnie mamy jakieś 50 wyroków, które zostały przez różne państwa po prostu zignorowane. Przykładowo, Francja została ukarana za odstępstwa od dyrektywy dotyczącej rozmiarów dopuszczanych do sprzedaży ryb, a Włochy i Hiszpania za to, że nie wybudowały na czas odpowiedniej liczby oczyszczalni ścieków. W porównaniu z rybami i ściekami taka sprawa jak polskie sądownictwo jest dla TSUE ogromną szansą na skok jakościowy – nic dziwnego więc, że unijny trybunał już przebiera nogami, by w ten sposób przydać sobie znaczenia. Widomym znakiem był tu wyrok z listopada 2019 r. w którym odpowiadając na „pytania prejudycjalne” Sądu Najwyższego, TSUE przyznał SN „prawo” do oceny wg nakreślonych odgórnie kryteriów, czy Izba Dyscyplinarna jest „sądem w rozumieniu prawa unijnego”. Efektem była słynna uchwała SN stwierdzająca, iż Izba Dyscyplinarna takowym sądem nie jest, a KRS „nie daje rękojmi” niezależności. Na dalszym etapie zaś tenże Sąd Najwyższy wziął się za wyrokowanie którzy sędziowie i w jakich okolicznościach mogą zostać dopuszczeni do orzekania. Widzimy więc nader harmonijną współpracę między unijnymi i tutejszymi „mułłami w togach” na znanej piłkarskiej zasadzie „ty do mnie, ja do ciebie”. Jedni drugim podrzucają orzeczenia i zawarte w nich interpretacyjne sugestie, na które potem nawzajem się powołują. Idę o zakład, że TSUE w swoim wyroku powoła się z kolei na wspomniane orzeczenia Sądu Najwyższego wydane z inspiracji tegoż TSUE. Tak to działa.

Dlatego należy przeciąć to błędne koło wzajemnie napędzających się uroszczeń i jasno formułować stanowisko, iż TSUE powinno stwierdzić swą niewłaściwość w kwestii ustroju polskiego sądownictwa, ponieważ – podobnie jak Komisja Europejska – nie ma żadnych traktatowych umocowań do orzekania w tego typu sprawach. Rola TSUE to orzecznictwo w kwestii stosowania dyrektyw i odpowiadanie na pytania prejudycjalne odnośnie tychże (tak jak odpowiedział na zapytanie polskiego sądu w głośnej sprawie „frankowiczów” w kontekście unijnej dyrektywy konsumenckiej) – ale nic poza tym. Ponadto, w Polsce prawem nadrzędnym (również wobec prawa UE) jest Konstytucja (art.8 p.1:Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczypospolitej Polskiej”), co zostało dodatkowo potwierdzone orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego w wyroku dotyczącym traktatu akcesyjnego. Na dobrą sprawę, należałoby wygłosić przed TSUE tego typu oświadczenie, podkreślając, że w razie dalszego zawłaszczania przez Trybunał nienależnych uprawnień Polska zastrzega sobie prawo do nierespektowania ewentualnego wyroku – i na tym zakończyć udział w tej szopce.


IV. Suwerenność, głupcy!

Jednak KE i TSUE to dalece nie wszystko. Jak bowiem wspomniałem na wstępie, toczy się również batalia o przyszły budżet UE w którym wypłata funduszy ma być powiązana z „przestrzeganiem praworządności”. Komisja Europejska chce, by wszczęcie odpowiednich „procedur dyscyplinujących” następowało, jeśli nie zablokuje ich większość kwalifikowana w Radzie UE (55 proc. krajów obejmujących 65 proc. ludności unii). Natomiast przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel optuje za odwrotnością – by „procedury” wszczynano tylko gdy owa kwalifikowana większość się zgodzi, co jest opcją łagodniejszą.

Otóż nie może być zgody ani na jedno, ani na drugie. Te zapędy należy, mówiąc brutalnie, uwalić u samej d...y. Z prostego powodu: powiązanie funduszy z praworządnością nie ma żadnego odzwierciedlenia w traktatach i jest – znów powtórzę to słowo – uzurpacją, podobnie jak omówione wyżej uroszczenia Komisji Europejskiej i TSUE. To kolejna próba ingerencji w wewnętrzne sprawy państw członkowskich i okrawania suwerenności. Jeżeli otworzy się tę drzwi, nie będzie już odwrotu – za chwilę okaże się, że fundusze będzie można powiązać z czymkolwiek. Poza wszystkim – unijne fundusze to nie jest jakaś zakichana nagroda za dobre sprawowanie! To rekompensata za otwarcie naszego rynku na nieograniczoną konkurencję i to na długo przed akcesją. Rekompensata zresztą nader mizerna. Unijne pieniądze stanowią nieco ponad 2 proc. naszego PKB, podczas gdy zyski wyprowadzane z Polski na Zachód – 5,8 proc. PKB. Ładny interes – szkoda, że nie dla nas.

Jeszcze trzy ciekawostki obrazujące w co wdepnęliśmy, godząc się na „badanie” naszej „praworządności”. Pierwsza – Komisja Europejska zamierza wnieść do TSUE pozew w sprawie przekopu Mierzei Wiślanej. Powód? Polskie państwo ponoć nie gwarantuje protestującym „ekologom” należytego dostępu do sądów... Druga – lewackie organizacje przy wsparciu „swoich” eurodeputowanych zaczynają lobbying, by samorządy, które przyjęły uchwały przeciw ideologii LGBT były pozbawione środków unijnych. I trzecia – w głowach eurokratów zrodził się pomysł, by „techniczne” procedury podziału funduszy ustawić tak, aby w razie potrzeby (tj. „zagrożenia praworządności”) kierować je bezpośrednio do samorządów, z pominięciem władz centralnych „nieprawomyślnego” kraju. Jak łatwo zauważyć, oznacza to de facto „wyłuskanie” samorządów spod zwierzchnictwa państwa i swoiste rozbicie dzielnicowe, kompletne poszatkowanie suwerenności.

To nie są żarty. To już nie jest nawet kwestia Izby Dyscyplinarnej czy takiego lub innego sposobu powoływania sędziów. To jest sprawa samego bytu państwowego. Dlatego teraz jest ostatnia chwila, by ten proces powstrzymać. Oczekuję zatem od polskiego rządu, co następuje: żadnej zgody na powiązanie funduszy unijnych z praworządnością. Jeśli będzie trzeba – zawetować budżet, choćby w pojedynkę. W razie konieczności zagrozić, że Polska wstrzyma wpłacanie swojej składki członkowskiej i przekieruje ją bezpośrednio na cele, które miały być współfinansowane z środków unijnych. Stanowczo zanegować prawo jakichkolwiek unijnych instytucji i organów do mieszania się w nasze wewnętrzne sprawy pod pozorem „kontroli praworządności”. Równie stanowczo odrzucić ewentualny wyrok TSUE, podkreślając brak uprawnień tego organu do orzekania w sprawie ustroju polskich sądów.

To niezbędne minimum asertywności, na które powinniśmy byli się zdobyć na samym początku tej awantury, zamiast brnąć w bezsensowne i bezproduktywne „dialogi”, zachęcając Brukselę do eskalacji swych uroszczeń. Całe doświadczenie ostatnich lat pokazuje, że z Brukselą trzeba postępować twardo. Innego języka tam nie rozumieją, podobnie jak w Moskwie. Tam nie ma dobrej woli. Tam jest czysta nienawiść do obecnego rządu, chęć doprowadzenia do jego kompromitacji i w rezultacie obalenia rękami samych Polaków – tym bardziej, że brukselskie lewactwo ma na podorędziu tutejszą targowicę, która aż się pali do objęcia roli namiestników oraz ogłupiałą, zakompleksioną bądź mentalnie wynarodowioną i podszytą ojkofobią część społeczeństwa. Dalej cofnąć się zwyczajnie nie da, bo za nami jest już tylko przepaść.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 3 (marzec 2020)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz