piątek, 19 marca 2010
Lajfstajlowy feminizm…
…czyli współczesna „żona modna”. Krótkie studium feministycznej hipokryzji.
Mam wśród znajomych osobę lubiącą uważać się za feministkę. To znaczy, jest takich więcej, ale dla przejrzystości opisu skupię ich pewne cechy w jednej, fikcyjnej postaci (nazwijmy ją Kingą). Nie prezentują one (ona) feminizmu w wersji „hard”, takiego z intelektualnym sznytem, rodem z okolic genderowych katedr uniwersytetów, czy środowisk grupujących się wokół „Krytyki Politycznej”. W jej przypadku raczej mamy do czynienia z feminizmem w wersji „soft” – taką nieco rozwodnioną mutacją, sączącą się z łamów kolorowych pism dla pań, czy „babskich” seriali typu „Seks w wielkim mieście”. Słowem, wszystko to, co akurat jest „trendy”… i czym siłą rzeczy nasiąka mózgownica współczesnej „żony modnej”.
Na własny użytek, nazywam tę odmianę feminizmu „feminizmem lajfstajlowym”.
I. Krótki opis zjawiska.
Na czym polega feminizm lajfstajlowy?
1) Należy wiedzieć, co aktualnie jest na topie w intelektualnych przybornikach kobiety współczesnej, którymi są wspomniane wyżej czasopisma i seriale. (Np. gdy ktoś opowie świński dowcip, właściwą reakcją nie jest reprymenda co do kultury osobistej opowiadającego sprośności w obecności dam, względnie staroświeckie danie po gębie, lecz rzucenie oskarżenia o „seksizm”). Do zestawu oświeconych poglądów należy doliczyć indyferencję religijną, „wyzwolenie” obyczajowe, aborcjonizm, tolerancjonizm i resztę postępowego kanonu.
2) Kolejnym, niezbędnym składnikiem światopoglądowego wyposażenia adeptki lajfstajlowego feminizmu jest lenistwo… to jest, chciałem rzec, świadomość ideologiczna upokarzającego charakteru wykonywania jakichkolwiek prac domowych z gotowaniem, praniem, sprzątaniem i prasowaniem na czele. W końcu, od czego współczesna kobieta ma gosposię, która przy okazji zajmie się też dzieckiem, bo mamusia nie ma do wychowywania potomka serca i zapału, gdyż przeszkadza to w samorealizacji?
3) Należy znać swe prawa, na które składa się: prawo do kupowania garderoby i akcesoriów w dowolnej ilości, prawo do salonów piękności i markowych kosmetyków, oraz prawo do „czasu dla siebie” w nieograniczonym wymiarze. Oczywiście, wiele kobiet korzysta z tego rodzaju przywilejów bez ideologicznej protezy, ale o wiele przyjemniej jest sądzić, że nie jest się lalkowatą ofiarą reklam i mody, kierującą się płytkim konsumpcjonizmem, tylko uprawia się „samorealizację”.
4) Bardzo użytecznym elementem jest rys charakterologiczny, polegający na bezrefleksyjnym egoizmie i zapatrzeniu w siebie.
5) No i podstawa – należy mieć kasę na realizację feministycznych fanaberii. Jak nie własną, to męża lub partnera. Lajfstajlowy feminizm nie jest bowiem dla biedoty.
II. Feministka kobiecie wilkiem.
Nie zapomnę, jak Kinga podczas jakiegoś przyjęcia perorowała, jak to niegdyś kobieta miała do pomocy kucharkę, służącą, garderobianą… a teraz wszystko musi robić sama. W jej oglądzie kobietami nie były owe pośledniejsze, służebne „podgatunki”, stworzone po to, by służyć feministycznym „nadludczyniom”.
Zwróćmy uwagę: owa młoda, wykształcona, wielkomiejska „żona modna” nie dostrzega najmniejszej sprzeczności, między swymi feministycznymi poglądami, a zatrudnianiem innej kobiety do czarnej, domowej roboty.
W jej postrzeganiu świata, „pełnowartościową” kobietą jest bowiem ona i podobne jej koleżanki, natomiast jakaś wiejska dziewucha, to coś w rodzaju osobnego, niższego szczebla ewolucji. Taka „podkobieta” zrobi w domu to, czego Kindze – kobiecie na wskroś nowoczesnej – czynić absolutnie nie wypada, bez ujmy dla poczucia własnej wartości.
Doprawdy, nasze przodkinie, zatrudniające służbę w dworkach, pałacach czy kamienicach, miały mniej hipokryzji: tu my - wyższa klasa społeczna, tam oni – służba. Wszystko było jasne i bez niedomówień.
Dziś ten podział społeczny odżywa, lecz w totalnie wypaczonej mutacji: feministka, uważająca siebie za szczyt kobiecej drabiny ewolucyjnej, sprzęgła swe poczucie wyższości płynące ze statusu materialnego i wykształcenia z ideologiczną podbudową: milcząco zakłada, że nieuświadomiona, ciemna baba nie jest przedstawicielką tej samej warstwy społecznej, co ona, zatem nie ma co przejmować się jej losem. Przecież jakiś kocmołuch, który rodzi dzieci i opiekuje się domem, kobietą być nie może! I to pomimo posiadania tych samych biologicznych cech płciowych! Stuprocentową kobietą jest natomiast lajfstajlowa feministka, która do prac domowych zatrudnia „podkobietę” i nie ma dzieci (no, może jedno, jeśli jest to akurat w modzie, którym i tak zajmie się niańka).
Ale gardłować o prawach kobiet i samorealizacji, tak „w ogólności” – bardzo proszę.
Najwyraźniej, w oczach lajfstajlowych feministek, kobiecość jest nie tyle kwestią biologii, ile ideologicznego uświadomienia, skorelowanego z odpowiednim statusem życiowym. Różnica mniej więcej taka, jak między „świadomym komunistą” a prostym, „nieuświadomionym” a być może nawet – o zgrozo, bogobojnym, robotnikiem.
III. Konsekwencje.
Opisana tu postać byłaby jedynie anegdotycznym kuriozum, gdyby nie smutny fakt, iż lajfstajlowy feminizm na tyle przeżera współczesną kobietę, że skutkuje to konkretnymi, życiowymi, społecznymi, a niekiedy wręcz prawno – ustrojowo – doktrynalnymi konsekwencjami.
Weźmy rosnącą liczbę rozwodów: feministka „naczytana” kolorową prasą i „naoglądana” nowojorskimi „seksami” i „szminkami”, siłą rzeczy konfrontuje to z codzienną szarzyzną i wpada w dysonans poznawczy. Bo jej życie odbiega od ucukrowanego New Yorku i „wyzwolonych” od wszystkiego bohaterek, których jedynym zmartwieniem jest zdobycie kolejnej pary butów i torebki. Rodzi się frustracja… i „rozkład pożycia” gotowy.
Inny przykład, to odbieranie dzieci rodzicom (sprawy małej Róży i Wioletty Woźny z Błot Wielkich, czy 11-letniego Sebastiana z Bystrzycy Nowej), bo w domu bieda: nie ma tak niezbędnych akcesoriów, jak kuchenka mikrofalowa, czy elektryczny czajnik. Bo kto to widział, żeby gotować na kuchni gazowej, czy, uchowaj Postępie, węglowej! Wniosek: rodziny „lajfstajlowo upośledzone” nie powinny się rozmnażać. Zatem i kastracja rodzącej kobiety (Wioletta Woźny) jest w pełni usprawiedliwiona. To jest ten sam rodzaj pogardy, jak w omówionym powyżej stosunku do „podkobiecej” „służby”. Niższy rodzaj człowieczeństwa i tyle.
Idealnie komponuje się z tym projektowana nowelizacja ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, która pozwoli pracownikom socjalnym odbierać dzieci pod byle pretekstem. Zważywszy na feminizację zawodu pracownika socjalnego i kobiecą obsadę większości sądów rodzinnych i opiekuńczych (wraz z odpowiednio postępowym zestawem poglądów tych pań), wychodzi na to, że lajfstajlowy feminizm doczekał się już państwowej instytucjonalizacji, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
IV. Długi marsz.
Na zakończenie uwaga bardziej ogólna. Antycywilizacja Postępu uprawia nie tylko „długi marsz przez instytucje”. Nie mniej istotny jest swoisty „społeczny marsz” przez światopoglądy i sumienia. „Lajfstajlowy feminizm”, to tylko jedna z bardzo wielu jego odsłon.
Gadający Grzyb
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz