W anty-pedagogikę upodlenia, w cały ten postkolonialny kulturkampf, serial „Nasze matki, nasi ojcowie” wpisuje się idealnie. Prawie tak dobrze, jak „Pokłosie” i konfabulacje Grossa.
I. Kulturkampf w TVP
Gdy w kwietniu pisałem notkę „Postkolonialny kulturkampf”, nie wystarczyło mi wyobraźni, by przewidzieć, iż polska państwowa telewizja wyemituje kłamliwy niemiecki chłam - „Nasze matki, nasi ojcowie”. Zaiste, aż tak dalekowzroczny nie byłem - mimo wszystkich opisanych w przywołanym tekście przykładów kulturowej kolaboracji z berlińską „metropolią” przedstawicieli naszych aspirujących do „europejskości” elit. Elit pozostających nader często na berlińskim jurgielcie. Tak więc przez trzy kolejne wieczory w prime timie będziemy mieli za sprawą prezesa Juliusza Brauna do czynienia z tym groteskowym sabatem ukazującym poczciwych Niemców „uwikłanych” w „trudne czasy” i wojnę, „uwiedzionych” przez złego czarnoksiężnika Hitlera, no i dla kontrastu – zezwierzęconych antysemitów z AK, którzy gdyby tylko mogli dorwać się do tych wszystkich Żydów za drutami koncłagrów, to dopiero pokazaliby jak wygląda „ostatecznie rozwiązanie” w polskim stylu.
W charakterze zbiorowego listka figowego wystąpią następnie odpowiednio dobrani eksperci, którzy starannie rozważając wszelkie możliwe i niemożliwe racje orzekną, że serial jest słaby, kiczowaty, niezbyt wiernie oddaje wojenną rzeczywistość oraz istotę mechanizmów służących do infekowania mas zbrodniczymi ideologiami – i że generalnie jest to sentymentalna szmira. A ponieważ jest to chała, kicz i nędza, to w zasadzie o co tyle krzyku, skąd ta cała histeria i o co w ogóle tym protestującym oszołomom chodzi? No i koniec końców dobrze, że TVP odważnie ów film nadała, bo dzięki temu Polacy mogli się przekonać, że to w gruncie rzeczy nic strasznego, ot taka trochę okrutna bajka, a z tymi żydożerczymi akowcami też nie ma co przesadzać, bo przecież wszyscy wiemy, że ci cali partyzanci również mieli swoje za uszami i wcale tacy święci nie byli – po prawdzie to określenie „polnische banditen” dość często po prostu oddawało rzeczywistość...
Że co? Że aż tak nie będzie? Może i nie, ale nauczony doświadczeniem wolę raczej przerysować niż niedoszacować możliwy przebieg wydarzeń.
II. Polityka historyczna szkodzi na integrację
Etapem drugim masowego przerabiania mózgów gawiedzi na pulpę będą tzw. „echa medialne” - czyli omówienie „kontrowersyjnego telewizyjnego wydarzenia” w wiodących mediodajniach mainstreamu. Tu, wyznam, szczególnie liczę na „Gazetę Wyborczą” i niezawodnego Bartosza T. Wielińskiego, który to arcyciekawy dziennikarz charakteryzuje się dwoma zasadniczymi przymiotami: po pierwsze - w żadnej spornej sytuacji na linii Polska-Niemcy nie bierze strony polskiej; po drugie – uporczywie i z konsekwentnym samozaparciem robi za pożytecznego idiotę wmawiając nam histerię, niezrozumienie i wyolbrzymianie błahych incydentów. Tak było w przypadku germanizacji dzieci z mieszanych małżeństw przez Jugendamty (w ujęciu Wielińskiego – marginalna sprawa), „polskich obozów koncentracyjnych” (edytorskie wpadki, skrót myślowy oznaczający „geograficzne położenie”), czy ostatnio, gdy zabierał głos w sprawie niemieckich produkcji historycznych, w tym serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”. Tu wspiął się na wyżyny bezkompromisowego pożytecznoidiotyzmu twierdząc, iż nie ma pojęcia po co Niemcy w ogóle produkują takie słabe filmy... ale ponieważ są słabe, to nie ma co dramatyzować.
Tak się jednak składa, że te słabe, ahistoryczne szmiry są w Niemczech oglądane przez miliony i urabiają masową wyobraźnię, zagospodarowując przestrzeń historyczną w społecznej świadomości. No i jeszcze Niemcy potrafią na nich zarobić, sprzedając swe produkcje za granicę i modelując wyobrażenia na temat wojny oraz „zwykłych Niemców” w kilku innych narodach, które na II Wojnie wyszły lepiej niż Polska, więc co im tam. Tak się robi politykę historyczną, której ponoć „nie ma”, która rzekomo jest anachronizmem w zglobalizowanym świecie i zjednoczonej Europie. No i fakt – u nas tej polityki historycznej rzeczywiście ze świecą szukać, bo Niemcy nam powiedzieli, żebyśmy jej nie robili, gdyż to szkodzi na „pogłębianie integracji”.
III. Anty-pedagogika upodlenia
Ale, że przyroda nie znosi próżni, to w miejsce polityki historycznej (dwuletni epizod rządów PiS można tu pominąć, bo takie rzeczy oblicza się na dziesięciolecia konsekwentnej społecznej inżynierii) mamy swoistą anty-politykę historyczną, zwaną również „pedagogiką wstydu”. Żeby sobie postkolonialni Aborygeni nie wyobrażali za wiele i by przypadkiem nie strzeliło im do głów, że są równie dobrzy jak biali ludzie z Berlina i Monachium, bo wtedy mogliby zacząć fikać, zamiast w poczuciu permanentnej niższości i cywilizacyjnego zacofania karnie wypełniać światłe dyrektywy płynące z metropolii.
I w tę anty-pedagogikę kulturowego upodlenia, w ten cały postkolonialny kulturkampf, serial „Nasze matki...” wpisuje się idealnie. Prawie tak dobrze, jak „Pokłosie” i konfabulacje Grossa. Zresztą, nie dam głowy, czy właśnie twórczość Grossa i film Pasikowskiego (plus związane z nimi medialne kampanie nienawiści do własnego narodu) nie zainspirowały naszych Wielkich Braci zza Odry. Może uznali, że skoro proceder wdeptywania Polaków w mentalne błoto rozwija się tak pomyślnie, to nic się nie stanie jeśli pójdą na totalnego bezczela i zrobią film w którym już bez żadnej żenady w rolach najgorszych szwarccharakterów obsadzą Polaków? I pomyśleć, że kiedyś oburzaliśmy się na antypolskie akcenty w „Liście Schindlera” - przy tym, co obecnie się wyrabia, film Spielberga wydaje się wręcz niewinnym żartem... Tyle, że to wcale nie były żarty. To był pierwszy krok, dający światu sygnał, że można.
Wracając na zakończenie do wątku pofilmowej debaty „ekspertów”, którą zaserwują nam na dobicie. W niemieckiej ZDF też była „debata”. I co z tego? Kto to oglądał, kto pamięta? Debata była i się zmyła, film pozostał. Zasłona dymna „obiektywizmu” spełniła swe zadanie. Ba, przed ostatecznym montażem próbowano się nawet konsultować z prof. Bogdanem Musiałem (jak to wyglądało, profesor Musiał opisuje w wywiadzie dla „Sieci”). Niemcy byli bardzo zdziwieni, bo naukowiec z Polski miał dać placet że z serialem wszystko jest gites tenteges i Polacy wcale się nie gniewają, tymczasem prof. Musiał wyskoczył jak jakiś nieprzytomny z licznymi i fundamentalnymi zastrzeżeniami. No co za człowiek, jak rany. Nie wiedział po co go wzięli na konsultanta, czy jak? No to wkrótce się dowiedział. Ani jednej z jego uwag nie uwzględniono w montażu. Ciekawe, czy zaproszą go do TVP. Pewnie raczej nie, bo jeszcze mógłby coś powiedzieć.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz